Artykuły

Śmierć wampira

Problem z "Nosferatu" nie polega na tym, że jest to spektakl źle zrobiony, lecz na tym, że narodził się z fascynacji zdezaktualizowaną formułą, która nie została poddana rewizji - o "Nosferatu" w reż. Grzegorza Jarzyny w Teatrze Narodowym w Warszawie pisze Agata Łuksza z Nowej Siły Krytycznej.

Podobno w 1820 r. cały Paryż szturmował drzwi teatru Porte Saint-Martin, gdzie wystawiano melodramę Charles'a Nodiera "Le vampire" opartą na głośnym opowiadaniu "The Vampyre" Johna W. Polidoriego - osobistego lekarza "szatańskiego lorda" Byrona. Publiczność gromkimi brawami wielokrotnie wywoływała na scenę aktorów: Marie Dorval (w roli dziewicy Malwiny), prawdziwą gwiazdę tamtych lat, którą dziś pamiętamy jako wielką heroinę teatru romantycznego, oraz legendę melodramatycznego repertuaru - Monsieur Philippe'a (w roli wampira, lorda Rutwena), którego cztery lata później żegnało na pogrzebie trzy tysiące paryżan. Takie były początki wampira w teatrze: gorączkowe, spektakularne i skandaliczne.

Lorda Rutwena przyćmiła jednak postać, która narodziła się pod koniec XIX wieku pod piórem Brama Stokera - transylwański hrabia Dracula, starszy pan z wąsem o nieświeżym oddechu i nadmiernym owłosieniu... A w każdym razie tak go sobie wyobrażał Stoker. Na właściwy debiut teatralny "Dracula" czekał prawie trzydzieści lat, trudno bowiem uznać za przedstawienie z prawdziwego zdarzenia czterogodzinne czytanie rozwlekłej wersji scenicznej powieści, które Stoker zorganizował w zarządzanym przez siebie teatrze Lyceum w celu ochrony (zresztą nieudanej) praw autorskich. Zdegustowany sir Henry Irving podobno ocenił je jako "okropne". Na deski teatralne Draculę wprowadził Hamilton Dean, realizując sztukę "Dracula: The Vampire Play", która w latach 1924-27 krążyła po brytyjskich miasteczkach, aż ostatecznie została pokazana w Londynie w Littre Theatre przy asyście pielęgniarek obecnych na wypadek potencjalnych omdleń i zawałów serca. Gdy spektakl zobaczył amerykański producent Horace Liverlight, sprawy potoczyły się błyskawicznie. Jeszcze w tym samym roku nowa wersja sceniczna, znana jako "wersja Deana i Balderstona", zadebiutowała na Broadwayu w Fulton Theatre z węgierskim aktorem Belą Lugosi w roli głównej - Lugosi miał wystąpić w tym przedstawieniu jeszcze ponad 1300 razy.

A ile razy Wolfgang Michael wcieli się w postać wampira w opartym na powieści Brama Stokera przedstawieniu Grzegorza Jarzyny "Nosferatu"? Mam poważne obawy, że niewiele. I to nie tylko dlatego, że zmienił się teatr i teatralna publiczność - przede wszystkim sam mit wampira uległ głębokiej erozji, czego Jarzyna zdaje się nie zauważać. To oczywiste, że nie sposób porównywać recepcji przedstawień z początku XIX czy nawet XX wieku, gdy jeszcze teatr nie utracił swojej funkcji rozrywkowej na rzecz kina, ze spektaklem zrealizowanym współcześnie przez wybitnego reżysera w nobliwych murach Teatru Narodowego dla tzw. wyrobionej widowni. Jednak "Nosferatu" miał być wydarzeniem sezonu, a jest co najwyżej sezonu rozczarowaniem.

Pozornie przedstawienie Jarzyny zasługuje na najwyższe noty. Muzyka nowojorskiego kompozytora Johna Zorna, scenografia Magdaleny Maciejewskiej, a w szczególności reżyseria światła Jacqueline Sobiszewski budują zniewalający oniryczny nastrój tajemnicy i dojmującego smutku, zacierają granicę pomiędzy jawą i marzeniem, wprowadzają w mroczny świat ukrytych pragnień i lęków. Łopoczące na wietrze zasłony zalane księżycowym światłem, gęsta mgła oplatająca nagie ciało Lucy (Sandra Korzeniak), Dracula rozsypujący się w pył w promieniach wschodzącego słońca - to tylko kilka przykładów maestrii twórców, którym udało się wytworzyć w teatrze atmosferę dusznego snu. Niezapomniane wrażenie pozostawia scena przebudzenia Lucy jako zjawiskowej wampirzycy ubranej w biały falbaniasty peniuar, którego Korzeniak używa z precyzją japońskich aktorów kabuki. Na poły skrzydlata strzyga, na poły panna młoda, która powstaje z ciemności u boku swego nowego pana. Zarówno Korzeniak, jak i Michael doskonale radzą sobie na scenie - ona z burzą rudych loków, delikatnym, miękkim ciałem, które raz zdaje się bezszelestnie płynąć w powietrzu, a raz wygina się w spazmach łuku histerii niczym na fotografiach z Salpetriére jest esencją kobiecego erotyzmu; on wychudzony, kostyczny, z wykrzywionymi rękoma, apatyczny i przygarbiony "jakby na barkach dźwigał ciężar, przytłaczający go do ziemi [...], jak gdyby u rąk i nóg wisiały mu kajdany" (A. Kępiński, "Melancholia"), tak jak Klaus Kinski u Herzoga, staje się symbolem człowieka samotnego, pozbawionego miłości, pogrążonego w melancholii i bezcelowej wegetacji.

Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?

Mit wampira przeszedł długą i krętą drogę, przez lata mnożył się, rozgałęział, przekształcał, przenikał boleśnie kulturę, opowiadając równoległą historię człowieczeństwa, wzrastał w siłę w chwilach kryzysu, a niekiedy wprost przeciwnie - upadał w otchłań żartów, parodii i kiczu. Jarzyna musiał być świadomy estetyki, tradycji i nieznośnie złożonego kompleksu znaczeń, które natychmiast uruchamia wprowadzenie wampira, a jednak nie podjął z nimi żadnego dialogu, nie spróbował również odczytać "Draculi" poprzez pryzmat zmian drążących społeczeństwo i kulturę XXI wieku, nie zadał pytania: jak to możliwe, że dziś wampir nie jest już potworem, lecz idolem?! Spektakl "Nosferatu" zdaje się zanurzony w innym czasie, tak jakby Jarzyna - a la Stoker - chciał mówić o społeczeństwie przełomu wieków, ale właśnie XIX i XX, a nie XX i XXI, i to nie mając nic nowego do powiedzenia, a to sprawia, że zamiast wizjonerskiego widowiska przez dwie godziny oglądamy przedstawienie poniekąd zwietrzałe i przestarzałe, zaskakująco schematyczne i przewidywalne, które raz po raz trąci banałem.

Nawet jeśli niejedna scena celowo wyrastała z klasycznego kina klasy B, to wciąż publiczność śmiała się zdecydowanie za często jak na przygnębiające studium o melancholii i samotności - może nie jest to bez znaczenia, że szczególną wesołość wzbudzał Nosferatu, wygłaszając znane kwestie łamaną polszczyzną. Tak wiemy, że wampir to Inny, obcy par excellence, który zawsze przybywa "stamtąd", w końcu niemal każdy spektakl czy film o wampirach podkreśla ich cudzoziemskie pochodzenie - kreacja Beli Lugosiego, który nigdy nie nauczył się języka angielskiego była szczególnie dobitnym przykładem. Ale czy naprawdę Jarzyna musiał być tak dosłowny? A może o to chodziło? Może tak jak Polański w "Nieposkromionych pogromcach wampirów" ośmieszył wzorzec Hammera, Jarzyna chciał w swoim przedstawieniu pokazać dewaluację modelu utrwalonego przez obraz Herzoga? Oto wampir - zmęczony, samotny i smutny fantom nocy ucieleśniający kondycję egzystencjalną człowieka. Ach, jaki on komiczny! Trudno w to uwierzyć, ale jeśli faktycznie taki był zamiar, to ja wolę film Polańskiego.

Problem z "Nosferatu" nie polega więc na tym, że jest to spektakl źle zrobiony, lecz na tym, że narodził się z fascynacji zdezaktualizowaną formułą, której nie poddał rewizji, a w konsekwencji gra na fałszywej nucie. Nie tylko Dracula szamoce się w kaftanie schematów jako kopia Nosferatu Kinskiego lekko doprawiona kreacją Beli Lugosiego, ale i pozostałe postacie zostały niemal przeklejone z wcześniejszych adaptacji powieści - przede wszystkim z "Bram Stoker's Dracula" Coppoli. Jak patrzeć na zmysłową lunatyczkę Lucy i nie widzieć sunącej przez ogród w targanej wiatrem sukni Sadie Frost? To Coppola jako pierwszy pokazał mizoginizm Stokera, jego niezłomne przekonanie o generalnej skłonności kobiet do upadku i zakodowany w powieści podział na kobiety czyste i nieczyste. To Coppola dostrzegł w Lucy ofiarę systemu patriarchalnego, której ciało staje się polem najpierw rywalizacji, a następnie współpracy otaczających ją mężczyzn. To Coppola wreszcie zasugerował, że motywacje Van Helsinga są co najmniej dwuznaczne. Ale jakże odkrywczy, odważny w formie i treści był ten film nakręcony w 1992 r. w stosunku do przedstawienia Jarzyny z 2011 r., który czerpie z niego tak obficie, nie dodając niemal nic od siebie.

Nie wątpię, że Jarzynie udała się jedna rzecz - udowodnił, że wampir w formie, w której funkcjonował przez cały XIX i XX wiek, umarł. Nie wzbudza już ani grozy, ani współczucia. Został tylko chichot.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji