Artykuły

Pułapka

"Poczekalnia.0" w reż. Krystiana Lupy w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Łukasz Drewniak w Przekroju.

Wrocławska Poczekalnia.O Kristiana Lupy jest nieudanym eksperymentem twórcy, ale też fasynującyą próbą unieważnienia teatru, jaki znamy.

Nowe przedstawienie Krystiana Lupy "Poczekalnia.0" to druzgocąca porażka. Nie rozumiem, skąd zdziwienie, że mistrzowi nie wyszło. Przecież to eksperyment, a Eksperyment - niejako z definicji - najczęściej się nie udaje. To prawda, Lupa zasłużył teraz na gromy. Ale to chyba jedyny twórca w polskim teatrze o takim prestiżu, który pozwala sobie na ryzyko artystyczne. Zaczyna grubo po sześćdziesiątce szukać nowej estetyki, przeformatowuje metodę pracy z aktorem, wykopuje fundamenty swego teatru. I za tę postawę należy się mu szacunek. Który z innych reżyserów zaryzykował ostatnio na podobną skalę? Nie mówię, że się boją, że nie chcą, mówię, że Lupa się nie boi i chce. Właśnie dlatego niemal w każdym spektaklu składa swój los w ręce ludzi spoza jego świata - przy równie nieudanym jak "Poczekalnia.0", złamanym w połowie projekcie "Persona. Ciało Simone", sukces przedsięwzięcia zależał od Małgorzaty Braunek i Joanny Szczepkowskiej. Zaproszona do "Poczekalni.0" Dorota Masłowska ze swoim stylem zapisywania świata była dla Lupy co najmniej kosmitką. Wspólnie wymyślili sytuację. Oto grupa pasażerów pociągu - zmęczone sobą małżeństwo w średnim wieku, dziennikarka-alkoholiczka, stara kobieta, student z Oświęcimia, szóstka młodych aktorów - wysiada przez przypadek na nieczynnej stacji. Nie działają komórki. Nie ma rozkładu jazdy. Po zdewastowanym dworcu włóczą się Alfa i Beta, dwaj nocni grafficiarze. Poczekalnia staje się hamletyczną "pułapką na myszy", w którą schwytano obcych sobie ludzi. Zróbmy im przedstawienie, sprowokujmy i zobaczymy, co się stanie - kombinują grafficiarze. Zainstalowali wszędzie kamery i ukryci w pokoiku na zapleczu podglądają reakcje zmęczonych ludzi. Schwytani w pułapkę przestrzeni i eksperymentu rozsiedli się na krzesłach, palą papierosy, chcą spać. Zaczynają się kłótnie. Seks wisi w powietrzu. Ale w końcu wybucha agresja. Jeden z pasażerów terroryzuje pistoletem pozostałych, upokarza ich, grozi, że ich pozabija. Wtedy nadjeżdża pociąg, świta, bohaterowie opuszczają stacyjkę. Alfa i Beta czekają na kolejne ofiary.

Lupa namawiał Masłowską do stworzenia modelu społeczeństwa zawieszonego w jakimś "pomiędzy". Ludzie wytrąceni z naturalnego rytmu, obnażeni i zmęczeni, zaczynają mówić o rzeczach, które ich przerastają, chcą desperacko ogarnąć siebie i świat w bezczasie. Kluczowy byłby tu język, jakim to robią. Toteż po dezercji Masłowskiej (w programie nazwano to ładnie -"była przy poczęciu, ale scenariusza nie napisała"). Lupa został sam: bez paliwa, bez zaplecza, bez partnera, z którym mógłby się zderzyć. Przyjął więc postawę grafficiarza, malującego po ludziach i emocjach. Nie przypadkiem jeden z bohaterów mówi do drugiego: "Z ciała zrobiłeś ścianę, a ze ściany - ciało". Równie dobrze mógłby to powiedzieć do Lupy. W graffiti najważniejszy jest sam akt bazgrania, zaznaczenia swojej obecności w tym miejscu. Bazgrał na ścianie nie ma żadnej symboliki, zamiast znaczenia - jest zaznaczanie. Lupa nie wierzy w słowo, nawet w znak. Nie wierzy w bohatera. Ani w żałosne człowieczeństwo. Sztuka też jest bezradna. Teatr musi być konstruowany jako graffiti, bo cały świat już jest graffiti. Kto wie, czy ucieczka Masłowskiej nie była Lupie nawet na rękę, bo od czasów "Factory 2" rezygnuje z literatury w teatrze. Jego scenariusze powstają z aktorskich podpowiedzi, pełnych brudów i niedokończenia. Miał taki czas w karierze, że aktorzy go złościli, krzyczał na nich, że wszystko mu niszczą, że nie są tak ofiarni jak trzeba. Teraz podnosi ich do rangi właściwych gospodarzy scenicznego świata: sam usunął się w cień, przestał gadać przez mikrofon z ciemności. W obu "Personach" i "Factory" Lupie i aktorom było łatwiej. Za plecami mieli legendę nowojorskiej bohemy, mit Marylin Monroe, tajemnicę życia i filozofię Weil. W głowie obrazy, filmy, zdjęcia. A tu nie mają się od czego odbić. Wrocławscy aktorzy i tak dokonują cudów, by coś iskrzyło - w nich i między nimi. Pokazują ludzi na granicy seksualnej i psychicznej rozpaczy, brną w fizjologiczne przekroczenia.

Patrzyłem z podziwem na determinację Ewy Skibińskiej, Marty Zięby, Haliny Rasiakówny, Dagmary Mrowiec, Adama Szczyszczaja, Marcina Pempusia, Rafała Kronenbergera, Wojciecha Ziemiańskiego. Kapitalne, wyrywane z poświęceniem z siebie role. Ale prawie bez wyjątku są to kreacje łamiące się w którymś momencie, bezradnie pozostawione po skończonej scenie. Bo aktorów przydusza brak zmierzającego dokądkolwiek tekstu i języka, który nazywa świat.

Publiczność wierzga, wychodzi, irytuje się. Problemem nie jest jej brak otwartości na eksperyment, ale świadomość jego jałowości. Teatr Lupy znalazł się w pułapce. Nie chcę krytykować, tylko zrozumieć, po co Lupie jest potrzebny taki teatr w tym momencie jego drogi twórczej? Czemu kuszą go formy zdegradowane i hochsztaplerskie jak graffiti i instalacja, dlaczego rezygnuje z tajemnicy na rzecz pozoru? Może chce obezwładnić współczesny teatr, sprowadzić nie do czystej postaci, ale właśnie do pustej. Kiedy już zlikwiduje wszystkie preteksty i konteksty, skompromituje "wielkie tematy", złamie aktorowi kręgosłup, odbierze reżyserowi wszechmoc, to co jemu i nam zostanie? Czyżby chodziło o to, by ze strzępu człowieka i strzępu teatru zbudować nową jakość, nowy teatr i nowego człowieka? Póki co jest to niewyobrażalne. Nawet dla Lupy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji