Artykuły

Ciało bez granic

Wyciągamy wnioski z tej pierwszej łączonej edycji i na ich podstawie chcemy budować coś lepszego - III edycję MAAT Festiwalu w Lublinie, który w tym roku po raz pierwszy odbył się wspólnie z XVI Międzynarodowym Festiwalem "Konfrontacje Teatralne" podsumowuje jego dyrektor artystyczny Tomasz Bazan w rozmowie z Katarzyną Piwońską z Nowej Siły Krytycznej.

Katarzyna Piwońska: Kiedy rozmawiałam z tobą przed pierwszą edycją MAAT Festivalu bardzo ostrożnie wypowiadałeś się o jego przyszłości. Jeszcze nie wiedziałeś, czy będzie to wydarzenie cykliczne. Dziś spotykamy się, żeby podsumować jego trzyletnią historię. Spytam przewrotnie: warto robić MAAT Festival?

Tomasz Bazan: Po trzech edycjach mogę spokojnie odpowiedzieć, że warto. Kiedy nosiłem się z ideą powołania festiwalu, mało kto wierzył, że się uda. Formuła, zakładane cele i sposób realizacji idei były dość niepopularne. Nie tylko udało się go stworzyć, ale też co roku go rozbudowujemy: zwiększamy program, środki budżetowe. Dziecko rośnie, uczy się, nabiera doświadczenia, co dla mnie jest powodem do szczęścia.

Jednak moje osobiste odczucia to jedno - warto przede wszystkim z innego względu. W Polsce nie ma podobnej platformy umożliwiającej oglądanie ciała w takiej specyficznej przestrzeni działania. Tegoroczna edycja kończyła pierwszy etap rozwoju festiwalu. Jego celem była prezentacja pewnej konstelacji artystów ważnych z mojego, dyrektora artystycznego, punktu widzenia: wszyscy oni poruszają się po specyficznym, laboratoryjnym gruncie poszukiwań. Teraz spróbujemy przejść do nowej formuły.

O przyszłości porozmawiamy za moment. Pomówmy jeszcze przez chwilę, o tym, co za nami. Nie sądzisz, że druga i trzecia edycja upodobniły programowo MAAT Festival do propozycji Starego Browaru?

- Przede wszystkim podobieństwo tkwi w prezentowanych tam i u nas artystów, ale program kuratorski Joanny Leśnierowskiej wydaje mi się zdecydowanie ukierunkowany na sztukę konceptualną. My postawiliśmy na ciało. Na ciało, które się MYLI, które jest ograbione, zagubione, poszukuje. Przez ciało chcemy dotrzeć do duchowości. Technika taneczna u nas schodzi na dalszy plan. Interesuje nas - wiem, że to zabrzmi górnolotnie - ciało performatywne.

Jak sam definiujesz ciało performatywne?

- Jest to ciało w procesie działania: w procesie stwarzania "tu i teraz", a widzowie są tego świadkami. Oglądamy je w momencie przejściowym, a nie tuż przed lub tuż po przejściu. Ciało performatywne nie boi się świadomie ograbić z techniki czy konceptu. Stoi na granicy, dlatego nie potrafimy go zamknąć w jednej szufladzie, sklasyfikować.

Nie mam wątpliwości, że ta idea przyświecała pierwszej edycji. Mocno zaznaczyła się też w drugiej. Nie powiedziałabym jednak tego o "Peryferiach ciała".

- Rzeczywiście, wcześniejsze odsłony mogły się wydawać jej bliższe. Według mnie najbardziej zbliżona do tej idei była druga edycja festiwalu - pokazywaliśmy spektakle naprawdę graniczne. W tym roku większość propozycji też się w nią wpisywała, jak "Tryptyk" Mikołajczyka, "Have a nice hell" Anny Steller i Magdy Jędry, "Delia" w wykonaniu Steller i Krawczyka, także nasze "Święto wiosny". Idea konfrontowania się z sobą, z tym co "performatywne" w nas, musi się rozwijać. Ostatnia edycja była przemyślana pod względem doboru i kolejności prezentacji spektakli. Pomiędzy pierwszy a ostatnim spektaklem mieliśmy odbyć lekcję, podczas której poznamy różne pryzmaty patrzenia na ciało w działaniu. Chciałbym, żeby publiczność trzeciej edycji miała tego świadomość: że ciało tak naprawdę jest jedno. Możliwości ciała są nieograniczone. We wszystkich spektaklach "Peryferii ciała" które prezentowaliśmy, technika pełniła podrzędną rolę. W większości także koncepcja ustępowała procesowi twórczemu, odbywającemu się na oczach widzów - nie improwizacji, ale POTRZEBIE działania i badania siebie.

Chciałbyś, żeby festiwal skupiał przede wszystkim środowisko taneczne?

- Nie chciałbym. Z tego między innymi powodu nie nazywamy naszego festiwalu tanecznym - to słowo nigdy się nie pojawiło. Świadomie go nie używam. To festiwal gdzie w centrum jest ciało - niekoniecznie taniec.

Kim według ciebie jest widz MAAT Festivalu? Do kogo kierujecie waszą propozycję?

- Widz Maat Festivalu? To pewnie ktoś wrażliwy i poszukujący czegoś więcej w spotkaniu z artystą na scenie - ktoś komu zależy na spotkaniu na głębszym poziomie poznania. Naszą propozycję kieruję do wszystkich - szczególnie do tych, którzy mają świadomość, że pomyłka generuje odpowiedź.

Nie uważasz, że póki co w Polsce takich odbiorców trzeba sobie wychować lub poszukać?

- Myślę, że ten festiwal to robi. Programy kolejnych edycji są swego rodzaju kursami - także dla mnie, zarówno jako artysty i człowieka.

Pierwsza i druga edycja dzięki wykładom, warsztatom, spotkaniom z artystami miała większe walory poznawcze. W tym roku zabrakło tego. Pozostały tylko spektakle.

- Zrobiliśmy to celowo. Stwierdziłem, że w Polsce jest dużo miejsc, gdzie można uczestniczyć w warsztatach, wykładach.

W Polsce Wschodniej też?

- Nie traktuje tego festiwalu jako lokalnego, wschodniego. To nigdy nie było i nie będzie moim zamiarem. Chcę się wpisywać w nurt ogólny, polski, światowy, nie rozumiem dzielenia rzeczy na takie rejony. Wolałabym poszukiwania warsztatów czy informacji zostawić odbiorcom, którzy postawią sobie pytania na podstawie obejrzanej konstelacji.

W swoim imieniu mogę powiedzieć: jako odbiorca wolę MAAT Festival jako pigułkę, która zapewnia kontakt z dziełem, ale i artystą, teoretykiem, stwarza możliwość praktyki. Czy rezygnujecie z tego na stałe?

- Wręcz przeciwnie - planujemy się na tym skupić, ale w inny sposób. Od przyszłego roku festiwal zmienia formułę. Kończymy z typową formą przedstawienia teatralnego, z samym tylko prezentowaniem gotowych spektakli teatralnych, tanecznych, ruchowych etc. Pomyślałem, że MAAT Festival powinien coś dawać i coś powinno po nim pozostać. Być może zaprezentujemy jeszcze dwa zagraniczne działania (z Francji i Niemiec), ale przede wszystkim chcemy się oprzeć na artystach, którzy będą rezydować w Lublinie i przy okazji prowadzić lekcje ze swojej metody. Podczas festiwalu spotkają się w jednej sali, gdzie do prezentacji pracy będą mieli jednakową przestrzeń. Ten wariant testowaliśmy już w zeszłym roku w nurcie "Idea Zone". Na białym kwadracie zdarzały się odległe od siebie rzeczy: improwizacje, work in progress, etiudy. To była przestrzeń w procesie stwarzania, wolna, kreatywna. Moim marzeniem jest powołać swoisty dom ciała, gdzie praca z ciałem, poszukiwania będą miały swoje ugruntowane miejsce i gdzie przestrzeń ta poszerzy się wykluczając pewien terror prezentacji dzieła skończonego. Dzięki pomysłowi "Idea Zone" łatwiej było pokazać, jak ciało może być różnorodne.

- To nam zostało bardzo mocno w głowach. Ciało pokazywane nie tylko w tej samej przestrzeni, ale nawet w takim samym oświetleniu potrafi być inne. To nie jest eureka, ale będąc świadkiem tego, można się zdziwić - na co dzień nie pamięta się o potencjale tkwiącym w ciele. Mamy kilka festiwali prezentujących spektakle, natomiast nie ma żadnego, który byłby ściśle laboratoryjny. Nie ma w Polsce przestrzeni, w której można się pomylić - a pomyłka jest wpisana w poszukiwania. W przyszłym roku skupimy się na procesie. Chcemy uczciwie powiedzieć widowni, że oglądają poszukiwania: jesteśmy w drodze i zapraszamy was do wędrówki, a nie do sklepu, gdzie coś wam sprzedamy. Czy wyprawa się uda? Nie wiemy. Jedyne, co możemy zagwarantować, to że ludzie, którzy będą przewodnikami, już odbyli kilka wędrówek.

Miałam Cię zapytać, jak planujecie wyróżnić markę MAAT Festivalu na tle innych. Mam już odpowiedź.

- Zdaję sobie sprawę, że gdybyśmy na samym początku wystrzelili z takim pomysłem, pewnie rozbiłoby się to o rzeczy niemożliwe: pozyskanie funduszy, zaufania etc. Przez te trzy lata przemycaliśmy różne idee, mąciliśmy, zmienialiśmy, aż w końcu staliśmy się (mam nadzieję) wiarygodni i zdobyliśmy kontakty z pewną "rodziną tancerzy", którzy poruszają się w podobnej przestrzeni. Z nimi wyruszymy w dalszą podróż.

Nie obawiasz się, że taka "poszukująca" formuła festiwalu ściągnie lawinę głosów o marnowaniu pieniędzy z urzędu miasta?

- Głosy o marnowaniu pieniędzy pojawiają się zawsze. Niezależnie od tego, co robią artyści, urzędnikom wydaje się, że to strata pieniędzy - scenografia może być tańsza, stroje inne, mniej światła... Właściwie artystów w ogóle mogłoby nie być - wtedy byliby najtańsi. Do mnie takie argumenty nie trafiają. Wierzę, że Polacy są dość wyedukowanym społeczeństwem: mieliśmy Kantora, Grotowskiego - parę ważnych rzeczy się tu wydarzyło. Szczególnie ostatnie kilka lat wydaje się przynosić wzrost świadomości. Oczywiście stoimy jeszcze przed drzwiami, którymi będziemy mogli wejść na Zachód albo podejść do dyskursu z nim, ale widzę, że dużo się zmienia. W Lublinie, gdzie działam, obserwuję nową publiczność - inną niż podczas "Konfrontacji", "Sąsiadów" czy nawet Międzynarodowych Spotkań Teatrów Tańca. Wiem, że w tym roku pojawiło się więcej osób spoza Lublina niż dotychczas. Ludzie chyba już wpisali w mapę myśli nasz festiwal. Kilkanaście osób mówiło mi, że przyjechało, bo podoba się im to, co proponujemy.

MAAT Festival w tym roku stał się częścią programu Konfrontacji Teatralnych. I chyba trzeba uznać, że właśnie on wywołał głosy oburzenia dwóch lubelskich radnych Prawa i Sprawiedliwości. Tomasz Pitucha był niezadowolony z finansowania "dyskotek i spektakli performance o ludzkim ciele" z miejskiej kasy. Mieczysław Ryba nie chciał się zgodzić, aby Lublin promował i był kojarzony z sztukami kontrowersyjnymi, skandalizującymi. Jak to skomentujesz?

- Muszę to skwitować jednym zdaniem, które nie będzie miłe: uważam, że to było kretyńsko głupie. Człowiek, który miał czelność wygłaszać opinię w sprawie sztuki, o której nie ma pojęcia, totalnie się skompromitował. Nie wymagam od pana radnego, aby rozumiał tę sztukę, ale jeżeli o czymś mówi, powinien przynajmniej to zobaczyć, odczuć, uczestniczyć... Molier już dawno powiedział: "Nie zabieram głosu wobec tego, czego nie znam". Człowiek, który mówi o sprawach, których nie zna jest ignorantem. Jego stwierdzenia nie są pomyłką - to po prostu głupota w najczystszym wydaniu.

MAAT Festivalu odbywał się pod szyldem Konfrontacji Teatralnych jednorazowo czy to symbioza z przyszłością?

- Posiadanie własnego międzynarodowego festiwalu z egoistycznego punktu widzenia byłoby lepsze, ale sądzę, że połączenie jest korzystniejsze dla widza. MAAT Festival miał potworne problemy finansowe. Politycy i urzędnicy sygnalizowali nam, że w tym roku możemy liczyć na środki pozwalające sfinansować jakiś maleńki festiwalik. Po drugiej edycji, której realizację uważam za totalne szaleństwo, spotkałem się z Januszem Opryńskim - razem doszliśmy do wniosku, że musimy ocalić tę ideę: aby ten rodzaj działania z ciałem nadal miał dla siebie przestrzeń. Doszliśmy z Januszem do wniosku, aby wzorem innych wielkich festiwali (takich jak poznańska Malta), budować w Lublinie duży festiwal kuratorski. Tak, aby nie był on nośnikiem idei tylko jednej osoby, ale wydarzeniem o wielu obliczach przeznaczonym dla bardzo różnych odbiorców. Dla mnie propozycja łączenia słowa z ciałem jest genialna. Wcześniej te dwie "teatralne" rodziny mieszkały w osobnych domkach - teraz wspólnie przeprowadzają się do nowego wielkiego domu. Na początku musimy podzielić pokoje, zobaczyć, gdzie kuchnia, gdzie łazienka - przez kolejne trzy lata, bo na pewno przez tyle zostaniemy razem, będziemy się badać. Osobiście chciałbym, żeby to połączenie sił trwało dłużej, bo uważam je za wartościowe.

Jak po pierwszej wspólnej edycji oceniasz korzyści i straty ze współpracy?

- Po jednej edycji nie da się skalkulować plusów i minusów. Po pierwsze dlatego, że to nowe doświadczenie dla wszystkich - organizatorów, kuratorów, artystów, logistyki... Także dla publiczności. Widownia MAAT Festivalu, który zajmuje się ciałem, mogła się poczuć sprzedana, mieć poczucie straty. Z kolei widownia Konfrontacji pewnie poczuła się zaatakowana nową przestrzenią w teatrze.

Zaatakowana ciałem?

- Tak. Najlepszym dowodem tego są te kretyńskie wypowiedzi radnych Prawa i Sprawiedliwości. Wracając jednak do połączenia sił: na razie nikt nie liczy zysków ani strat. Badamy się. Sprawdzamy, jak kształtować naszą współpracę w przyszłości. Wniosków mamy dużo.

Na przykład?

- Zastanowimy się, czy warto przeplatać program obu festiwali. Może powinno być po kilka dni na każdy festiwal. Zastanowimy się, jakie znaczenie ma układ spektakli i czy powinna obu festiwalom przyświecać wspólna nadrzędna idea, coś w rodzaju idiomu. Być może w przyszłości pojawią się sztuki wizualne, nad którymi będzie czuwał inny kurator. Wyciągamy wnioski z tej pierwszej łączonej edycji i na ich podstawie chcemy budować coś lepszego.

Tego wam życzę. Dziękuję za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji