Artykuły

Dwa "Wyzwolenia"

W zakończeniu "Wyzwolenia" Konrad mówi piękny monolog: "Sam już na wielkiej pustej scenie...", w którym pojawia się pytanie: "Czy jesteś, Polsko - tylko ze mną?". Znaczyło ono kiedyś: ze mną czy z nimi, z tymi, którzy właśnie opuścili scenę i teatr. Dziś może znaczyć także co innego. "Wyzwolenie" stało się, drugą po "Weselu", najpopularniejszą sztuką Wyspiańskiego. Wystawiają je teatry duże, małe, wszystkie; zdarza się, że równocześnie, co w dziejach tego utworu - określanego jako trudny, nawet niejasny, zawiły - jest wydarzeniem zasługującym na uwagę. Warto od razu przypomnieć, że większość tych realizacji idzie trafnie czy mniej trafnie wybranymi, ale przeważnie własnymi drogami. Nie ma dziś inscenizacji, a nawet opracowań tekstu, modelowych, jakie bywały pilnie przestrzegane przez wielu reżyserów w dwudziestoleciu międzywojennym; można się było przeciwko tym modelom buntować, ale nie zaczynało się to zazwyczaj na poziomie o wiele niższym niż Schiller, Osterwa, Frycz, Trzciński... Nie ma dziś, być może, takich modeli, które reżyserzy, nawet w pomniejszych teatrach, chcieliby czy mieli ambicję - ze względów ideowych lub artystycznych - powtarzać. Ale skutkiem tego pytanie Konrada zyskuje sens dwuznaczny: "Czy jesteś; Polsko - tylko ze mną?" - a więc ze mną, jaki jestem na tej właśnie scenie, w tym teatrze. Czy też jesteś z moim kolegą, który występuje w innym teatrze, pracuje z innym reżyserem i gra w zupełnie innym przedstawieniu?

"Wyzwolenie" dramatyzuje to pytanie, jak żaden inny utwór naszego wielkiego repertuaru. Podlegało przez wiele lat interpretacji stronniczej; jeśli w dwudziestoleciu międzywojennym endecja zwracała się do twórczości Wyspiańskiego jak do swojej, to właśnie "Wyzwolenie" stanowiło w tym - jednostronnym przecież, po dawnej już śmierci pisarza - flircie jeden z mocniejszych argumentów. Oczywiście, "Wyzwolenie" czytane po swojemu, czytane z mocną intencją, by takim argumentem się stało.

Zaciążyło to na powojennych dziejach utworu; nie został wprawdzie wyklęty, ale był podejrzany. Na scenę wrócił po roku 1956, w pamiętnych inscenizacjach Bronisława Dąbrowskiego (Teatr im. Słowackiego) i Wilama Horzycy (Teatr Narodowy). Nie sposób tu przypominać wszystkich; były różne m. in. Hanuszkiewicza (Teatr Powszechny, Warszawa) i Okopińskiego (Teatr Polski, Poznań). Ale w najbardziej nawet pobieżnym i szkicowym omówieniu nie udałoby się pominąć "Wyzwolenia", jakie wyreżyserował w Szczecinie Jan Maciejowski w roku 1969, z okazji stulecia urodzin poety. Odszedł daleko od starego sporu o narodową poprawność i prawomyślność. Przy pomocy "Wyzwolenia" wydrwił teatr sobie współczesny, wprowadzając do widowiska elementy głośnych aktualnie przedstawień ("Rzecz listopadowa" w insc. Krasowskich i inne), szydząc słowami Konrada. Maciejowski pokazał, że ani Konrad, ani "Wyzwolenie", ani Wyspiański nie są biblioteką literacką i muzeum teatralnym, gdzie można prowadzić kazuistyczne spory interpretacyjne. Umieszczenie problematyki "Wyzwolenia" w sytuacji współczesnej rozstrzygnęło natychmiast bezapelacyjnie sprawę jego "postępowości"; czy utwór ten jest artystycznym wyrazem idei prawicowych (np. w okresie międzywojennym lub wcześniejszym) ugrupowań politycznych i społecznych? Otóż, powtarzam, umieszczenie problematyki "Wyzwolenia" niejako we współczesności (wspomniane cytaty teatralne, maski jako "papierowe głowy", ludzie zasłaniający się gazetami, niczym z opowiadania Andrzejewskiego) ukazało natychmiast jego istotną, pozbawioną już cudzysłowu, postępowość: walkę Konrada z nacjonalistyczną frazeologią, jaką maski ("papierowe głowy") chciałyby przesłonić swoją rzeczywistą bezradność w tej dziedzinie, do której bezustannie przedziera się myśl Konrada. Jest to dziedzina autentycznego życia pozbawionego interesownych wmówień ideologicznych; postawa ledwie zarysowana poetycko lecz jakże sugestywna w tym wspaniałym monologu Konrada: "Chciałbym w pogodny letni dzień...".

Wspomniałem o przeszłości scenicznej "Wyzwolenia", ponieważ na tym tle dopiero występują jaskrawo cechy realizacji nowych. Mijający sezon przyniósł bodajże dwie - i to w teatrach mniejszych, obarczonych uciążliwymi obowiązkami objazdu, mianowicie w Olsztynie i w Gorzowie Wlkp. Gdy dowiedziałem się o premierze olsztyńskiej, a w Warszawie zobaczyłem afisze występującego gościnnie teatru z Gorzowa, także z "Wyzwoleniem", odczułem pewien niepokój. Czy nie jest ambicją nadmierną i nieusprawiedliwioną sięganie po tego typu utwory, gdy warunki - i trudy po prostu - pracy artystycznej najmniej temu sprzyjają? Na szczęście, obejrzawszy obydwa przedstawienia, nie potrafiłbym dać jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Ambicji towarzyszył bowiem niewątpliwie ogromny wysiłek artystyczny. I nie został zmarnowany; przeciwnie.

Oba przedstawienia stanowią kontynuację decyzji Maciejowskiego, by problemem "Wyzwolenia" objąć niejako Polskę współczesną. Ale w Gorzowie (reż. Krystyna Tyszarska, scen. Janusz Bersz) zostało to pokazane bardzo brutalnie. Po prostu akt I i III rozgrywał się, jak chciał autor, na scenie teatru, ale bohaterowie bywali chwilami mocno zalani, butelki czystej z czerwoną kartką wędrowały od ust do ust, z kieszeni do kieszeni. Natomiast akt II, czyli rozmowę z maskami, rozegrano jak regularne przesłuchanie na gestapo. Za Konradem stało dwóch agentów (i oni bywali "maskami"), którzy za każdą śmielszą myśl (a jest ich tam, nawet jak na dziś, sporo) posyłali Konrada - mówiąc językiem bokserów - na deski. Poza tym reszta masek to byli ci sami ludzie, aktorzy zebrani - jak chciał autor - w teatrze, którzy występowali w akcie pierwszym.

Reżyserka posunęła się chyba odrobinę za daleko. Żadnej stylizacji, żadnej formy artystycznej. To znaczy, pewien zamysł był: jakby stylizacja na autentyzm prymitywu, na dziennikarstwo, na reportaż interwencyjny na temat alkoholizmu. Tak wystawiając właśnie ten utwór, reżyserka mocno nas szokowała. Mniej szokował, pomimo wszystko, grający Konrada Kazimierz Motylewski. Pokazał dobre, sprawne aktorstwo, które potrafiło się, zarówno jak i tekst, obronić w najtrudniejszych momentach II aktu, w których aktor wbrew logice utworu, bardziej zgodnie być może z logiką dziejów, był maltretowany na scenie za każdą śmielszą myśl własną, jaką chciałby wypowiedzieć, za każde pytanie, nieodpowiedzialne zapewne, jakie chciałby zadać. Motylewski nie tylko dzielnie trzymał się fizycznie, lecz także artystycznie nie pozwolił zapanować nad sobą, nad rzeczywistymi problemami Konrada, natarczywym i sugestywnym, acz dość uproszczonym, obrazom na temat przemocy. Reżysera i Prymasa grał Zdzisław Suknarowski. Wnosił ostry ton ironii i bezradności - wobec tego, co spod jego jakoby ręki wychodzić miało na scenę. Bezmiar zdumienia, jaki ogarniał go na widok Konrada i jego perypetii, zdumienia, które aktor subtelnie i drwiąco wbudował w swoje obydwie role, pozwala nam od razu stwierdzić (powracając do wstępnego pytania), że nie wszystka Polska jest z tym Konradem; lub że Polska jest nie tylko z nim.

Tyszarska odczytała "Wyzwolenie" brutalnie, demitologizująco, ale na swój sposób i bardzo konsekwentnie. Znaleźli się tu i "kolesie" i "chochoły" z niedawnych i nie najmądrzejszych dyskusji prasowych. Jest to jednak chyba zbyt daleko posunięta troska o tzw. współczesność, jeśliby o tej współczesności miała świadczyć korespondencja przedstawienia z poszczególnymi artykułami, jakie codziennie w dziesiątkach i setkach drukują nasze gazety... W innych regionach powinna się poruszać, w inne cele mierzyć i innym kategoriom się poddawać - każda wypowiedź artystyczna, a więc i przedstawienie teatralne.

Olsztyński Konrad Edwarda Wnuka, jest aktorsko mniej dojrzały; ale też aktor młody, bodajże w pierwszej swej tak odpowiedzialnej roli. Ma zresztą do pokonania sytuacje mniej sugestywne, a zarazem mniej zaskakujące i nie wywołujące sprzeciwu - a to także się liczy: tło, z którego, niejako, odbieramy zarówno postać jak aktora. Nie jest to nic nowego, żadne nowe prawo teatru; zawsze tym okazalszy bywał benefis gwiazdora, im gorsze przedstawienie, w którym występował... Nie znaczy to, bym chciał cokolwiek złego powiedzieć o którymkolwiek z omawianych "Wyzwoleń"; po prostu, aby nie było nieporozumień czy rozczarowań, należy unaocznić pewne mechanizmy percepcji teatralnej.

Jan Błeszyński, reżyser olsztyńskiego przedstawienia (scen. Władysław Wigura), współczesność utworu wyraził środkami teatralnymi, a więc w kategoriach artystycznych, a nie publicystyki. Rzecz idzie bez przerwy, ale w jego (tradycyjnie określając) akcie pierwszym Błeszyński zainscenizował procesję, polską procesję z polonezem, nałożył na siebie głosy postaci - tworząc zamęt, obraz chaosu, już nawet nie sporu ideowego lecz chaotycznej bezkształtności i bezradności. Maski to także dla Błeszyńskiego ci wszyscy, co już są na scenie; nawet z niej nie schodzą, nie próbują markować charakteryzacji. Dyskusja o Polsce z maskami jest tą samą, jaka toczyła się przedtem i będzie trwać później. Reżyser (Jerzy Stasiuk), ubrany w dzisiejszą skórzaną marynarkę, interweniuje często, układa sceny, układa przedstawienie; powstaje przed nami, jak chciał autor, rzecz o powstawaniu przedstawienia. Konrad powiada: "Muzo, chcę naród przedstawić"; a na to inteligentna Muza Janiny Bocheńskiej: "A, to musi odbywać się tak, II by naród mógł się bawić". Taką zabawę przyrządzić potrafi tylko zawodowy reżyser. A więc Reżyser Wyspiańskiego, któremu Błeszyński nie uszczuplił roli. A więc i sam Błeszyński jako reżyser, już nie teatru w teatrze, lecz po prostu olsztyńskiego przedstawienia. Co mu się znakomicie udaje. Jest oszczędny w "teatralności"; na scenę przenika tylko to, co niezbędne i co sensowne, uzasadnione, bez ozdób i fioritur, albo tautologii czy efekciarstwa.

Konrad Błeszyńskiego (recte: Edwarda Wnuka) prowadzi walkę z chaosem i żywiołem. Jest to przede wszystkim chaos słów i pustych gestów, żywioł retoryki, sztucznie podniecanych wątpliwości, sceptycyzmu, wymyślonych alternatyw. Ten Konrad jest młody, dąży do prostoty, do jasności, do tego, by tak znaczyło tak, nie - nie. Czy Błeszyński opracowywał tekst i obmyślał koncepcję przedstawienia właśnie dla tego młodego aktora, który gra Konrada? I właśnie jego chciał uwierzytelnić? Czy też droga od pomysłu na scenę była przeciwna: reżyser nie pracował dla aktora, lecz dla wyników swej pracy aktora dopiero szukał? Jako efekt artystyczny, dla widza, jest to obojętne. Jednak dla określenia tendencji teatru i ludzi teatru, którzy dziś są prężni, energiczni, miałoby to niemałe znaczenie. Ale recenzent nie powinien zabawiać się wróżbami...

Powiedziałem na początku, że wysiłek artystyczny nie został zmarnowany. Potem dopisałem parę wątpliwości na temat przedstawienia gorzowskiego. Nie wiem jednak, czy warto strumyk zawracać patykiem. Reżyserów, z pokolenia młodego i średniego, nikt dziś nie przekona, że dobrze jest robić sztuki "po bożemu". Pierwsze sceny Rzeczypospolitej nie zawsze potrafią zapewnić klasykom godną ich oprawę (nie tylko o scenografii myślę, lecz o wszystkich "winnych" realizacji, z reżyserem, aktorami, niemal z gmachem...). Więc może należy zbyć przesadnej troski i oczekiwania na realizacje doskonałe i wyjątkowe utworów trudnych. Może należy grać je wszędzie, wedle woli, rozeznania i temperamentu wystawiających, grających. Coraz częściej nachodzi mnie myśl, że "całość sama się złoży" i coraz mniej mam ochoty na wszelkie interwencje, wspólne akcje ratowania klasyków lub tego czy owego... Niewiele to chyba pomoże, zawracanie... strumienia patykiem. A takie przedstawienia jak olsztyńskie "Wyzwolenie" przekonują, że - przynajmniej w sztuce - swobodny nurt strumienia nie zawsze wybiera najłatwiejsze korytka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji