Artykuły

Stabilizacja na skalę tygodnia

W bardzo, bardzo dawnych czasach, kiedy telewizji można było nie oglądać, a wystarczyło słuchać - używało się w stosunku do niej określenia "radio z lufcikiem", w miarę rozwoju form wizualnych w lufciku określenie traciło sens i na pewien czas zostało zastąpione przez "kino w domu". Ale i to porównanie wydawało się być nieadekwatne i niepełne; w końcu wszyscy zostali usatysfakcjonowani, gdy ktoś wpadł na pomysł nazwania telewizji - wielką gazetą. Gazetą bogato ilustrowaną, taką z własnym kącikiem humoru, powieścią odcinkową, wierszykiem, kącikiem mody i sportem. I to jest na pewno jakąś prawda o telewizji, a jednocześnie - dla części jej odbiorców - koniec mitu o czysto rozrywkowej funkcji telewizji.

Ale tu różnica zasadnicza. Czytelnik jest panem swojej gazety i w ramach materiałów w niej zamieszczanych, gospodaruje sobie dowolnie - czyta co chce, kiedy chce, w jakiej chce kolejności. Tzw. telewidz jest rabem swojego pudełka i jeśli ma świadomie korzystać z jego dobrodziejstw - musi się przystosować absolutnie i bezwzględnie do porządku programowego, a jedyną i ostateczną formą protestu wobec tego porządku może być przekręcenie w lewo gałki wyłącznika.

Telewizja - jak gazeta właśnie - posiada wiele stałych rubryk, czy jak kto woli - cykli: stałych magazynów, kącików, klubów, rozłożonych w programie na określone dni tygodnia i określone godziny. Te pozycje wyznaczają pewien rytm programowy, wdrażają widownię do tego rytmu, ułatwiają mądre i rozumne oglądanie według potrzeb i chęci. Ale jednocześnie owa stabilizacja programowa - choćby wyrażała się w najdoskonalszych formach, a tak przecież nie jest, wyklucza możliwość jakiegokolwiek zaskoczenia, eliminuje większe niespodzianki, wyklucza - w sposób naturalny - wszelkie tzw. bomby. Te z reguły wybuchać mogą tylko w okienkach olbrzymiego, jednolitego bloku Monitorów, Pegazów, Tele-Kurierów, Tele-Ech, Tele-Klubów. Te bomby mogą wybuchać w pozacyklicznych reportażach, teatrach, programach rozrywkowych.

W ubiegłym tygodniu wybuchła, tak naprawdę, tylko jedna bomba. Inscenizacja "Śmierci komiwojażera" Artura Millera w reżyserii Janusza Warmińskiego była jednym z czołowych osiągnięć Teatru Telewizji, zwłaszcza że przekład tej znakomitej sztuki z języka scenicznego na język telewizyjny został dokonany z doskonałą znajomością wszystkich potencjalnych możliwości studia i kamery. Sztuka Millera nie jest zresztą w pełni wierna konwencjom tradycyjnego teatru - jej konstrukcja jest niespokojna, daleka od wszelkich "jedności", pełna zapożyczeń ze stylistyki filmowej, choćby przez stosowanie nieznanych teatrowi przez całe wieki - retrospekcji. Sukces telewizyjnej inscenizacji polega na pełnym, twórczym wykorzystaniu tych wszystkich Millerowskich twórczych uchybień i sprzeniewierzeń - i przez reżysera spektaklu, i przez aktorów, zwłaszcza Hannę Skarżankę i Władysława Krasnowieckiego.

Ale na tym koniec. Cała reszta tygodnia - to już tylko mała stabilizacja plus może jeszcze - bardzo interesujący portret Boya-Żeleńskie go w realizacji Józefa Hena i Grzegorza Lasoty - plus mistrzostwa świata w jeździe figurowej na lodzie. Mistrzostwa, przyznajmy, rzecz atrakcyjna, ale nie na tyle, by mogła zrekompensować tę codzienność i tę szarzyznę siedmiu dni współżycia z telewizją.

Pisało się kiedyś na tych łamach o szkodliwości nadmiaru telewizyjnych atrakcji, kiedy spektakl gonił spektakl, rozrywka rozrywkę, kiedy z każdego okienka czyhał na zmęczonego ilością wrażeń telewidza - teatr poniedziałkowy, piątkowy, niedzielny, Kobra. I padło wtedy pytanie: a co będzie potem?

I teraz właśnie mamy to "potem".

Data publikacji artykułu nieznana.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji