Artykuły

Faul środowiskowy, czyli historia pewnego prawnego bubla

Powstał koncertowy bubel prawny, który nie satysfakcjonuje nikogo, o którym sami legislatorzy mówią, że nadaje się do jak najszybszej nowelizacji - o Ustawie o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej pisze Krzysztof Orzechowski, dyrektor Teatru im. Słowackiego w Krakowie.

Początki były niewinne i harmonijne. Po wielu latach dyskusji i przekonywania decydentów, że polskie sceny zasługują na branżową ustawę o teatrach, podobnie jak muzea czy biblioteki, okazało się ostatecznie, że jest to pomysł niemądry i jedynym rozwiązaniem naszych problemów może stać się obszerna nowelizacja Ustawy o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej, przeprowadzona pod auspicjami Ministerstwa KiDN. Przy wspólnym stole zasiedli prezesi ZASP-u, Unii Polskich Teatrów i Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów, by wraz z przedstawicielami i prawnikami ministerialnymi przygotować projekt założeń do nowelizacji ustawy, w części dotyczącej teatru. Punkt po punkcie szukali kompromisu pomiędzy potrzebą unowocześnienia skostniałych struktur organizacyjnych, a poszanowaniem tego, co w polskim teatrze było najlepsze w minionych dekadach, kompromisu między interesem aktorów, a niezbędnymi prerogatywami dyrektorów, tak, aby - nie przekreślając szans rozwoju teatrów - jakoś uporządkować cały ten bałagan na styku wolnego rynku artystycznego i powinności scen etatowych.

Ale w ZASP-ie zaszły zmiany. Najpierw odszedł Prezes i nastała na krótko Prezeska, potem powrócił Prezes, który już kiedyś był Prezesem i rychło okazało się, że poprzedni Prezes, który urzędował przed Prezeską niewiele rozumiał, dał się podejść przemyślnym zabiegom wszechmocnego lobby dyrektorów i zaakceptował projekt nowelizacji godzącej w żywotne interesy środowiska aktorskiego. No i się zaczęło! Przede wszystkim chodziło o to, żeby przekonać aktorów, że ich największymi i naturalnymi wrogami są dyrektorzy, którzy - Bóg raczy wiedzieć - co knują, żeby zawłaszczyć sobie polskie sceny, a brać aktorską zepchnąć do roli pariasów. W konsekwencji napięć środowiskowych ministerialni urzędnicy kończyli pracę nad nowelizacją ustawy w zasadzie sami, dopisując do projektu autorskie treści. Wszystko to trwało tak długo, że na tzw. społeczne konsultacje zostało bardzo mało czasu. Apogeum sporu nastąpiło w momencie, kiedy projekt nowelizacji został skierowany do Sejmu, jako inicjatywa rządowa, a nasz branżowy Minister dał do zrozumienia, że bardzo wierzy w sukces legislacyjny. Kształt nowelizacji w jej części dotyczącej instytucji kultury (w tym teatrów) - bo tylko ta część mnie interesuje - odbiegał od pierwotnych ustaleń i stanowił wątpliwy kompromis między interesem ministerialnym i oboma pokłóconymi stronami. A w Sejmie - jak to w Sejmie. Najpierw Izba Niższa wykreśliła z projektu, co mogła, a co mogła dopisała - i w takim kształcie nowelizacja trafiła do Izby Wyższej. Senat usiłował coś przywrócić, coś dopisać od siebie i nowelizacja z powrotem wróciła do Sejmu. Tam rozprawiono się prawie z wszystkimi poprawkami senackimi, coś tam jeszcze zmieniono i taki kadłubek trafił ostatecznie na biurko Prezydenta RP. Procedowanie było dziwaczne: parlamentarzyści z teatralnym rodowodem zręcznie, lub mniej zręcznie udawali, że przedkładają interes macierzystego środowiska nad interes swojego ugrupowania politycznego (w przededniu wyborów!). Przewodnicząca Komisji Kultury i Środków Masowego Przekazu usiłowała procedować, walcząc z chroniczną absencją posłów i posłanek, która w tej komisji zdarza się podobno nader często. Jeden z prominentnych posłów opozycji wzniósł się na szczyty demagogii usiłując (skutecznie) odrzucić senacką poprawkę, dającą ustawowe prawo do okresowej weryfikacji artystów szefom zespołów artystycznych - aktorskich, muzycznych itp. Tego rodzaju uświęcone tradycją i oczywiste prerogatywy dyrektora (bo kto ma oceniać postępy zespołu artystycznego? Krytyk? Celebryckie pisemka? Czy może plebiscyty publiczności?) ów parlamentarzysta porównał z działaniami w duchu marksistowskim. Imponującą aktywnością w kuluarach sejmowych wykazał się Prezes ZASP-u. Dla celów obrony interesów środowiska aktorskiego pozyskał najpierw opozycję prawicową, następnie dołożył do tego opozycję lewicową, a potem usiłował podzielić koalicjantów, wysyłając do Szefa ludowców płomienny panegiryk, który niewątpliwie przejdzie do ponad 90 - letniej historii ZASP-u, jako przykład najbardziej wzniosłych wystąpień politycznych. Autor tego imponującego przesłania tak skutecznie wszystko pogmatwał, że przedstawiciele partii rządzącej stracili orientację, o co w tym (ich!) rządowym przedłożeniu chodzi. Strach budził lewiatan, gigantyczna wija, sprytnie animowana przez Prezesa, a nad sejmową salą unosiło się hamletyczne pytanie: nowelizować, czy odrzucać? Wreszcie znowelizowali! Cóż, powie ktoś, że cel uświęca środki. Ale jaki cel osiągnął Prezes ZASP-u? Powstał koncertowy bubel prawny, który nie satysfakcjonuje nikogo, o którym sami legislatorzy mówią, że nadaje się do jak najszybszej nowelizacji. Zatem nowelizacja do nowelizacji, tylko - kiedy to nastąpi?

Weźmy do ręki ten zdumiewający dokument. Już pierwszy z brzegu zapis jest pozbawiony praktycznego sensu: - Podjęcie przez pracownika artystycznego dodatkowego zatrudnienia lub zajęć na rzecz innego podmiotu wymaga uzyskania zgody pracodawcy, o ile dodatkowe zatrudnienie lub zajęcia mogłyby kolidować z wykonywaniem przez pracownika obowiązków wynikających z umowy. W skomplikowanym planowaniu działań artystycznych (np. w teatrach) oraz przy nieprzewidywalnych, często losowych zmianach w harmonogramie pracy, które wymagają stałej gotowości aktorów może okazać się, że wszystko koliduje ze wszystkim. Kto zatem miałby o zagrożeniu kolizją decydować: aktor czy dyrektor? W paru miejscach nowelizacji pojawiają się określenia pracownik instytucji artystycznej oraz pracownik instytucji kultury, gdzieniegdzie pojawia się określenie pracownik artystyczny. O ile nie ma problemu z identyfikacją tych dwóch pierwszych, to z tym trzecim nie jest już tak łatwo. Logicznie wydawać by się mogło, że jest to artysta (np. aktor) pracujący w instytucji artystycznej. Ale czy inspicjent zatrudniony w tym samym dziale artystycznym i w tej samej instytucji też jest pracownikiem artystycznym, czy tylko pracownikiem instytucji artystycznej? A może pracownikiem instytucji kultury, którym i tak pozostaje, bo instytucja artystyczna jest przecież jednocześnie instytucją kultury? A czy wybitny grafik zatrudniony na etacie w jakimś muzeum będzie tylko pracownikiem instytucji kultury, czy też może awansować na pracownika artystycznego, nie będąc pracownikiem instytucji artystycznej? Status instytucji artystycznej przyznawany niektórym instytucjom kultury też jest dziwnie niejasny. Nie budzi wątpliwości, że każda instytucja artystyczna jest instytucją kultury, ale nie każda instytucja kultury jest instytucją artystyczną. Prawodawca zalicza do instytucji artystycznych teatry, filharmonie, opery, operetki, orkiestry, zespoły pieśni i tańca i chóry. Ale aktywność prawodawcy kończy się na zapisie, że instytucje artystyczne prowadzą działalność w oparciu o sezony artystyczne, tj. od 1 września do 31 sierpnia następnego roku. Reszta to mgła domysłów. Co wynika dla instytucji z tego, że jest artystyczna - większe zaszczyty, czy większe obowiązki? Jakie jeszcze uregulowania prawne są związane z tym statusem (poza niewiele znaczącym zapisem o sezonowości i starym, dotyczącym norm wykonawczych)? Biorąc pod uwagę dyskryminację jej dyrektorów (o tym za chwilę) można domniemywać, że instytucja artystyczna jest szczególnie represjonowana przez prawodawcę. No bo, jakie praktyczne znaczenie dla jej rozwoju ma oparcie funkcjonowania zespołu artystycznego na kodeksie pracy (włącznie z zatrudnieniem na czas nieokreślony), a szefa tego zespołu na bliżej niesprecyzowanych zapisach umowy cywilno-prawnej (na czas określony, od 3 do 5 lat)? Pozbawiony ochrony wynikającej z zapisów kodeksowych stanie naprzeciw stałego zespołu i żeby dokonać jakiejkolwiek zmiany personalnej i wykazać się przed organizatorem aktywnością musi szukać "haków", ponieważ z ustawy wykreślono jego uprawnienia oceniania postępów artystów. A dlaczego zapisy przejściowe nowelizacji dyskryminują dyrektorów instytucji artystycznych (zatrudnienie maks. na 5 lat), w stosunku do dyrektorów pozostałych instytucji kultury (zatrudnienie na maks. 7 lat)? Dlaczego pozwalają pozbyć się dyrektora powołanego na czas nieokreślony, nawet nie powiadamiając go o tym, albo - poza wszelkimi procedurami - zatrudnić go nadal, przyznając w ten sposób organizatorowi niczym nie skrępowane prawo "swobodnego uznania"? A problem umów cywilno-prawnych, które mają stać się podstawą zatrudniania dyrektora instytucji kultury? Nie mamy ani takich doświadczeń, ani takich wzorców, czyli będzie tutaj obowiązywała pełna dowolność: co organizator zechce, to wpisze. I wreszcie ten najgroźniejszy zapis, że zarządzanie instytucjami kultury można powierzyć podmiotom prawnym lub fizycznym, i że można je nieskrępowanie łączyć i dzielić, również między-branżowo. To jest potężny oręż przekazany różnym samorządowym wyznawcom skrajnego liberalizmu, żeby mogli swobodnie eksperymentować na żywej tkance kultury. Zdumiewająca jest bezideowość tej nowelizacji: pod pozorem paru "nowoczesnych" rozwiązań (niestety, nie najmądrzejszych) w gruncie rzeczy konserwuje stary model organizacyjny, w wielu zapisach stając się jego karykaturą.

Od wielu lat uczestniczyłem, mniej lub bardziej czynnie, w przygotowaniach nowej ustawy branżowej, żeby wreszcie zorientować się jak bezsensowne były to wysiłki. Ostatnio, już pozbawiony nadziei, wycofałem siebie i mój Teatr ze Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów, przede wszystkim w proteście przeciwko lansowaniu tematów zastępczych, w czasie, gdy projekt nowelizacji ustawy stawał się coraz bardziej kuriozalny. Zrezygnowałem też z ponownego kandydowania do Zarządu Unii Polskich Teatrów, między innymi, dlatego, że nie do końca zgadzałem się ze strategią walki o właściwy kształt ustawy. Należę do pokolenia, które powoli przekazuje stery zarządzania kulturą w młodsze ręce. Konsekwencje złego prawa już nie mnie będą dotyczyły. Ale pozostaje TEATR, który przez ponad 40 lat zdołałem trochę polubić. Dlatego chciałbym, żebyśmy wznieśli się ponad środowiskowe podziały (które, nota bene, tak ułatwiają manipulowanie nami!) i zrobili wszystko, żeby ta zła nowelizacja przestała istnieć. Jeśli jeszcze, przy okazji, udałoby się nam wymyśleć i przeforsować mądre prawo - byłby to szczyt moich marzeń. Ale w tym celu musielibyśmy spróbować popatrzeć trochę dalej, niż czubek własnego nosa. Nie będzie to łatwe. Przeglądam wrześniowy numer Biuletynu Informacyjnego ZASP-u. Ileż półprawd i przekłamań! Czytam o konferencji prasowej "ponad podziałami" i wystąpieniu Prezesa: "to Konfederacja Pracodawców Prywatnych LEWIATAN reprezentuje interes kilkunastu lobbystów dyrektorów teatrów, od czego się to wszystko zaczęło." Jedno zdanie, a jakie pokłady manipulacji! Jakże głęboko w mentalności Prezesa tkwi "komuna", skoro określenie "prywatny" budzi aż takie emocje. A może umknęło jego uwadze, że lewiatan do nie tylko potwór, ale również tytuł traktatu Hobbesa o filozofii państwa i prawa? Z racji przynależności do UPT należę do tych "kilkunastu" napiętnowanych przez Prezesa, ale nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek LEWIATAN reprezentował moje interesy, żeby mnie inspirował, czy zmuszał do jakiegokolwiek działania, chyba, że czyni to w sposób niedostrzegalny, perfidnie wyrafinowany, czyli, że istnieje jakaś super tajna zmowa z panią Bochniarz, mająca na celu zniewolenie mojego umysłu. Również nigdy nie byłem bezkrytycznym lobbystą projektu ustawy. Wręcz przeciwnie - wówczas, kiedy ZASP kontestował wyłącznie zapis dotyczący udziału aktorów w pozateatralnych przedsięwzięciach artystycznych - wielokrotnie publicznie zwracałem uwagę, że projekt ustawy kryje inne, znacznie poważniejsze zagrożenia środowiskowe, a niektóre zapisy, jak np. ten o sezonowości zatrudnienia, stoją na granicy konstytucyjności. Nieprawdą jest, że prace nad ustawą zaczęły się od UPT. One zaczęły się znacznie wcześniej, jeszcze w SDT (kiedy jeszcze nie było UPT), wkrótce po tym jak ZASP pozbył się ze swoich struktur sekcji dyrektorów teatrów. Prezes ZASP-u, którego nigdy nie podejrzewałem o tak błyskotliwe zdolności manipulatorskie, na wszelki wypadek usiłuje podzielić dyrektorów na tych kilkunastu lobbystów sytych, zadowolonych i dopieszczonych oraz na całą bierną resztę. Sytuacja w polskim teatrze, według Prezesa, wygląda mniej więcej tak: zdrowa, ale żyjąca w nieustannym zagrożeniu grupa ofiar, czyli aktorów i innych artystów, kilkunastu szefów wyzyskiwaczy, którzy usiłują podporządkować sceny swoim prywatnym interesom, oraz milcząca i bezwolna (bo nie dopuszczana do profitów) większość dyrektorska. A była posłanka SLD p. Zdzisława Janowska dodaje do tego obrazu jeszcze jedną znamienne uogólnienie: "Daje się uprawnienia dyrektorom, których przynosi się w teczkach". Prezes ZASP-u był zawsze człowiekiem prawym, do bólu. On wie doskonale, że podziały i spirala nienawiści, którą nakręca niczemu dobremu nie służą. Wie, że posady dyrektorów to nie żadne synekury, ale codzienne, często heroiczne wysiłki, żeby zapewnić powierzonej placówce warunki jakiej takiej egzystencji, wbrew wszystkiemu i wszystkim. Wie, że w gruncie rzeczy nie istnieje coś takiego, jak środowisko dyrektorów, nie mówiąc już o jakiejś grupie lobbystycznej: jesteśmy rozproszeni, działamy w różnych konfiguracjach lokalnych uzależnień i borykamy się z nieco innymi problemami. Wie, jak poważnie polski teatr zagrożony jest skrajnym liberalizmem i ekonomizacją kultury. Dlaczego więc nas dzieli? To fakt, że w pierwszym projekcie nowelizacji ustawy mówiło się o sezonowości i kontraktowości pracy w teatrach, żeby wyjść naprzeciw zmianom, które wydają się nieuchronne i prędzej czy później wszystkich nas dotkną. Być może proponowane wówczas założenia były błędne, być może przedwczesne, ale na pewno sprawiedliwe, bo symetryczne - dotykające zarówno aktorów, jak i dyrektorów. Bez tej symetrii założona wówczas konstrukcja nie ma sensu. Dlaczego więc - tak skutecznie walcząc o zapewnienie aktorom stałych warunków zatrudnienia - Prezes nie upomniał się równolegle o wykreślenie zapisu nakazującego ustawowo krótkotrwałe kontrakty w przypadku dyrektorów? Przecież takie rozwiązanie odbije się negatywnie również i na aktorach, wprowadzi do polskich teatrów chaos i przypadkowość, obniży jakość zarządzania - bo kto rozsądny będzie chciał skazać się trwale na pracę sezonową, niepewną i w gruncie rzeczy niewiele płatną (a fundacje i stowarzyszenia mogą być tym zainteresowane!)? Nie potrafię odpowiedzieć na te pytania. Nic, poza środowiskowym faulem - przemyślanym lub (mam nadzieję) nieprzemyślanym - nie przychodzi mi do głowy. Czy po tym, co napisałem można jeszcze marzyć o szerszej perspektywie spojrzenia, niż czubek własnego nosa? Może nie można, ale trzeba. Bo co innego nam pozostaje!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji