Artykuły

Tczewskie "Zdarzenia"

Trudno uwierzyć, że kiedyś było to wydarzenie wzbudzające emocje nie tylko w środowisku artystów, ale i wśród mieszkańców tego niewielkiego nadwiślańskiego miasteczka - o XII Międzynarodowym Festiwalu "Zdarzenia" im. Józefa Szajny w Tczewie pisze Justyna Czarnota z Nowej Siły Krytycznej.

12 lat na festiwalowej mapie to niezły staż. Bywa, że formuła, która na początku wydaje się oryginalna, szybko się zużywa a impreza przechodzi do historii. Zmiany polityczne i nieustannie zmniejszane nakłady finansowe na kulturę komplikują sytuację. Organizatorzy muszą więc mieć wielkie samozaparcie i przekonanie o potrzebie funkcjonowania wydarzenia. Halina Kasjaniuk, twórczyni i dyrektorka artystyczna tczewskich "Zdarzeń", wyraźnie straciła energię i w kuluarach wyznała, że to najprawdopodobniej ostatnia edycja festiwalu, który kiedyś był jednym z najważniejszych spotkań młodego pokolenia twórców teatru i plastyków. Brak pieniędzy, znużenie walką z biurokracją na pewno miały duże znaczenie. Ale też wydawało mi się, że organizatorzy błądzą i siłą rozpędu zorganizowali kolejną edycję, nie zadając sobie pytania, czemu i komu tak naprawdę festiwal w tym roku ma służyć.

Kiedyś to był festiwal!

Powołany do życia w 2000 w Tczewie Międzynarodowy Festiwal Działań Teatralnych i Plastycznych "Zdarzenia" był imprezą naprawdę wyjątkową. Program budowano, kładąc szczególny nacisk na interdyscyplinarność. Obok spektakli pojawiły się wystawy, instalacje, happeningi. Honorowy patronat artystyczny objął Józef Szajna, w ośmioosobowym jury pierwszej edycji zasiedli między innymi Jan Peszek, Jerzy Kalina i Agnieszka Koecher-Hensel. Organizatorzy stawiali na poszukiwania nowych, ciekawych rozwiązań estetycznych, stąd drugim pomysłem na kreowanie tożsamości było oddanie głosu młodym twórcom, często jeszcze studentom - mieli prezentować samodzielnie przygotowane prace, autorskie projekty. Po raz pierwszy w nowej rzeczywistości politycznej pojawił się festiwal, który - jak pisał w zamieszczonym w katalogu artykule profesor Jerzy Krechowicz - za cel postawił sobie stworzenie swoistego "forum młodego pokolenia". Nad koncepcją "festiwalu gwiazd wschodzących" zawsze ciąży ryzyko obniżenia poziomu artystycznego. Na to również znaleziono rozwiązanie. Kontrapunktem były występy mistrzów, które przy okazji przyciągały miejscową i okoliczną publiczność (wyrazem troski o tczewian były również liczne działania w przestrzeni miejskiej i darmowe bilety na spektakle konkursowe). Z okazji pierwszej edycji otwarto wystawę prac Antoniego Fałata. Jerzy Kalina przygotował na moście Lisewskim nad Wisłą spektakl "Most Fahrenheita" - połączony z recytacjami fragmentów "Dziadów" przez Olgierda Łukaszewicza.

Kolejne dwie edycje potwierdziły, że "Zdarzenia" są na festiwalowej mapie ważnym punktem. Entuzjastycznie wypowiadali się o nich np. Tadeusz Nyczek czy Barbara Osterloff, chwaląc formułę, wysoki poziom artystyczny i niezwykłą atmosferę spotkania, która wytwarzała się w tym małym nadwiślańskim mieście. Wraz z trzecią edycją zrobiono rzecz fenomenalnie ważną - rozszerzono imprezę o interdyscyplinarne warsztaty artystyczne, by umożliwić konfrontację młodych artystów z mistrzami i sobą nawzajem. Sam festiwal od zawsze miał charakter konkursu, ale za cel organizatorzy postawili sobie też stworzenie platformy współpracy pomiędzy uczestnikami. Jednocześnie konsekwentnie dbali, by do Tczewa przyjeżdżali twórcy ważni, o międzynarodowej sławie. Gwiazdą drugiej edycji był Leszek Mądzik i Scena Plastyczna KUL. W roku kolejnym "Don Giovanniego w Operze Lalek" zaprezentował Mimmo Cuticchio z grupą Associazone Figli d'Atre Cuticchio z Sycylii. Józef Szajna świętował wtedy ze "Zdarzeniami" 55-lecie pracy twórczej oraz swe 80. urodziny - wystawa i liczne pokazy filmowe prezentowały dorobek artysty. Nic dziwnego, że studenci jako wyróżnienie traktowali zaproszenie na festiwal, przyjeżdżali chętnie i tłumnie.

Trudno właściwie uchwycić moment, w którym sytuacja ta uległa zmianie. Mniej więcej od czwartej edycji w artykułach o festiwalu entuzjazm przeplata się z narzekaniem na obniżenie poziomu artystycznego czy izolowanie się od mieszkańców - zamykanie spektakli w ciasnych i dusznych przestrzeniach sal szkolnych. Kontrargumentem organizatorów były, co nie dziwi, niedostateczne nakłady finansowe. Wiadomo, po kilku latach każda formuła domaga się odświeżenia, co zresztą, gwoli sprawiedliwości, zawsze w mniejszym lub większym stopniu próbowano robić. Np. od IX festiwalu poważną częścią prezentacji stały się instalacje w przestrzeni miejskiej, które uzupełniły konkurs plastyczny. Szczególnym momentem była X jubileuszowa edycja, gdy przemianowano Festiwal Działań Teatralnych i Plastycznych "Zdarzenia" Tczew-Europa na Międzynarodowy Festiwal "Zdarzenia" im. Józefa Szajny. W programie w dalszym ciągu konsekwentnie łączono prezentację zjawisk teatralnych z plastycznymi. Nie mniej, festiwal z roku na rok tracił na znaczeniu. Coraz skromniejszy budżet sprawiał, że impreza realizowana była - jak łatwo można przewidzieć - z coraz mniejszym rozmachem, a zachwyty nad potrzebą funkcjonowania platformy młodych zastąpiły postulaty zmian.

Zdarzenia Anno Domini 2011, czyli o kłopotach z formułą

W programie tegorocznej edycji uwagę zwraca przede wszystkim brak instalacji w przestrzeni miejskiej i poważne ograniczenie części plastycznej, co wydaje mi się równoznaczne z wypaczeniem podstawowej idei festiwalu. Trzeba koniecznie zaznaczyć, że stało się tak nie z winy organizatorów, ale z powodu niespodziewanego zmniejszenia budżetu. Konkurs na projekt instalacji został ogłoszony, ostatecznie nadesłane prace zaprezentowano w fazie koncepcji w formie prezentacji multimedialnej z komentarzem kuratorki. Z moich obserwacji wynika, że ta formuła przyciągnęła niewiele osób, pomysł jednak uważam za trafiony - dawał poczucie straty czegoś wartościowego, więc przynajmniej powinien wywoływać w tczewskich włodarzach wyrzuty sumienia.

Kolejną poważną zmianę stanowiło rozszerzenie festiwalowych prezentacji na Gdańsk. Odbyły się tam trzy spektakle, które zostały ciepło przyjęte przez publiczność. Najbardziej spodobała się chyba grupa Spettatori. Tydzień wcześniej prezentowali się na Festiwalu Sztuki Mimu w Warszawie, a "Where is the show" zostało zapamiętane jako jedno z najbardziej oryginalnych, nowoczesnych i energetycznych wydarzeń w ramach tej imprezy. Pantomimiczno-taneczno-muzyczne show mogłoby stać się wielką atrakcją również dla tczewian i szkoda, że w pogoni za podnoszeniem prestiżu imprezy, zapomniano o lokalnej publiczności. Tczew miał za to okazję obejrzeć dwa pozostałe spektakle. Liczną widownię zgromadziło zwłaszcza "Białe małżeństwo" w reżyserii Krzysztofa Raua, spektakl dyplomowy studentów Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku (filia warszawskiej Akademii Teatralnej). Spektakl ten wypada uznać za największą atrakcję festiwalu, powrócę do niego w dalszej części artykułu.

Jak rozumiem, decyzja o rozszerzeniu prezentacji festiwalowych na Gdańsk wzięła się z chęci przypomnienia działalności "Teatru na Wiśle", utworzonego tuż po wojnie przez studentów uczelni artystycznych i Uniwersytetu Jagiellońskiego. Najważniejszym wydarzeniem powinno być więc "Miasto możliwe" w realizacji Łukasza Borosa, Katarzyny Pastuszak i Katarzyny Zawistowskiej, zaprezentowane na barce (w Gdańsku i w Tczewie). Sama wartość artystyczna przedstawienia wydaje się raczej wątpliwa (ciekawie prezentowała się jedynie scenografia Katarzyny Zawistowskiej), ale pomysł - ważny.

Przyznam, że nie do końca przekonuje mnie inwazja festiwalu na Gdańsk. To duże wyzwanie logistyczne, nie sposób nie docenić też wagi wydarzenia dla promocji "Zdarzeń" w Trójmieście. Ale właściwie po co to robić? By podnieść prestiż imprezy? Festiwalowi, który chce być platformą wymiany myśli młodych ludzi, nie powinno przecież na tym zależeć. Myślę, że animacja publiczności tczewskiej, która na co dzień nie ma kontaktu z teatralnymi imprezami, powinna być ważniejszą perspektywą. Miałam wrażanie, że w tym wypadku trochę o tym zapomniano, skupiając uwagę na promocji festiwalu w Gdańsku.

Werdykt - polemika, czyli rzut oka na spektakle XII edycji

Jury w składzie: Nikolai Georgiew, Teresa Nawrot, Fabio Omodei i Agnieszka Koecher-Hensel w werdykcie zapewniło, że wysoko ocenia poziom artystyczny XII Zdarzeń. Moim zdaniem prezentacje w znakomitej większości nie wyrastały ponad przeciętny poziom etiud studenckich, pojawiło się za to kilka przedstawień z różnych względów słabych i mało interesujących ("Wielki numer", "Kobieta zatruwająca wodę", "Salome"). Jurorzy postanowili, powołując się na regulamin, nagrodzić spektakle stworzone samodzielnie poza programem szkolnym. Decyzja ta budzi moje poważne zastrzeżenia, jestem przekonana, że o nagrodzie powinna w pierwszej kolejności decydować wartość artystyczna konkretnego projektu, jego innowacyjność, precyzja wypowiedzi, kształt sceniczny itp. Sformułowane w werdykcie zapewnienie, iż jury docenia "małe formy teatralne przygotowane przez studentów samodzielnie w toku procesu dydaktycznego, które są zaczątkiem samodzielnych spektakli" wydaje mi się w pewnym stopniu lekceważące.

W "toku procesu dydaktycznego" wcale nie oznacza niesamodzielnie. Paula Czarnecka i Natalia Zduń z Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku, które zaprezentowały dwa autorskie spektakle, "Guzik" i "W kółko" przygotowały je same - koncept, dramaturgię, scenografię. W obu osiągnęły znakomite rezultaty artystyczne i z pewnością nie są to przedstawienia, które mają udowodnić, że studentki potrafią sprawnie posługiwać się rozmaitymi formami lalkarskimi. "W kółko", historia dwóch sióstr zakochanych w jednym mężczyźnie, zaskakuje animacją przedmiotów (kawałek firanki staje się welonem, a zwinięty w kłębek symbolizuje dziecko), pomysłowym wykorzystaniem rekwizytów (widły po nałożeniu koszuli przeistaczają się w mężczyznę!) i wspaniale wykonywanymi ludowymi pieśniami. Z kolei "Guzik" to inspirowana "Koraliną" Neila Gaimana opowieść o dziewczynce, skazanej na samotność, bo rodzice są zbyt zapracowani, by się nią opiekować. W inscenizacji Czarneckiej i Zduń Koralina to raczej ciekawska maruda, stale nudzące się dziecko. Wkroczenie do innego świata, spotkanie z Drugą Matką, która chce jej zabrać duszę, zastępując oczy guzikami, jest po trosze karą za złe zachowanie dziewczynki. Uwagę zwraca adaptacja powieści, przesuwająca akcenty, ale trafnie chwytająca najważniejsze punkty i zamykająca je w półgodzinnym spójnym przedstawieniu. Nie sposób zapomnieć o lalkach - miękkich szmaciankach, zrobionych z materiałów znalezionych w zakamarkach domu i szkoły, śmiesznym kocie z grzbietem z rajstopy rozciągającym się na dowolną długość, małej myszce, której pyszczek został zamocowany na pierścionku. Ten spektakl najcelniej trafiał w moje upodobania i był zdecydowanie najmocniejszym punktem festiwalowych prezentacji. Zaznaczyć trzeba jednocześnie, że realizacje Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku (myślę również o "Undersen" i "Piti Pą Tą") wyróżniały się na tle pozostałych prezentacji konkursowych i udowodniły, jak ważnym ośrodkiem kształcenia teatralnego pozostaje Białystok.

W tym miejscu warto wspomnieć o pozakonkursowym "Białym małżeństwie" w reżyserii Krzysztofa Raua, które potwierdza, że w szkole uczy się nie tylko rzemiosła lalkarskiego, ale także aktorskiego warsztatu. Tekst Tadeusza Różewicza odczytuje Rau jako prawdziwy i niezwykle współcześnie brzmiący dramat dziewczynki (Katarzyna Grajlich) nieświadomej swojej seksualności, przerażonej istnieniem sfery erotycznej i rezygnującej z niej. To nietypowe dla Białegostoku przedstawienie dyplomowe, bo reżyser zrezygnował z użycia lalek. Każda z postaci - zgodnie z sugestiami Różewicza - obdarzona jest za to zwierzęcą maską. Bohaterowie nakładają je, gdy patrzymy na nich oczami Bianki - stąd wyeksponowane narządy płciowe, szczególnie u mężczyzn (narzeczony ze sterczącymi penisami zamiast uszu, smętnie zwisające jako nos przyrodzenie dziadka). Maski odzwierciedlają również zwierzęcą naturę członków rodziny - tę prawdziwą, stałą, niewyimaginowaną. Dlatego też zwierzęcość została przeniesiona także na ruchy bohaterów. Ta ciekawa artystycznie interpretacja pozwala więc przede wszystkim docenić, jak znakomitymi aktorami są lalkarze.

Wróćmy do werdyktu. Wyróżnienie pierwszym miejscem "Kwartetu na czterech aktorów", przygotowanego przez studentów i absolwentów Akademii Teatralnej w Warszawie i Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi (nota bene powstałego w ramach warsztatów teatralnych na zamku w Książu i wyreżyserowanego przez Beatę Fudalej), nie budzi mojego zdziwienia. Zaskoczyło mnie natomiast przyznanie nagrody słabemu w moim odczuciu spektaklowi "Zima w czerwieni", które oceniam jako komercjalną papkę (nie odmówię sobie przypomnienia, że u źródeł powołania festiwalu tkwił bunt przeciwko komercjalizacji sztuki). Ciężko wskazać mocne strony tej realizacji. Głupia telenowelowa historia skomplikowanych relacji w miłosnym trójkącie trąci banałem - niespełniony dramatopisarz zakochuje się w prostytutce, która z kolei podkochuje się w jego przyjacielu, odnoszącym sukcesy wydawcy. Z rozmowy wynika, że dziewczyna wyszła za mąż za geja, pod koniec akcji dowiadujemy się o jej chorobie (nosicielka wirusa HIV). Potencjał społeczny dramatu nie zostaje jednak wykorzystany, tematy te są ledwo zaznaczone, szybko się je porzuca, by skupić się na ckliwych wyznaniach kochanków. Całość jest okraszona wulgaryzmami, które aktorzy wypowiadają z dziwną we współczesnym teatrze soczystością, przez co wydają się w strukturze spektaklu czymś niewłaściwym. Wizualna strona tego przedsięwzięcia także pozostawia wiele do życzenia (upiorne wrażenie robią końcowe wizualizacje śnieżynek). Najgorszy zaś jest fakt, że nie ma w samych wykonawcach pasji, energii scenicznej - zastąpiła je jakaś sztywność, niepotrzebny patos, napięcie.

Decyzja o przyznaniu Grand Prix "Trzem siostrom" Agnieszki Bednarz, Pauliny Jóźwickiej i Katarzyny Kostrzewy (studentki PWST w Krakowie, Wydział Tańca w Bytomiu) w przyjętej przez jurorów perspektywie wydaje się zrozumiała. To w pełni samodzielna inicjatywa, podjęta poza tokiem nauczania, bez opieki artystycznej. Podczas rozmów, organizowanych wieczorami i prowadzonych przez jury, dziewczyny opowiadały o etapach pracy nad spektaklem. Zaczynały od piętnastominutowej etiudy, z którą pojechały na festiwal do Kalisza; potem rozbudowały ją do półgodzinnego przedstawienia i zaprezentowały je publiczności Tyskich Spotkań Teatralnych. W wersji pięćdziesięciominutowej, którą mieliśmy okazję obejrzeć, będą prezentować się w Teatrze Nowym w Krakowie, dzięki wsparciu ze strony tego teatru, a także Instytutu Muzyki i Tańca. Swoją drogą podczas rozmów festiwalowych postawiony został - niewystarczająco niestety przedyskutowany - problem produkcji teatralnej oraz zapotrzebowania na profesjonalnych menagerów. Młodzi artyści, tuż po studiach, pozostawieni sami sobie często dobijają się do zamkniętych na głucho drzwi teatrów instytucjonalnych. Tymczasem dobrze byłoby, by pojawił się ktoś, kto otworzy przed nimi inne drzwi. Być może stworzenie platformy kontaktów mogłoby stać się jednym z zadań odnowionych "Zdarzeń"?

Wracając do "Trzech sióstr", spektakl w koncepcji przypomina trochę dyplomowego "Hamleta" Wydziału Tańca w Bytomiu. Dziewczyny bawią się tekstem Czechowa, podobnie jak wcześniej Szekspirem, sprawdzają jego aktualność. Do "Hamleta" udało się jednak znaleźć całkiem interesujący klucz - ramę sytuacji castingowej, bardzo wymowną w perspektywie końca studiów. Plan współczesny i tekst dramatyczny zgrabnie łączyły się dzięki niej, a przedstawienie stało się też parodią współczesnych wystawień "Hamleta". W "Trzech siostrach" zabrakło właśnie nadrzędnej porządkującej sceniczne wydarzenia idei. Dziewczyny z jednej strony chcą opowiadać o siostrzanych stosunkach. Robią to przy pomocy tańca - dowcipnej, lekkiej choreografii, ilustrującej ich utarczki, kłótnie (np. zabieranie sobie wzajemnie butów), ale też chwile spokoju i radości. W spektaklu ważną rolę pełni też słowo - ono także, nie dość jeszcze konsekwentnie, ilustruje wojnę podjazdową, która toczy się pomiędzy rodzeństwem. W wielu scenach jedna z aktorek-tancerek jest reżyserką, która ustala reguły wypowiadania słów czy buduje układ. Pomysłowi, choć w wielu miejscach dającemu interesujące efekty, zabrakło konsekwencji. Zdaje się, że twórczynie jeszcze nie zdecydowały, co chcą osiągnąć swoją realizacją. Biorąc jednak pod uwagę ich ciągłą potrzebę pracy nad spektaklem i doskonalenia się, myślę, że dopracują szwankujące elementy, może nawet zanim skorzystają z części nagrody i pojadą do Włoch na Roma Teatro Festiwal.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji