Artykuły

Artaud według Passiniego - dla wszystkich czy dla nikogo?

O ile widz zaznajomiony z Artaudem może być rozczarowany spektaklem, o tyle widza, który zabłąkał się do teatru z nikłą wiedzą o francuskim wizjonerze, czeka przede wszystkim zakłopotanie - o spektaklu "Artaud. Sobowtór i jego teatr" w reż. Pawła Passiniego w Teatrze Studio w Warszawie pisze Agata Łuksza z Nowej Siły Krytycznej.

Paweł Passini podjął się w warszawskim Teatrze Studio zadania wymagającego nie lada odwagi - realizacji spektaklu osnutego na tekstach i biografii wizjonera teatru, Antonina Artauda. Nie w pełni temu zadaniu podołał.

Można by się spodziewać, że "Artaud. Sobowtór i jego teatr" będzie przedstawieniem wstrząsającym, rozbudzającym "nerwy i serce", choćby w połowie tak radykalnym w formie i treści jak świadectwo pozostawione przez człowieka, który stał się duchowym przewodnikiem awangardy teatralnej II połowy XX wieku. Trudno oprzeć się wrażeniu, że została zaprzepaszczona nie tylko szansa na arcydzieło, ale i na ponowną dyskusję i refleksję nad fenomenem nieustannie wymykającym się interpretacji - boleśnie splecionym ze sobą życiu i myśli "świętego Artauda", jako go nazwał Leszek Kolankiewicz w nawiązaniu do słynnej rozprawy Sartre'a o Genecie. Bo "Artaud. Sobowtór i jego teatr", choć momentami hipnotyzuje, to jednak jest przedstawieniem zaledwie poprawnym, a co gorsza, przedstawieniem zawieszonym w próżni.

Widzowie, którzy przyjdą na spektakl Passiniego uwiedzeni przez postać Artauda, po lekturze jego tekstów i przywoływanego już pionierskiego studium Kolankiewicza, zapewne odczują niedosyt. Sceniczny kolaż z przełomowych momentów w życiu artysty, przede wszystkim z drugiej połowy jego biografii, szczególnie tragicznej i zagadkowej zarazem, która wciąż domaga się zbadania (choć wielkie zasługi ma na tym polu Leszek Kolankiewicz), jest chaotycznym zbiorem raczej powierzchownych impresji, a niekiedy wciśniętych na siłę w materię spektaklu uproszczonych sygnałów. Taki los spotkał u Passiniego m.in. meksykańskie plemię Tarahumarów, które Artaud najprawdopodobniej odwiedził w 1936 r., a następnie opisał we wciąż niewydanych w języku polskim tekstach opublikowanych przez wydawnictwo Gallimard w IX tomie jego dzieł zebranych. Fascynująca przygoda Artauda z meksykańskim plemieniem Tarahumarów, przygoda, która tak dalece wpłynęła na jego wizję teatru i kultury (a co nie bez znaczenia, Artaud wytyczył w ten sposób model poszukiwań teatralnych w XX wieku - za nim podążą i Peter Brook, i Eugenio Barba, i wreszcie Jerzy Grotowski), zostaje sprowadzona przez Passiniego do króciutkiej, zamykającej przedstawienie sceny, w której Indianie powtarzają, a właściwie przedrzeźniają słowa artysty.

O ile widz zaznajomiony z Artaudem może być rozczarowany spektaklem Passiniego, o tyle widza, który zabłąkał się do Teatru Studio z nikłą wiedzą o francuskim wizjonerze, czeka przede wszystkim zakłopotanie. Przedstawienie - dla jednych zatrzymujące się niejako w połowie drogi, dla drugich będzie zbyt hermetyczne i nieczytelne; zamiast intrygować, raczej zniechęci. Passini chyba chciał powiedzieć za dużo o Artaudzie i w rezultacie, powiedział za mało. Można uzasadniać tę epizodyczną, celowo nieuporządkowaną budowę spektaklu jako paralelę wobec obranej strategii inscenizacji samego Artauda (zwielokrotnionego na scenie w serii odgrywanych przez różnych aktorów sobowtórów czy też "jaźni"), wyrastającej z jego własnej praktyki radykalnego rozdzielania poszczególnych etapów życia i przyjmowania kolejnych pseudonimów. Ale czy jest to uzasadnienie wystarczające?

A jednak "Artaud. Sobowtór i jego teatr" nie jest przedstawieniem, które łatwo przekreślić. Niełatwo też o nim zapomnieć. Są u Passiniego przebłyski, których siła uderzenia jest ogromna, gdzie intuicja reżysera, warsztat i samoofiara aktora łączą się z widmem Artauda, doprowadzając do owego rozbudzenia "nerwów i serca", przypominając, że "teatr jest obłędem, który może się udzielać", a jego "rzeczywistą sceną jest ciało aktora i widza". Może nieprzypadkowo taki właśnie efekt wywiera miotający się po podłodze, półnagi Przemysław Wasilkowski (znakomita rola tego aktora), który pracował z Grotowskim w Pontederze. Jest w tej scenie, będącej niewątpliwie echem kreacji Ryszarda Cieślaka w "Księciu Niezłomnym", porażające cierpienie, obezwładniający ból ciała, walka, szaleństwo, bunt, a także okrucieństwo - tak, jak je rozumiał Artaud. Okrutna, bo nieubłagalna i niema, jednocześnie poważna i śmieszna jest też Śmierć (Katarzyna Sobiszewska), tańcząca niczym Śiwa, wijąca się jak kotka, nieustannie obecna na scenie, ale niemal cały czas ukryta na drugim planie, wprowadza w trans, dociera do samych trzewi. Rola Sobiszewskiej, podobnie jak Nad-Artaud w wykonaniu legendy pantomimy Marka Oleksego, zawieszonego przez cały spektakl w kole nad sceną, wpisują przedstawienie Passiniego w jakąś perspektywę wręcz kosmiczną, budzą dreszcze, uderzają w zmysły - to poezja w przestrzeni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji