Artykuły

Przytapianie

"Mickiewicz. Dziady. Performance" w reż. Pawła Wodzińskiego w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Pisze Jacek Sieradzki w Odrze.

I znów lud boży odmienił słowa odwiecznej pieśni, i znów swe msze, zgromadzenia i manifestacje wieńczy modlitewną apostrofą Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie. Zanosząc to błaganie tyleż przed ołtarze Najwyższego, ileż przed ziemskie oblicza znienawidzonych opresorów, którzy świętą wolność ojczyźnie ukradli, niechże więc przynajmniej usłyszą rzucone im w twarz oskarżenie. Co oskarżeni, owszem, biorą do siebie jak należy. Pytano w gazetowych i telewizyjnych wywiadach przedstawicieli rządzącej partii, co myślą o powrocie starej wersji pieśni. Odpowiadali ze złością albo z zakłopotaniem, że to przecież bzdura, manipulacja, zła wola i krecia robota, może by tak biskupi coś z tym zrobili...

A mnie tłucze się po głowie wspomnienie sprzed trzydziestu paru z górą lat, jeszcze z epoki sporo przed Solidarnością, kiedyśmy się tu i ówdzie drażnili na przykład z politrukami na studiach, pyszcząc za wolnością i niepodległością. A oni - owszem, owszem, zaliczyłem wtedy paru czerwonych ideowców - klarowali gówniarzom ogniście, że wolności w kraju jest właśnie tyle, ile trzeba, i tyle, ile można, a pyszczenie jest niesprawiedliwe, bezpodstawne, niepotrzebne i w rezultacie może tylko przynieść zasadnicze pogorszenie sytuacji. Trochę inaczej to brzmiało, ale w sumie jakoś, psiakrew, podobnie, nieprawdaż?

Nie, nie, proszę nie ciskać egzemplarzem "Odry" o podłogę. Nie zwariowałem. Nie trzeba mi tłumaczyć, że takie paralele nie mają sensu, a ktoś, kto uważa brak swobód w czasach komuny za porównywalny z uciążliwościami w tej mierze dnia dzisiejszego, jest bądź demagogiem, bądź kretynem, tertium non datur. Myślę po prostu, że spora partia moich rówieśników ze starszych dziś pokoleń, tych, którym brak elementarnej wolności długie lata zwyczajnie nie dawał żyć, nie jest dobrze przygotowana do sytuacji, w której przychodzą nowi (oraz wieczni) niezadowoleni, i ten dobrze znany, niegdyś przyspieszający bicie serca hymn zwracają przeciw nim. Przeciw nim! Przeciw ich, naszemu, błogiemu zadomowieniu w wolności, której tamci wściekli nie szanują, nie chcą docenić, nie akceptują jej zasięgu.

Co z tym zrobić? Przecież nie obrazić się na protestujących, to byłoby nielojalnością nade wszystko wobec samych siebie sprzed lat. Więc przynajmniej pochylić się nad protestującymi, próbować rozpoznać ich ból, powkładać w odpowiednie kategorie kulturowe, przyłożyć adekwatne narzędzia badawcze. Jakże przydatna robi się od razu w tej mierze współczesna teatrologia z jej ryzykownie pojemnym pojęciem performansu. Od ponad roku czytamy rozważania, rozprawy i wywiady o "teatrze żałoby", celnie i lapidarnie chwytające i opisujące widowiskowe aspekty zbiorowego przeżywania społecznej traumy. Ich autentyzm i rytualizm, ich organiczność i efekciarstwo. Ich zakorzenienie w tradycji martyrologiczno-żałobniczo-mesjanistycznej, czyli romantycznej po prostu. Aż się prosi natychmiast o dostrzeżenie na przykład w rytuałach odprawianych miesiąc w miesiąc na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie nowych Dziadów z całą ich tradycją i legendą. Pytanie tylko: czy ci, którym się ten obrzęd tak zgrabnie i erudycyjnie kojarzy, nie stają się mimochodem nowymi Janami Śniadeckimi, szkiełkiem i okiem badającymi coś, co pulsuje czuciem i wiarą? Cóż z tego, że aberracyjną?

Poniekąd mówi i o tym spektakl "Mickiewicz. Dziady. Performance" przygotowany w bydgoskim Polskim. Pierwsze z serii nowych wystawień Mickiewiczowskiego tekstu, których, idę o zakład, będzie w niedługim czasie więcej niż przez ostatnie dwadzieścia lat. Za konstatacjami badaczy pójdą interpretacje artystów, zawsze nieco wolniejsze, nieco spóźnione, goniące nastroje społeczne. Nie zawsze doganiające.

Bydgoska inscenizacja Pawła Wodzińskiego ma jednak w tych gonitwach dobre, jak to się paskudnie mówi, "osiągi". I nie chodzi tylko o scenerię widowiska i o sposób przedstawienia obrzędowej gromady. Jej charakterystyka moherowo-prowincjonalno-biedniacka, owszem, w większym może nawet stopniu niż użycie w scenografii metalowych barierek oddzielających lud od centrów władzy, pozwala mówić o spektaklu jako o "Dziadach z Krakowskiego Przedmieścia", co z emfazą podchwyciło wielu komentatorów. Gromada jest tu głęboko nieszczęśliwa, zdeterminowana i dość bezradna; za charyzmatycznym Guślarzem ze zmierzwionym włosem i przyrodzoną siłą przywódczą idzie jak za zbawcą. To przekonujące, ale nie całkiem odkrywcze. Dużo większą niespodzianką jawi się Konrad.

Jest w jasnokremowych spodniach i marynarce, wyraźnie odcinających się na tle zgrzebnych ciuchów gromady. Ma inteligencką, wypielęgnowaną brodę. Jest obserwatorem, chyba autentycznie zainteresowanym tym, co widzi, niemniej od pierwszych chwil podkreślającym swą obcość, czy może osobność. Przez długi czas pozostaje na uboczu, nie włącza się w dialogi na przykład buntowników spod celi. Ale gdy ruszy do poetyckiej walki, najpierw w Małej Improwizacji, zacznie od wytaszczenia z zaplecza sceny dużego, masywnego mikrofonu na statywie, jakby się szykował do regularnego sjamu. Wypowiedź będzie efektownym i nader celebrowanym popisem, tyleż namiętnym, ileż narcystycznym.

Ten Konrad jest pychą wcieloną, inteligencką uzurpacją. Nie pamiętam drugich "Dziadów", w których tak wyraźnie zostałoby zakwestionowane prawo mówcy do retorycznej figury nazywam się milijon, bo za milijony kocham i cierpię katusze. Przy czym kwestionowanie nie ma formy łatwej i płaskiej karykatury, po jaką lubi sięgać współczesny teatr. Improwizacja, teraz już Wielka, mówiona jest w tonie śmiertelnego serio, z jak najmocniejszą wiarą. Michał Czachor postawił sobie poprzeczkę na himalajskich wysokościach: złazi na widownię i sunie cały poemat między rzędami. O metr, dwa od słuchaczy. Musi więc emocjonalnie pruć się bez kompromisu i chwili oddechu, walczyć o swoje jak lew. A jest tak skutecznie, wyraziście ustawiony, że szczere spalanie się aktora służy poruszającej demaskacji postaci, podkreśleniu jego samouwielbienia, kabotyństwa, a też i porażającej nicości (!) przesłania.

A potem złamany improwizator trafia w ręce egzorcysty. Między księdzem Piotrem a Guślarzem z pierwszych sekwencji nie ma różnicy, gra go bowiem ten sam Mateusz Łasowski. I jeśli Konrad był tu czystą pychą, to ten Guślarz-braciszek też bynajmniej nie ma nic wspólnego z mnisią pokorą. Jego wypędzanie złego ducha jest gwałtowne, rozpędzone, bezceremonialne. Niewolne od fizycznej przemocy. Zradykalizowany pacyfikator w pewnej chwili przynosi wiadro wody i pakuje do niej na bardzo długie sekundy łeb uzdrawianego. Z brutalnością, nie przymierzając, strażników z Abu Ghraib. To wstrząsająca scena. Jeśli miałbym szukać emblematycznego obrazu dla całej duchowej sytuacji, mentalnego nastroju ostatniego roku, to kto wie, czy nie byłby nim właśnie ten obraz, gdzie wódz z oszalałym spojrzeniem przytapia zachłyśniętego sobą jajogłowca-artystę. Ze wszystkimi konsekwencjami tego plakatu. Z jego dziką energią, ale i piramidalną naiwnością takich "egzorcyzmów". Z jakąś ukrytą rozpaczą, mozolnie przykrywaną wysiłkiem fizycznym. I z całkowitą bezproduktywnością konfliktu, którego strony, pozornie splecione ze sobą wokół wiadra do przytapiania, funkcjonują tak naprawdę w zupełnie różnych rzeczywistościach i nawet spotkać się ze sobą nie mają szans. Każdy w swoje drogę, jak mówi kapral u Mickiewicza.

Oczywiście tak podciągana pod współczesne traumy inscenizacja nie może być jednolita i spójna; cnotami tymi także sam dramat, jak wiadomo, nie może się przesadnie chwalić. Kolejne obrazy nieciągłego tekstu raz lepiej, raz gorzej wpisują się w obraz całości. Niektóre niemal wprost - jak Salon Warszawski z całą jego satyryczną siłą, inne zaskakująco - jak Widzenie Ewy granej przez Karolinę Adamczyk, raz wreszcie mocne znaczeniowo, ale nade wszystko w wymiarze demaskacyjnym. Pani Rollison Beaty Bandurskiej jest, jak wiele tu postaci, jednocześnie obrazem żałoby i odegraniem żałoby, emocją rzeczywistą, ale uchwyconą w ramki performansu. Jej gra zda się jednak niepełna bez partnera, bo senator Nowosilcow wypada w tej inscenizacji wyjątkowo konwencjonalnie i blado. Nie dziwota. Powinien przecież być Putinem, a przynajmniej figurą owego władcy świata, który skrzywdzonej gromadzie ukradł wolność i ojczyznę, i trzeba znów suplikować w modlitwie o jej zwrot. Tego żądałaby logiczna konsekwencja transpozycji Mickiewiczowskich wątków, aliści Paweł Wodziński, śmiem przypuszczać, znakomicie wie, że takie dociśnięcie symbolicznego pedału do dechy bezapelacyjnie zarżnęłoby mu przedstawienie.

Niespójność trzygodzinnego widowiska nieco męczy. Gdy w finale reżyser przekształca wszystkich na scenie w szarą, bezradną gromadę i zakłada aktorom białe, uniformizujące maski, pojawia się zwykłe znużenie: starczy znaków i metafor. Robią się kontr-produktywne. Wątpliwości może też budzić - acz większość komentatorów przyjęła koncept z aprobatą - swoisty efekt obcości: pomiędzy poszczególnymi scenami wyświetlane są filmiki z głosami cudzoziemców, którzy z nieporadnym akcentem czytają relacje dziewiętnastowiecznych podróżników dotyczące Polski. Relacje dołujące, sprawozdania z kraju mało cywilizowanego. Dzikość "Dziadów" samych w sobie nie starczyłaby? Może inscenizator żywił obawy co do żywości swego sposobu czytania dramatu, chciał go czymś spektakularnym podeprzeć. Wyszło, że niepotrzebnie. Wodzińskiego interpretacja "Dziadów", utworu zepchniętego w świadomości społecznej do kategorii szkolnych zabytków, znakomicie na nowo wiąże uwagę i wywołuje namiętne reakcje widzów z bardzo różnych pokoleń.

Pewnie są wśród nich - a przynajmniej powinni być - ci, od których kłopotów zacząłem. Których boli, że po dwóch dekadach swobody ktoś odczuwa traumę i dyskomfort zniewolenia, żeby nie wiem jak fałszywie rozumiał to pojęcie! I którzy, co gorsza, na co dzień - nie tylko już za chwilę, w październiku, przed urną - skazani są na wybory między sfanatyzowanym Guślarzem a przepełnionym pychą Konradem. Mając przy tym bezsilną, a niekiedy i rozwścieczającą świadomość, że ani to nie są przecież postawy komplementarne, ani nie wyczerpują, nie mają prawa wyczerpywać spektrum możliwości, jakie niesie wolność.

***

MICKIEWICZ. DZIADY. PERFORMANCE. Reżyseria, scenografia: Paweł Wodziński, muzyka: Stefan Węglowski, ruch sceniczny: Aneta Jankowska. Premiera Teatr Polski w Bydgoszczy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji