Artykuły

Parowóz ze skrzydłami

Ostatnie przedstawienie Teatru STU to "Pacjenci" według "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa i "Szalona lokomotywa" na motywach sztuk Witkiewicza - głównie "Sonaty Belzebuba" i "Matki" (z tytułowej sztuki wzięta jest tytko sama lokomotywa, szyny i mundury kolejarskie). Oba te spektakle zapoczątkowały nowy okres w działalności Krzysztofa Jasińskiego i jego niegdyś studenckiego teatru, który teraz występuje pod egidą Zjednoczonych Przedsiębiorstw Rozrywkowych, w cyrkowym namiocie. ZPR są zresztą jedyną instytucją, która mogła zapewnić STU miejsce do występów, jakiego potrzebował. Jasiński ma namiot, wszedł ze swoim zespołem w ramy dużego koncernu rozrywkowego. Ma gdzie działać. Pod jednym warunkiem - że namiot wypełni publicznością. Jego teatr przynosi też dzięki występom zagranicznym zyski dewizowe. Może żyć, pracować, grać, bez ciągłego udawania, że pozostaje zespołem amatorskim, studenckim, a także bez walki o swoją pozycję, bez ciągłego udowadniania, że teatr tego typu nie może pomieścić się w klubowych salkach. STU stał się po prostu określoną instytucją artystyczną, która jest różna od amatorskich i pseudoamatorskich zespołów studenckich, a wśród teatrów profesjonalnych ma tylko jeden odpowiedni - Studio Szajny miotające się w tradycyjnej sali dawnego Teatru Klasycznego.

Przykład ewolucji zespołu Jasińskiego jest zjawiskiem bardzo pocieszającym. Stanowi kolejny wyłom w schemacie naszej kultury teatralnej, która dzieli się na dwa zamknięte wobec siebie, żeby nie powiedzieć nawet wrogie kręgi, teatru zawodowego i teatru amatorskiego, głównie studenckiego, co raz rzadziej nazywanego "otwartym". Jedyne dotąd wyjątki, to Laboratorium Grotowskiego. Cricot 2 Kantora i Studio, teraz jest jeszcze STU. Pomiędzy Grotowskim i Kantorem z jednej strony a Szajną czy Jasińskim jest jednak istotna różnica. Działalność Grotowskiego pozostaje zjawiskiem awangardowym. Kantor, mimo bliskiego jubileuszu czterdziestolecia twórczości, robi w trudnych warunkach, na półamatorskich zasadach naprawdę awangardowy teatr. Szajna i Jasiński spożytkowali to co było dwadzieścia, dziesięć czy pięć lat temu awangardą i zaczęli robić teatr popularny. Ewolucja każdego z nich była zresztą zupełnie inna. Szajna zawsze działał w teatrze zawodowym, a jego estetykę ukształtowała mała reforma teatralna połowy lat pięćdziesiątych, w której uczestniczył głównie jako scenograf. Jasiński wystartował w latach sześćdziesiątych, razem z teatrem studenckim, w epoce kreacji zbiorowej, cielesnej ekspresji, otwierania teatru, tworzenia sztuki agitacyjnej i teatru politycznego.

Dzisiaj Szajna robi popularne i efektowne w swoim plastycznym kształcie "monografie" wielkich pisarzy. Jasiński też zaczyna robić coś w gruncie rzeczy podobnego, a jego "Szalona lokomotywa" mogłaby się z powodzeniem nazywać - "Witkacy".

Zarówno estetyka, jak i tworzywo, jakim obaj się posługują, są różne, ale sposób traktowania tematu widowiska jest bardzo podobny. Ich przedstawienia są w swojej wymowie niejasne, niedbałe, żeby nie powiedzieć niechlujne. Irena Jun zrobiła niedawno w Studio widowisko oparte na "Gargantui i Pantagruelu", które też mogłoby się nazywać - "Rabelais". Mimo wyraźniejszego położenia nacisku na grę aktorską (która zresztą w Studio jest wciąż słaba), mimo że scenografia i "akcje plastyczne" Jerzego Kaliny i Małgorzaty Maliszewskiej wykazują dużą inwencję, jest to w gruncie rzeczy jeszcze jedna replika spektakli Szajny. Z wszystkimi zaletami i wadami jego teatru. Nie tylko akcja tego widowiska ma nieokreślony charakter, ale także i to co chce się w nim przekazać widzom rozpływa się w kolejnych, plastycznych i ruchowych popisach.

A Jasiński? Jego "Pacjentów" oglądałem rok temu, nie w namiocie, ale podczas gościnnych występów na Łódzkich Spotkaniach Teatralnych, w hali sportowej. Było to przestawienie nierówne. Dobrze pomyślane, imponujące znaną już przedtem teatralną wyobraźnią Jasińskiego, jego wyczuciem przestrzeni, rytmu, grane przez zespół świetnie przygotowany do karkołomnych zadań, a przy tym jasno podający tekst. Dwie rzeczy jednak były w nim najważniejsze. Pierwsza to umiejętność przetłumaczenia prozy Bułhakowa na teatr, druga to dobór środków do tego tłumaczenia. Widać było nie tylko zrozumienie tekstu, ale i wyraźne dążenie w kierunku komentowania mówienia poprzez przedstawienie o sprawach powszechnych i współczesnych. Jasiński zastosował ze względu na miejsce gry (w Krakowie) elementy i przyrządy cyrkowe, jednocześnie jednak w sposób bardzo dojrzały potrafił nadać tej cyrkowej grze pewne cechy stylistyki awangardowego teatru z lat trzydziestych. I byłoby to przedstawienie doskonałe, gdyby nie widoczne w pewnych momentach zamiłowanie do efektów, do popisów. Stąd puste miejsca. Stąd dłużyzny.

W "Szalonej lokomotywie" jest inaczej. Przedstawienie to nie mówi nic ani o tekstach Witkiewicza, ani nie mówi nic od siebie. Jest oparte na dobrej muzyce Grechuty i Pawluśkiewicza, ale nie jest musicalem tylko układanką popisów wokalnych, ruchowych i plastycznych. Niektóre z nich są znakomite, inne zdecydowanie słabe. Bardzo dobrze śpiewa Grechuta, trochę gorzej Maryla Rodowicz. Cudów aktorskiej zręczności dokonuje Stuhr usiłując zagrać rolę, której nie ma, to samo robi Halina Wyrodek, wspaniała jest tańcząca i jeżdżąca na bicyklu Zofia Niwińska. A zespół, który tym razem musi po prostu tańczyć, okazuje się dziwnie ociężały i niezgrabny. Buchają dymy, lecą kolorowe balony, wszyscy jeżdżą na drezynach, rowerach i mechanicznych łóżkach, biegają, tańczą; ogłusza muzyka, śpiew i monologi z megafonów. Na końcu wjeżdża na arenę tytułowa lokomotywa bijąc parą, zionąc ogniem i machając skrzydłami. To widowisko z udziałem piosenkarskich gwiazd musiało być i jest popularne, ale popularny jest też festiwal w Sopocie.

Co z tego, że inscenizatorskimi pomysłami Jasińskiego można by obdzielić paru reżyserów. Co z tego, że zdobył się on na odwagę zrobienia musicalu z gwiazdami, że ma rozmach i że łatwo stanie się ulubieńcem publiczności. Jak na speca od masowej rozrywki ma jeszcze za dużo ambicji i złudzeń i za mało wyszkolony w tym kierunku zespół. Zrobił widowisko, które trafia gdzieś w bok. I dobrze, że tak się stało. Pokazał że może robić teatr popularny, ale z robienia teatru ambitnego nie zrezygnuje. Nie dziwię mu się, że przy powszechnym narzekaniu na zbyt małe oddziaływanie teatru, przy świadomości, że teatry są przeważnie instytucjami subwencjonowanymi, zechciał pokazać, że można robić widowiska, na które ludzie chodzą, jak do cyrku (nie tylko dlatego, że odbywają się właśnie w cyrkowym namiocie). Ale droga, na jaką wszedł, jest może najtrudniejsza z możliwych Takie świadome rozszerzenie zakresu oddziaływania łączy się i musi się łączyć ze zubożeniem i spłaszczeniem. Jeżeli Jasiński tego uniknie, a zachowa popularność, może zrobić ze STU teatr, jakiego dotąd nie było. Ale równie łatwo może znaleźć się na estradzie z mikrofonem w ręku i nigdy już stamtąd do teatru nie wrócić.

[źródło, data publikacji oraz autor artykułu nieznane]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji