Artykuły

"Mamo, chodźmy na bajkę"

Taka propozycja, wsparta błagalnym spojrzeniem, jest zaprawdę nie do odrzucenia. Pójdziemy na bajkę, tylko dokąd? Jeśli prosi maluch, powiedzmy czterolatek, wypadałoby zabrać go da teatru lalkowego. Tak przynajmniej radzą fachowcy od wychowania estetycznego i pedagogiki. Kiedy zaś amatorem bajki jest starsze dziecko, można wybrać teatr dramatyczny.

Ale teoria sobie, a praktyka jej przeczy. Z reguły jest tak, że na afiszu widnieje napis "przedstawienie dla dzieci starszych", zaś na widowni roi się od przedszkolaków. I odwrotnie. Dobrze to czy źle? Pytanie naiwne, skoro samo życie rozstrzyga problem i dopisuje do niego komentarz. Dwojakiej zresztą natury.

Po pierwsze, okazuje się, że ustalanie granic wieku, nad czym biedzą się nieraz teatry, to praca tyleż trudna, co niemal syzyfowa. Pojemność wyobraźni dziecięcej jest ogromna, a dziecko dziecku nierówne. Bardzo często zbyt nisko ocenia się jego możliwości intelektualne i emocjonalne, fałszywie ustala stopień trudności spektaklu.

Przy czym, o ile stosunkowo łatwo jest określić kształt teatru, dla dzieci najmłodszych, o tyle im dalej w lata, kłopotów przybywa. Najwięcej bodaj problemów przysparzają kilkunastolatki. Teatr nie może konkurować z tym, co je dzisiaj fascynuje szczególnie, m.in. z techniką. Traci też często młodego widza na rzecz Gwiezdnych wojen, a nawet telewizji. Kto wie, może to i dobrze. Nie wygra teatr konkurencji, lecz pozostanie nadal miejscem jedynym, w którym widz spotyka się z żywym człowiekiem, twarzą w twarz. I to jest jego szansą, także w kontakcie z dziecięcym widzem. Czy wspomniane wyżej zjawisko łamania ograniczeń wieku, wsparte przecież autorytetem wychowawców i rodziców, wiąże się z taką właśnie świadomością? Nie wydaje mi się, aby tak było. Raczej świadczy o głodzie rozrywki dla dzieci. I to jest ów drugi punkt komentarza, jaki teoriom dopisuje życie.

Nie jest to, oczywiście, zjawisko nowe. Było i, zapewne, nadal będzie. Dziecko jest widzem, który nigdy nie zawodzi. Wiedzą o tym teatry, które bajką ratują kasę, wiedzą też organizatorzy rozmaitych estradowych imprez. Przy tym dziecko jest widzem - jak to powtarzamy do obrzydzenia przy lada okazji - niesłychanie wdzięcznym. Cieszy je, smuci czy przeraża dosłownie wszystko, odbiera ono teatr w najwyższym napięciu uwagi i emocji. I jakże niewiele wymaga... Można mu "sprzedać" każdą niedoróbkę, najgorszą nawet chałturę. W takich wypadkach słowo "wdzięczny (widz) nabiera dwuznaczności.

Kilkanaście lat temu jeden z wybitnych współczesnych poetów polskich napisał: "Dzieci to najlepsi czytelnicy, najbardziej bezinteresowni (...), są poetami, w całej intensywności swego przeżywania. Dorośli bywają poetami, jeśli zdołali zachować choćby okruch dziecięcego zdziwienia światem, źdźbło dziecięcego olśnienia rzeczywistością, odrobinę dziecięcych mitotwórczych zdolności". Wprawdzie słowa te odnoszą się bezpośrednio do literatury, ale nie będzie nadużyciem odnieść je również do teatru. Zapytajmy więc - czy i w jaki sposób teatry wychodzą naprzeciw dziecięcej gotowości do zabawy?

BAW SIĘ RAZEM Z NAMI

Obejrzałam kilka przedstawień w teatrach warszawskich i jedno w Poznaniu. Były pośród nich premiery najnowsze, a także spektakle dawniejsze, dłużej eksploatowane. Pisać tu będę o nowościach głównie, lecz i do tych dawniejszych przyjdzie odwołać się nieraz. Z tego względu, że wszystkie składają się na obraz codzienności teatru dla dzieci.

Z grubsza biorąc, widzę w nim dwie szkoły, dwa sposoby rozumienia estetyki przedstawienia dla małego widza. Jedna wychodzi naprzeciw jego gotowości współuczestnictwa. Realizatorzy zwracają się doń bezpośrednio, za pomocą całego arsenału, sprawdzanych skądinąd, środków. Są to zwroty do widowni, wspólne działania, np. śpiewanie piosenki, a nawet zaproszenie na scenę. Każda taka próba nawiązania kontaktu wywołuje spontaniczny odzew. Dzieci aż wyłażą ze skóry, by na przykład ostrzec ulubionego bohatera przed zasadzką ("oj, nie idź tam, nie idź!") lub popisać się swoimi umiejętnościami, choćby właśnie w śpiewie. Bywa jednak; że tego kontaktu nadużywa się po to, by zasłonić najzwyklejsze w świecie niedoróbki spektaklu i własną nieudolność. Zaibajtlować, poczarować i szlus! - dzieciaki, do domu!

Koziołki-Matołki w Teatrze Powszechnym nie mają nic z takiego lekceważenia małego widza. Ryszard Żuromski zadbał nie tylko o smak, lecz więcej - o klasę teatralnej zabawy. Uderza przede wszystkim jej kształt plastyczny. Cienia nawet nużącej i schematycznej opisowości, która pokutuje w wielu przedstawieniach dziecięcych, żadnych schematów z pogranicza kiczu, banalnych zamków czy wolnych okolic. Jan Banucha zaprojektował scenografię opartą na umowności i skrócie. Biały dyspozytyw sceny wypełniają kostiumy utrzymane w czystych, ostrych barwach i elementy dekoracji oraz rekwizyty. Kiedy trzeba, szeroka wstęga błękitnej materii zastąpi fale morskie, a nałożona na twarz maska przeobrazi aktora w małpę. Takich zmian jest mnóstwo, niespodzianka goni niespodziankę, a najbardziej chyba podoba się ogród zoologiczny.

Zasada inscenizacji jest prosta, tyle że rozwinięta pomysłowo i konsekwentnie. Spektakl zaczyna się rozgrzewką grupki młodych aktorów, prawie treningiem gimnastycznym. Już zaznaczony jest motyw gry z widownią i z tekstem, swego rodzaju improwizacja. Każda z kolejnych sekwencji da aktorom możliwość popisania się etiudami, które rozwiązują z inwencją. Ta zabawa aktorska jest mądra, choć gra się zające, żyrafę, milicjantkę i cesarza. Mądra dlatego, że pobudza fantazję, wymaga jakby dopełnienia ze strony widza. Ponieważ wszyscy aktorzy mają w niej istotny udział, nie będę rozdzielać komplementów i wymieniam wszystkich: Danuta Kowalska, Monika Sołubianka, Daria Trafankowska, Jerzy Gudejko, Andrzej Piszczatowski, Zygmunt Sierakowski. Gdybyż jeszcze sam Koziołek Matołek więcej miał wyrazistości i wdzięku! Ale i tak trudno się spektaklu czepiać. Choć można by poprawić w nim co nieco, np. scenę porwania Matołka, w której dialog dobiega zza horyzontu i postaci są niewidoczne - trwa ona nazbyt długo i nuży. Nie jestem również przekonana, czy akurat tego rodzaju ambitna muzyka, firmowana przez kompozytora z nazwiskiem, jest odpowiednia. Nie sposób zanucić żadnej piosenki czy motywu muzycznego, no może tylko początek refrenu "Ja jestem Kuba Jaworski".

Nikt w Teatrze Powszechnym nie namawia dzieci do współuczestnictwa ani im nie schlebia. Jeśli chcą, mogą z bliska obejrzeć i dotknąć modelu korwety ustawionego na proscenium podczas przerwy czy przyłączyć się do tanecznego korowodu, który przetacza się po scenie, widowni i korytarzach. Ale mogą również tylko obserwować. A przecież spektakl ten jest, w moim przekonaniu, wzorcowym wręcz przykładem modelu teatru dla dzieci, który opiera się na bliskim dialogu ze swoim widzem. Oczywiście, można pójść dalej, zlikwidować podział między sceną i widownią, opowiadanie fabuły zastąpić grą swobodnych skojarzeń (klasycznym przykładem tego rodzaju dążenia są na naszym polskim gruncie propozycje Krystyny Miłobędzkiej, z Ptamem na czele). Z reguły jednak teatry wybierają bezpieczniejszą, bardziej sprawdzoną drogę.

Baśń o śpiącej królewnie i błękitnej róży przygotował w Teatrze Małym Paweł Galia. Układ przestrzenny tego teatru zdaje się aż prowokować do wyjścia poza konwencje i schematy, lecz reżyser wykorzystał go w małym stopniu. Przedstawienie wydaje się o wiele bardziej konwencjonalne niż poprzednie i pozostałe w tym przeglądzie. Choć przecież, w sumie, jest ono poprawne. Nie bez wpływu na to ogólne wrażenie pozostaje wizualny kształt widowiska. Niby wszystko jest w porządku, manny wyraźnie rozdzielony plan akcji współczesnej i plan akcji bajkowej, mamy elementy zabawowe dobrze znane każdemu dziecku (karuzela, zjeżdżalnia), slajd z Celnika Rousseau i zgrabne chwyty techniczne (świetlne), a przecież - całości brak wyrazu plastycznego, ładu i harmonii, jedności stylu.

Przedstawienie toczy się dość kapryśnym rytmem, sporo w nim pustych, niczym nie wypełnionych miejsc, a jakby za dużo chwilami słów. Piosenka m.in. Starego Młynarza to, proszę mi wybaczyć, najzwyklejsze bajdurzenie, a nie odkrywanie istoty teatru (co, chyba, było zamiarem autorki). Ale może się podobać kilka ról, przede wszystkim Pies Alojzy i Papuga w wykonaniu Piotra Pręgowskiego czy Marek Robaczewski jako Tomek i Zbigniew Grusznic jako Mistrz Ceremonii. Z pań wyróżniłabym subtelną bardzo, jak na bajkowe schematy, Marią Głowacką, która gra Matyldę, pannę dworską. Tytułowa zaś bohaterka (Jolanta Gogolewska) ma pewien wdzięk i swobodę na scenie, ale popada chwilami w nazbyt słodki ton, który ociera się o manierę.

Jakość tekstu literackiego w przedstawieniach dla dzieci to osobny problem, wciąż na dobrą sprawę wałkowany w rozmaitych dyskusjach. Nie miejsce tu na jego analizę, ale warto wspomnieć o kilku sprawach. Tekst Ireny Prusickiej, wszak nie debiutantki, daje okazję do zaaranżowania teatralnej zabawy pełnej fantazji! - dlaczego jednak tak wyprany jest z jakiejkolwiek fantazji językowej? Niektóre kwestie brzmią niczym wyjęte z informatora turystycznego lub podręcznika wiedzy obywatelskiej - tak są bez polotu, choć właściwie proste i przejrzyste znaczeniowo.

Przyganić też trzeba Stefanowi Friedmanowi, autorowi szlagieru, który do Teatru Komedia drugi już sezon ściąga roje dzieci, czyli autorowi Przygód podróżnika Pipsa oraz jego przyjaciół, papugi Terefery i psa Klipsa. Można się tu bowiem dowiedzieć, a raczej usłyszeć, że "zebra aż dostała febrę", a pingwin - "dostał kaszel dziki" tudzież zaśpiewać wraz z aktorami "Psa nie boję się, choć dog on/do powideł wsadzę ogon".

Tylko że Podróże Pipsa to przedstawienie udane, jedno z najlepszych, jakie można obejrzeć w Warszawie. Ta komedia kryminalna dla dzieci pełna jest dowcipnych pomysłów i obezwładniająco śmiesznych gagów. Ma świetne tempo i rytm. I w większości, jeśli przyjrzeć się wykonawcom, nie ma w rolach żadnej byle jakości. Aktorzy są sprawni fizycznie, dobrze radzą sobie z tańcem i śpiewem, ładnie rozgrywają całe etiudy mimiczne. Dotyczy to Ireny Szymczykiewicz-Tyl jako Terefery oraz pary wisusów: Boryga (Krzysztof Krupiński) i Fijoła (Krzysztof Zakrzewski). Przedstawienie, kolorowe i dowcipne, odwołuje się w scenografii do ilustracji Pawła Lutczyna (jemu też powierzono opracowanie plastyczne programu, który jest ładnie wydany, wręcz wzorowo). A prawdziwą jego ozdobą, i moim faworytem, okazał się Kot Pazurro w interpretacji Jarosława Domina. Wszystkie marcowe koty mogłyby u niego brać lekcje rozdzierającego "miau".

W tym sezonie wspaniały Pazurro zyskał konkurenta, który cieszy się wielką sympatią dzieci. Teatr Rozmaitości, gdzie grany jest Tytus, Romek i A'Tomek, ma zapewnione komplety na całe tygodnie z góry. Chodzi, rzecz jasna, o głównego bohatera rysunkowego serialu Henryka Chmielewskiego, o małpę imieniem Tytus, która nie bardzo lubi się uczyć, ale za to lubi grać w piłkę i psocić. W Rozmaitościach gra go z powodzeniem młody aktor Jerzy Kramarczyk. Gdyby nie był tak młody, zaryzykowałabym twierdzenie, że to jego życiowa rola... Bledną przy niej inne i usuwa się na drugi plan krzykliwa scenografia Lecha Zahorskiego. Oglądałam to przedstawienie w zmienionej już obsadzie, w kilkanaście tygodni po premierze i nie byłam zachwycona.

SIEDŹ, PATRZ I SŁUCHAJ

Zaczarowana królewna Or-Ota w reżyserii Kazimierza Dejmka to całkowicie odmienny teatr. Nie ma w nim miejsca na kwestie do widowni, na pozorne choćby współuczestniczenie dzieci w spektaklu. Dejmek, wręcz manifestacyjnie, zaznacza swoją obojętność wobec zwyczaju - a może również mody - dialogowania z małym widzem. Dziecko może przyjść na ulicę Karasia nawet z rodzicami, bo dwugodzinny spektakl zaczyna się o 18.15, i może spróbować być niemal dorosłym widzem. Dejmek daje mu szansę posmakowania teatru bez taryfy ulgowej i ani myśli umizgiwać się doń za wszelką cenę.

Zaczarowaną królewnę trudno nawet porównywać z jakimkolwiek innym przedstawieniem dla dzieci. Pod względem nakładu sił i środków, a także dbałości o jakość artystyczną wszystkich elementów. W obsadzie aktorskiej najlepsze nazwiska, choć role epizodyczne, wtopione służebnie w całość. Świetna robota scenograficzna, ze smakowitym pastiszem konwencji dawnego teatru, w tym tzw. zmiany otwartej - pałac przemienia się na oczach zachwyconych dzieci. Sceny zbiorowe, w których udział bierze cały niemal zespół, mają rozmach nie spotykany w teatrach dramatycznych. Długo jeszcze można by wyliczać atrakcje przedstawienia, ale nie godzi mi się robić tego, bo moja koleżanka recenzuje Zaczarowaną królewnę w tym samym numerze Teatru. Poprzestanę więc na stwierdzeniu, że choć Kazimierz Dejmek wszystko wyszykował dla dzieci, to ani myśli ich rozpuszczać. Efektów trickowych jest tyle tylko, by zaostrzyć apetyt, a nie nasycić. Smok-cudo mógłby nie schodzić ze sceny, a tu ledwie się przewinie i już za kulisy.

Na łamach Polityki nazwał Jacek Sieradzki to przedstawienie "edukacją sentymentalną" i pokazał, że mieści się w niej również edukacja teatralna oraz - duże słowo - patriotyczna. Taki sens ma bowiem wygrzebanie Or-Ota, sięgnięcie do tradycji. Potem, po Zaczarowanej królewnie, może przyjść kolej na Żywot Józefa.

Wielkoludy Andrzeja Maleszki obejrzałam w poznańskim Teatrze Nowym. Umieściłam je w bliskim sąsiedztwie Zaczarowanej królewny, bo tutaj również traktuje się widza całkiem serio. Wprawdzie Wielkoludy nie mają nic wspólnego z wielkim "teatrem", to teatr kameralny na pięcioro wykonawców, ale niezwykły. Maleszka zrobił spektakl dla dzieci i dorosłych, ci ostatni znajdą okazję do literackiej zabawy, do skojarzeń choćby z Alicją po tamtej stronie lustra. Zaś dzieci zachłysną się najpierw wspaniałym pomysłem, podziwiać będą tytułowych wielkoludów w butach na koturnach i w kaszerowanych kostiumach, a później - jest taka nadzieja - odwagę i dzielność małej dziewczynki. Bo fabuła tej "opowieści fantastycznej" jest prosta. Dziewczynka (gra ją Maria Rybarczyk) trafia nagle w świat wielkoludów. Spędza kilka dni w domu Berty i Gustawa (nie do poznania odmieniona Hanna Kulina i Michał Grudziński). Przeżywa rozmaite kłopoty, trudności, upokorzenia i przykrości, ale potrafi przełamać strach i obronić swoje "ja". Pomaga też chłopcu, który usługuje wielkoludom, a nie wierzy w siebie (gra go Waldemar Szczepaniak). W finale oboje decydują się powrócić do świata, z którego przyszła dziewczynka i zabierają ze sobą śmiesznego, kurczakowatego stworka (w tej roli Janusz Stermiński, znany ze spektakli Janusza Wiśniewskiego).

Cała ta przygoda nie ma jednak nic wspólnego z okrucieństwem bajek Grimma, choć z pobieżnego streszczenia mogłoby to wynikać. Obfituje w momenty bardzo zabawne - widok śniadania wielkoludów, zasiadających na ogromnych krzesłach i przy gigantycznym stole, budzi na widowni żywiołową radość i oklaski. Ale, oczywiście, jest to zabawa w tonacji surrealnej, w klimacie groteskowego niemal przejaskrawienia. Nie ma w niej nic z chwytliwej poetyki żartu kabaretowego, rewii dla dzieci itp. Wprost przeciwnie - znać, że reżyserowi zależało nie tylko na osiągnięciu klimatu pewnej nierzeczywistości, lecz również - nostalgii, podszytej nutą poezji. Wielkoludami zadebiutował Andrzej Maleszka na scenie dramatycznej, do tej pory znaliśmy go jako autora i realizatora telewizyjnych przedstawień dla dzieci. Oby narodził się teatrowi dramatycznemu dla dzieciaków nowy, w jego osobie, reżyser. Niech to pobożne życzenie pokryje niedostatki realizacyjne spektaklu.

Trudno na podstawie kilku, dość przypadkowo zestawionych spektakli wysnuwać daleko idące wnioski. Tylko w Warszawie można jeszcze obejrzeć kilka innych, np. O dwóch takich, co ukradli księżyc Makuszyńskiego w Teatrze Nowym lub Różowe okulary w Teatrze na Targówku. Sam jednak fakt, że przedstawień dla dzieci w teatrach dramatycznych nie było ostatnio tak mało, prowokuje do pytania - przypadek to czy efekt świadomego wysiłku? Jest coś zastanawiającego w tym, że na ogół są to spektakle różnorodne stylistycznie, przygotowane starannie, z dbałością o poziom rzemiosła. Choć starania i ambicje nie zawsze idą w parze z wykonaniem. Drażni mnie na przykład to, iż we wszystkich przedstawieniach muzycznych szwankuje podkładany niezręcznie play-back, ogłuszający z reguły widownię. Gdy idzie o wielkie widowisko ze zbiorowymi tańcami i śpiewami, sprawa, jest bezdyskusyjna - podkład być musi. Ale na kameralnych scenach, w kilkuosobowych przedstawieniach? W Teatrze Małym aktor śpiewa, o krok od fotela, a z tyłu wali się na mnie jego głos - nonsens!

Osobna sprawa to przedstawienie oparte na polskiej muzyce rockowej i przeznaczone dla młodzieży, które przygotował Włodzimierz Felenczak w Teatrze Dramatycznym. Moim zdaniem, jest to spektakl zawieszony w próżni, pozbawiony adresata.

Pod względem wykonawstwa i atrakcyjności muzycznej zdystansuje go każdy zespół rockowy z jakąkolwiek marką. Zaś jako spektakl dramatyczny, od którego wymagać można pewnego myślowego przesłania, jest jednym wielkim fałszem, od początku do końca.

Protest, wrzaskliwy i natrętny, przeciwko wojnie dokonuje się oto co wieczór w teatralnych przebierankach i wystudiowanych makijażach.

W kłamstwie, jakim wieje ze sceny, nic nie pomoże wysiłek dwójki młodych wykonawców, Marka Probosza i Izabelli Olejnik. Ani też ładne połączenie lalek z żywym aktorem.

Kiedy pisze się, nawet najskromniej, o teatrze dla dzieci, nie sposób ominąć kwestii dydaktyzmu. Tak się składa, że wolałabym ocenę wartości dydaktycznej poszczególnych przedstawień oddać w fachowe ręce. Bowiem dla mnie istnieje tylko jeden naprawdę istotny aspekt, a zarazem miara tej wartości. Kłopot w tym, że właściwie trudno o niej mówić. Można bowiem na części rozbierać moralne pouczenia w guście Jachowicza, ale czy można przewidzieć, co i w jaki sposób przeniknie do dziecięcej wyobraźni, by już na zawsze tam pozostać? Przecież każdy z nas pisze na inny sposób swoją jedyną i niepodobną do innych - Wielką Księgę.

Teatr Powszechny w Warszawie: KOZIOŁKI-MATOŁKI Kornela Makuszyńskiego i Mariana Walentynowicza. Adaptacja, teksty piosenek i reżyseria: Ryszard Żuromski, scenografia: Jan Banucha, muzyka elektroniczna: Jan Rudnik, muzyką piosenek: Tomasz Bajerski, piosenki z gitarą: Aleksander Trąbczyński. Premiera: 23 III 1986

Teatr Mały w Warszawie (scena T. Narodowego): BAŚŃ O ŚPIĄCEJ KRÓLEWNIE I BŁĘKITNEJ RÓŻY Ireny Prusickiej, bajka muzyczna w 2 aktach. Reżyseria: Paweł Galia, scenografia: Katarzyna Kępińska, muzyka: Aleksander Rostan, Wojciech Borkowski. Premiera 2 II 1986

Teatr Komedia w Warszawie: PRZYGODY PODRÓŻNIKA PIPSA ORAZ JEGO PRZYJACIÓŁ, PAPUGI TEREFERY i PSA KLIPSA Stefana Friedmana. Reżyseria i choreografia: Tomasz Grochoczyński, scenografia: Małgorzata Walusiak, muzyka: Jacek Mikuła i Bohdan Szczygieł. Premiera 16 XI 1984

Teatr Rozmaitości w Warszawie: TYTUS, ROMEK I A'TOMEK Anny Amarylis i Jerzego Borna, sztuka muzyczna dla dzieci na motywach serialu rysunkowego Henryka Chmielewskiego. Inscenizacja i reżyseria: Lidia Korsakówna i Kazimierz Brusikiewicz, muzyka: Zofia Maj i Romuald Żyliński, scenografia: Lech Zahorski. Prapremiera 21 XII 1989

Teatr Polski w Warszawie: ZACZAROWANA KRÓLEWNA Artura Oppmana. Reżyseria: Kazimierz Dejmek, scenografia: Krzysztof Pankiewicz, muzyka: Maciej Małecki. Premiera 23 III 1986

Teatr Nowy w Poznaniu: WIELKOLUDY Andrzeja Maleszki. Reżyseria: Andrzej Maleszka, scenografia: Marek Sobociński, muzyka: Krzesimir Dębski. Prapremiera 18 V 1986

Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy: KTÓRA GODZINA? Zbigniewa Wojciechowskiego. Reżyseria: Włodzimierz Fełenczak, scenografia: Andrzej Szulc, ruch sceniczny: Andrzej Komorowski. Premiera 8 IV 1986

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji