Artykuły

Szokująca Madame Curie

- Obraz Marii Skłodowska-Curie w naszej operze pewnie będzie dość szokujący. Taki zabieg formalny daje szansę na przedstawienie silnie emocjonalnej postaci; sprzyja temu też muzyka, bardzo gwałtowna i czasami szalona - mówi reżyser Marek Weiss przed dzisiejszą prapremierą opery "Madame Curie" w Paryżu. Premiera w Operze Bałtyckiej - 25 listopada.

Mirosław Baran; Skąd się wzięła "Madame Curie"?

Marek Weiss: - W szkole byłem bardzo dobry z chemii, nawet przez moment chciałem zostać naukowcem. Z czasem z tych planów zrezygnowałem, ale mocno zapadły mi w pamięć. A Maria Skłodowska-Curie zawsze była jednym z moich wielkich idoli. Jakiś czas temu spotkała się ze mną kompozytor Elżbieta Sikora i powiedziała, ze chciałaby o niej napisać operę. Na początku przeraziłem się, że powstanie laurka ku czci czy akademia, coś podejrzane artystycznie. Długo na ten temat rozmawialiśmy i zdecydowaliśmy, że spróbujemy opowiedzieć o tej wyjątkowej postaci. Namówiłem też Agatę Miklaszewską [m. in. współautorkę tekstu do musicalu "Metro" - red.], z którą już wcześniej współpracowałem, żeby napisała libretto. W sumie przygotowanie tego dzieła trwało prawie półtora roku. Gdy już oficjalnie ogłosili sny pracę nad operą, to pojawiła się i propozycja współpracy ze strony ministerstwa kultury i sztuki oraz zaproszenie do Paryża od UNESCO.

Właśnie - premiera w Paryżu to wielka rzecz.

- To prawda. Za wiele lat, gdy nie będzie nas już wszystkich na świecie, zostanie o "Madame Curie" zdanie, że prapremiera światowa opery odbyła się w Paryżu. A to, że były tam warunki demisceniczne, że był to rodzaj prezentacji koncertu z elementami teatru - w to już nikt nie będzie wnikał. Pozostanie jakiś celebrycki splendor na tym wydarzeniu, który - co by nie gadać - bardzo pomaga. Dziś "namaszczenie" celebryckie - czy to obecność prezentera telewizyjnego, czy modelki - jest ludziom potrzebne. Wtedy widzowie z magmy propozycji, zwłaszcza tych bardziej skomplikowanych i mniej rozrywkowych, mogą chętniej wybrać konkretne dzieło.

Szczególnie, że opery współczesne, w tym twórczość Elżbiety Sikory, nie są tak przystępne, jak Mozart czy Verdi...

- ...już nie mówiąc o współczesnych musicalach. Źle się stanie, jeśli muzyka współczesna będzie tylko niszowym zjawiskiem, związanym z Warszawską Jesienią i kilkoma podobnymi festiwalami. "Madame Curie" będzie pierwszym dziełem z cyklu "Opera Gedanensis", o którego akceptację zabiegaliśmy u prezydenta Pawła Adamowicza. To znaczy, że miasto Gdańsk raz na rok - czy raz na dwa lata - zamawia nowe dzieło operowe, a Opera Bałtycka je wystawia. To piękna wizja, ale oczywiście potrzebne na to są środki. Poza tym trzeba to wystawiać z poczuciem ryzyka, że być może będzie to wydarzenie jednorazowe. Jednak warto próbować, bo na dziesięć dzieł może jedna współczesna "Halka" czy "Straszny dwór" powstanie. Mam nadzieję, że w ramach cyklu z czasem uda nam się zrealizować operę według libretta Krzysztofa Pieczyńskiego "Romeo i Julia w Krakowie", operę według libretta Antoniego Libery o Arturze Schopenhauerze i jego matce oraz coś, co najbardziej mnie ekscytuje - operę pod tytułem "Sąd Ostateczny" z librettem Mirosław Bujki o Hansie Memlingu i jego dziele. Jeśli znajdziemy do tego kompozytora, który udźwignie skomplikowaną strukturę muzyczną, z ogromną orkiestrą i chórami, to będzie sukces.

Jak pan widzi przyszłość "Madame Curie"?

- Moim zdaniem ten utwór zasługuje na uwagę i będzie w przyszłości pojawiał się w repertuarze polskich teatrów operowych. Pomimo faktu, że to bardzo trudna muzyka i skomplikowane dzieło, są tam wzruszające, piękne momenty, których w muzyce współczesnej mamy niewiele. I oczywiście jest wspaniała postać, która zasługuje na większy szacunek i uznanie, niż dotąd się to działo w naszej kulturze. Stereotyp zacnej pani profesor od chemii, odbiega od tego, kim Skłodowska-Curie naprawdę była. Ciągle uważam, że ktoś taki musi być lansowany w naszych czasach. Bo potrzebujemy oświecenia i pozytywizmu, powrotu do empirii i prawd naukowych. Przez nasze polskie metafizyczne skłonności, romantyzm i pogardę dla cyfr, faktów i chemikaliów, odstajemy od współczesnej cywilizacji. Zatem: nie tylko Tadeusz Kościuszko czy Bolesław Chrobry, ale też kobieta-naukowiec, żmudnie pracująca w laboratorium, może być wielkim bohaterem.

Maria Skłodowska-Curie była przy tym skomplikowaną osobą. Jaki jej obraz zobaczymy w Pana spektaklu?

- Punktem wyjścia i sposobem na osiągnięcie jedności czasu, miejsca i akcji - bo uważam, że tego, co Grecy wymyślili dla teatru, nikt dotąd nie przebił - jest noc z 14 na 15 listopada. Wtedy Maria otrzymała list od jednej z osób, które przygnały jej nagrodę Nobla parę dni wcześniej. Mężczyzna napisał, że w związku ze skandalem, jaki wybuch wokół jej osoby w prasie francuskiej - chodzi tu o romans z Paulem Langevinem - prosi ją, aby nie przyjeżdżała osobiście odbierać nagrody. A w zasadzie to woli nawet, by tej nagrody nie przyjmowała w ogóle. Po otrzymaniu listu bohaterka spędza bezsenna noc, w trakcie której musi podjąć decyzję. A była ona osobą, która całe życie spędziła w głębokiej depresji, nienawidziła tłumów i popularności. Jednocześnie jednak - wydaje się, że nieszczęścia dodawały jej mocy. W trakcie takiej nocy, gdy się dokonuje rachunku sumienia z całego życia, wszystko jest możliwe; postacie z przeszłości i przyszłości przychodzą i odchodzą, nakładają się na siebie, męczą ją. W efekcie te postacie nie są normalne, jak w prawdziwym życiu, ale nieco szalone - jak we śnie. Zatem obraz Marii Skłodowska-Curie w naszej operze pewnie będzie dość szokujący. Taki zabieg formalny daje szansę przedstawienie silnie emocjonalnej postaci; sprzyja temu też muzyka, bardzo gwałtowna i czasami szalona.

Ma Pan już w swoim dorobku także utwory współczesne. Czy pracuje się nad nimi wyjątkowo?

- Po każdej takiej premierze przysięgałem sobie, że nigdy więcej nie będę pracował z żyjącym kompozytorem. To bardzo trudne zadanie, ale jednocześnie nic nie przebije satysfakcji możliwości pracowania wspólnie na scenie nad powstającym dziełem. Wyjątkowo z Elą Sikorą mamy świetne porozumienie, pomimo faktu, że często się kłócimy, są wrzaski i wzajemne oskarżenia, obrażanie się. Ku uciesze zresztą całego zespołu. Ale to daje efekty; wspólnie lepimy coraz lepszy spektakl. To piękne, że się szarpiemy, walczymy o każdy takt, każdą nutę, czy ściszenie trąbek. Jednak praca nad takim utworem daje nam wszystkim w Operze Bałtyckiej - i mam nadzieję, że też widowni - poczucie, że opera jest ciągle żywym teatrem, gdzie dzieje się cały czas cos poważnego, że to miejsce prania sumień. I aby takie poczucie utrzymać, nie możemy w kółko powtarzać tych samych utworów, robić kolejne "Carmen", "Halki", "Aidy". To są gotowce, na które ludzie przychodzą i łykają je jak fast-foody. Zawsze w Mcdonald's jest ten sam, cudowny smak. Ale tak naprawdę to nie jest jedzenie. A teatr prawdziwy to jest teatr współczesny.

Jak będzie wglądała Pana inscenizacja "Madame Curie"?

- Miałem ułatwione zadanie, bo Elżbieta Sikora napisała utwór na orkiestrę, która nie zmieści się w kanale. Zatem na samym początku ustaliliśmy, że - podobnie jak chociażby w "Salome" - orkiestrę umiejscowimy na scenie. Taka inscenizacja nie jest specjalnie oryginalna, jest po prostu sposobem na opowiedzenie tej epickiej fabuły. Nasz układ sceniczny o tyle się sprawdza, że "Madame Curie" to właściwie monodram - z dodatkowymi postaciami pojawiającymi się i znikającymi - na tle wielkiej orkiestry. Żeby nie znikły tu głosy solistów, zastanawialiśmy się nawet nad użyciem mikroportów, ale wtedy uzyskuje się "musicalowe" brzmienie. Ostatecznie, gdyby komuś miało umknąć jakieś zdanie, będziemy wyświetlać nad sceną polskie napisy. Tak się zresztą robi na świecie.

Co zadecydowało, że partie Marii zaśpiewa Anna Mikołajczyk?

- Jest ona gwiazdą Opery Bałtyckiej od pewnego czasu. Mam ogromny szacunek dla jej osoby, muzykalności i talentu. Dodatkowo w jej przypadku mamy wręcz wstrząsające podobieństwo do Marii Skłodowskiej-Curie. I to nie tylko z wyglądu zewnętrznego, ale też z charakteru; Anna Mikołajczyk to także to rodzaj skromnego, nieśmiałego człowieka, który staje się niezwykle twardy i nieustępliwy, kiedy ma do czynienia z przeciwnościami losu.

Bardzo ważną postacią dla przedstawienia był też kierownik muzyczny Wojtek Michniewski. W przeszłości współpracował zresztą z Elą Sikorą w Grupie Kompozytorskiej KEW. ale nie to zadecydowało o jego wyborze - Michniewski Jest on największym w kraju specjalistą od muzyki współczesnej, ma potrzebne do jej wystawiania doświadczenie i intuicję.

Wróćmy do Paryża. Prapremiera w tym mieście ma sens chyba także dlatego, że wielu Francuzów dziś uważa, że Skłodowska-Curie sama była Francuzką?

- Jest to pewien problem. Wystarczy spojrzeć, jak walczymy o "odzyskanie" Kopernika czy Chopina. Pewnie z czasem też tak będzie z Karolem Wojtyłą, bo Włosi będą po latach uważali, że był on Włochem. Paryż jest dodatkowa dla utworu wyjątkowym miejscem, bo Maria spędziła tam swoje życie naukowca i dojrzałej kobiety. Gdy po odzyskaniu przez Polskę niepodległości rząd zaproponował jej katedrę i własny instytut w Warszawie, to Maria nie była w stanie zostawić Francji. Taka "schizofrenia emigracyjna", związana z wieloma postaciami z naszej historii, jest istotnym elementem kultury polskiej. Musimy zrozumieć, że czuli się oni w części Polakami, a w części - już obcokrajowcami. Nie należy tego kwestionować, potępiać czy się wypierać. Polska jest po prostu krajem europejskim, ma wielu wybitnych obywateli poza granicami.

Taką "schizofrenię emigracyjną" chyba było prościej zrozumieć Sikorze, osobie od trzech dekad mieszkającej we Francji?.

- Na pewno tak. Ona na pewno czuje to lepiej ode mnie. Choć też miałem w życiu epizody, gdy mieszkałem we Francji i namawiano mnie do pozostania tam. Niestety, nie miałem odwagi na taki krok.

Niestety?

- Tak myślę. Gdy obserwuję kolegów, którzy pracowali w świecie, ale nie zerwali kontaktu z nasza kulturą i ciągle do Polski przyjeżdżają, to myślę, że samemu warto coś takiego przeżyć. Jednak nigdy nie potrafiłem na to się zdecydować. Wydaje mi się, że reżyser czy pisarz musi wiedzieć, do kogo mówi, odbiorcy muszą go obchodzić. Miałem kiedyś taki moment w Paryżu. Był 14 lipca, oglądałem paradę na Polach Elizejskich. I pomyślałem wtedy "Co mnie to wszystko w ogóle obchodzi?".

*Marek Weiss (rocznik 1949), reżyser operowy, od 2008 roku dyrektor naczelny i artystyczny Opery Bałtyckiej w Gdańsku. Jest absolwentem polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim i reżyserii w warszawskiej szkole teatralnej. Na swoim koncie ma kilkadziesiąt spektakli operowych, zarówno klasycznych (m. in. Mozart, Moniuszko, Verdi, Czajkowski, Strauss), jak i współczesnych (m. in. Krzysztof Penderecki, Joanna Bruzdowicz).

Na zdjęciu: Anna Mikołajczyk i reżyser Marek Weiss podczas próby

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji