Artykuły

Zwycięstwo człowieka

JEST to sztuka wstrząsająca. Dramat napisany został w okresie zimnej wojny, psychozy antykomunistycznej i nagonki uprawianej w USA przez osławioną Komisję do Badania Działalności Antyamerykańskiej pod przewodnictwem niesławnej pamięci Mac Carthy'ego. Miał on jednak głębsze znaczenie. Sięgając do zdarzeń z końca XVII stulecia i korzystając z odnalezionych autentycznych akt procesu w Salem, Miller nie pisał wcale sztuki historycznej, choć John Proctor i inni bohaterowie dramatu są postaciami autentycznymi i rzeczywiście istnieli. Pisał on studium z dziedziny społecznej psychopatologii, a zarazem traktat moralny i filozoficzny w obronie człowieka i jego godności.

"Proces w Salem" ma dwie warstwy, składa się niejako z dwóch elementów. Jednym z nich jest ukazanie procesu masowej psychozy, histerii i autosugestii, ogarniającej naprzód dziewczęta, opowiadające o złych duchach i nieczystych mocach, a później znaczną część miasteczka. Przyłapane na zdrożnych zabawach, dziewczęta bronią się bajeczką o szatanie, który je opętał, o czarownicach itp. Stworzywszy jednak tę mistyfikację ulegają powoli autosugestii i zbiorowej hipnozie i w końcu symulują tak dobrze i przejmują się tym wszystkim tak głęboko, że występują u nich nawet objawy fizyczne, wywołane zbiorową histerią. Jedyna z nich, która zdobywa się na zdemaskowanie ich praktyk przed sądem - załamuje się w końcu i popada sama również w stan powszechnego transu, wywoływanego świadomie przez przewrotną Abigail.

Ta warstwa sztuki jest bardzo interesująca i wyjaśnia niejedno zjawisko, z którym i my sami nieraz się spotykamy. Wystarczy przypomnieć niedawne warszawskie perypetie z "cudem", aby skojarzyć je sobie ze zdarzeniami opisanymi w sztuce Millera i ich mechaniką. Wydaje mi się, że żadnemu dramaturgowi nie udało się dotychczas przedstawić tak wnikliwie rodzenia się i narastania owej masowej psychozy i dlatego "Proces w Salem" ma tak doniosłe znaczenie w walce z ciemnotą i zabobonem.

Ale dramat Millera ma również drugą warstwę i ta jest chyba ważniejsza. Jest nią jego zawartość filozoficzna i moralna. Wbrew dziełom egzystencjalistów, którzy głoszą pesymizm i zwątpienie w człowieka - Miller proklamuje w swej sztuce niezłomną i porywającą wiarę w ludzką szlachetność, w siłę ludzkiego charakteru, w zwycięstwo dobra nad złem. John Proctor nie jest świętym, jest człowiekiem. Rzadko chodzi do kościoła, wojuje z pastorem, nawet orze w niedzielę. Nie obce są mu ludzkie pokusy i wiemy, że zdradził żonę, którą bardzo kocha, z dziewką Abigail. Kocha życie i wcale nie chce umierać. Przeciwnie: gnie się i łamie, chciałby się ratować. Ale nie kosztem upodlenia i nie kosztem swych bliźnich, Proctor ma bowiem charakter, tak jak mają go ci wszyscy, którzy idą na śmierć, nie chcąc podpisać oświadczenia niezgodnego z prawdą, jakiego od nich sąd żąda.

Owa obrana prawdy, obrona godnej postawy moralnej i porywająca aprobata dla takiej postawy, jaką zawarł w swej sztuce Miller - zbliża ją do słynnego credo Gorkiego: "człowiek - to brzmi dumnie!"

Ów szlachetny ton bezkompromisowej moralności, który pobrzmiewa w całej sztuce Millera, przeciwstawiając się filozofii nędzy, upodlenia i niewiary w człowieka - oto chyba jej największa siła i zaleta. "Proces w Salem" jest sztuką pełną wiary w lepszą przyszłość ludzkości, w jej dobre cechy, sztuką wymierzoną przeciw wstecznictwu, zabobonom, ciemnocie, przeciw fanatyzmowi.

Teatrowi Dramatycznemu należą się słowa uznania za piękne przedstawienie. LUDWIK RENE błysnął tu znowu swym coraz, dojrzalszym talentem. Usuwając trochę w cień pierwszą, psychopatologiczną warstwę sztuki - położył główny nacisk na jej zawartość filozoficzną i moralną. Widziałem "Proces w Salem" w znakomitej inscenizacji Luchino Viscontiego w Rzymie. I śmiem twierdzić, że inscenizacja Ludwika Rene wytrzymuje porównanie z tym spektaklem. Visconti osiągnął szczyty swego kunsztu w momencie, kiedy szał lęku przed duchami ogarnia dziewczęta i całą salę sądową w czasie zeznań Mary Warren. Była to scena mistrzowska i dreszcz przechodził całą widownię. Wszyscy czuli w tym momencie prawie namacalnie ów nastrój grozy, jaki musiał zapanować w Salem, kiedy toczył się tam ów proces. W tej scenie Visconti bije Renego.

Ale kiedy Rene rozgrywa bitwę postaw moralnych, bitwę w obronie godności człowieka, jaka toczy się między Danforthem, zastępcą gubernatora, panem możnym i groźnym, a Johnem Proctorem, prostym farmerem spod Salem - gotowi jesteśmy przyznać wyższość reżyserowi warszawskiego spektaklu. Zarówno, w wielkiej scenie przed sądem, jak i w końcowej scenie sztuki, zanim Proctor pójdzie dobrowolnie na śmierć - walka tych dwóch ludzi osiąga wymiary prawdziwej wielkości i wstrząsającej tragedii. Danforth nie jest ciemnym i zabobonnym wstecznikiem. Jest człowiekiem mądrym i przebiegłym, prawnikiem, doświadczonym w niejednym procesie. Zaangażował się w tę paskudną sprawę i teraz broni już własnego prestiżu, własnego autorytetu. Powiesił dwunastu ludzi i musi zdobyć przyznanie się Proctora, lub też, posłać go śladami tamtych. I choć Danforth nie bardzo nawet wierzy w historię z czartem i czarami, będzie do końca bezwzględny i nieustępliwy: nie ma wyboru, tak jak nie ma wyboru Proctor. Pasjonująca walka między tymi dwoma ludźmi mocnymi i twardymi, między tymi dwoma godnymi siebie przeciwnikami, jest najlepszą częścią warszawskiego przedstawienia.

Zawdzięczamy to w znacznej mierze reżyserii Ludwika Rene, lecz chyba nie mniej znakomitej kreacji JANA ŚWIDERSKIEGO (Proctor)i bardzo dobrej grze BOLESŁAWA PŁOTNICK1EGO (Daforth). Początkowo nieco słabszy, wznosi się Świderski w drugiej części przedstawienia na wyżyny świetnego aktorstwa. Jest prosty, mocny i wzruszający zarazem. Panuje doskonale zarówno nad intelektualną, jak i emocjonalną zawartością tej wspaniałej roli. Nie przeraża mnie tu wcale porównanie z Yves Montandem, który grał tę rolę w filmie. Świderski jest od niego mądrzejszy, inteligentniejszy, mniej dosłowny w chłopstwie. I tak chyba jest lepiej, bo nie to było tu najważniejsze.

Bardzo interesującą niespodzianką tego spektaklu jest IGNACY GOGOLEWSKI. Rola pastora Hale nie wysuwa się zwykle w przedstawieniach "Procesu w Salem" na pierwszy plan. Dzięki grze Gogolewskiego stało się tym razem inaczej. Sprawę człowieka wykształconego, inteligentnego, lecz głęboko wierzącego, który w trakcie procesu dopiero zorientował się w zbrodni, jaką tu popełniono i pragnie naprawić swój zbrodniczy błąd, uczynił Gogolewski interesującą i przejrzystą. Bardzo przekonującą postać małej Mary Warren, która buntuje się przeciw obłędowi dziewcząt i terrorowi Abigail, musi w końcu jednak ulec masowej psychozie - stwarza JANINA TRACZYKÓWNA, szczególnie wyrazista w scenie zeznań przed sądem.

Dwa są niestety błędy obsadowe w tym bardzo dobrym przedstawieniu. BARBARA KRAFFTÓWNA nie powinna grać roli Abigail, HALINA MIKOŁAJSKA zaś roli żony Proctora. Abigail jest uosobieniem przewrotnego wdzięku i elektryzującej zmysłowości, która promieniuje na całe otoczenie z tej zepsutej i do szpiku kości niemoralnej dziewczyny. Połączenie twarzy niewinnej i prawie dziecinnej z wyuzdaniem ladacznicy - oto cechy Abigail. Mylene Demongeot zagrała chyba tę rolę idealnie. Barbara Krafftówna była tylko kapryśną i złą dziewczyną, a to na tę rolę stanowczo za mało. Żona Proctora to znowu twarda kobieta żelaznych zasad, surowa wobec siebie i pełna ascezy, zaciekła w dobrym i złym, pełna zazdrości i goryczy wobec męża, który ją zdradził i nienawiści do jego kochanki, która stała się winowajczynią wszystkich jej nieszczęść. Mówi się o niej w sztuce, że jest z kamienia i że oczy jej nawet nie wilgną w najtragiczniejszych chwilach. Mikołajska jest natomiast krucha i wiotka, jak trzcina na wietrze, roztkliwia się nad sobą i zmusza nas do takiej tkliwości dla niej. Wzruszamy się grą tej świetnej aktorki, ale to nie ta postać, którą napisał Miller. Elisabeth Proctor to nie Ethel Rosenberg, choć obie są w więzieniu wraz z mężami i choć obydwom grozi śmierć.

Przedstawienie "Procesu w Salem" jest poważnym wydarzeniem w naszym życiu teatralnym. Można mieć zastrzeżenia do tego czy innego elementu spektaklu, ale trzeba zdać sobie sprawę z jego rangi. A może nawet dzięki błędom obsady sztuka zabrzmiała inaczej, ciekawiej. Nie ma złego, co by na dobre nie wyszło. Zwykle bowiem na pierwszy plan wybija się w niej sprawa Abigail i Elżbiety, erotyka i psychopatologia przesłania często inne problemy. Tu natomiast jest to sztuka, której jedynym bohaterem staje się John Proctor, sztuka o zwycięstwie człowieka i hymn odśpiewany na cześć jego charakteru. Jest to przedstawienie bardzo męskie, o zagadnieniach filozoficznych i moralnych.

To przedstawienie trzeba zobaczyć.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji