Artykuły

Drogi do Ilirii

JEDEN ZE ZNAKOMITYCH GOŚCI premiery "Wieczoru Trzech Króli" w Teatrze Współczesnym powiedział podobno po spektaklu dziękując za świetny wieczór: nareszcie obejrzałem przedstawienie w wolnym kraju. Lekko zaskoczonym gospodarzom wyjaśnił po chwili: no bo już niczego nie trzeba temu Szekspirowi dopisywać.

No tak, przez lata przecież wpisywano stradforczykowi do dramatów rozmaite dziwne treści aktualno-polityczne; nie stronili od tego i najwybitniejsi. Był "Hamlet po XX Zjeździe", była para kozako-ubeków Orientades i Orientides w "Śnie nocy letniej", był "Hamlet" w wojskowych mundurach, kiedy to szekspirowskie państwo duńskie znalazło się pod stanem wojennym; "Fortynbras" Janusza Głowackiego też z tych praktyk wyrasta. A jednocześnie poddawany takim odmładzającym zabiegom "prawdziwy" Szekspir jakby starzał się tym gwałtowniej: kostniał jego dowcip, sztywniała liryka. Pozornie, rzecz jasna - w rzeczywistości to teatr coraz rzadziej potrafił się do mistrza dobrać. "Wieczór Trzech Króli" jest tego dowodem. Maciej Englert nie czekał na nowy przekład translatora-odnowiciela Stanisława Barańczaka, sam zmontował z trzech starych przekładów scenariusz żywy, sprawny, dynamiczny, świetnie skorelowany ze scenicznym dzianiem się, z zadaniami aktorskimi. Wydobywający niepodrabialny urok szekspirowskiej opowieści - jednej najbardziej słonecznych w twórczości autora "Hamleta".

Ludzką twarz zyskali tu przede wszystkim komicy, Krzysztof Kowalewski jako gargantuiczny, butny rycerz-opój z rudawą, fantazyjną czupryną i Wiesław Michnikowski jako safandułowaty, przygłupi rycerz-tchórz stworzyli przezabawną parę bez wulgarności, tanich dowcipów i szarży, parę bohaterów śmiesznych i sympatycznych, ciepłych, pogodnych. Sekundowali im Marta Lipińska (Maria), Marek Bargiełowski (Fabiano). I Adam Ferency, który z błazeńskich akcesoriów trefnisia Feste zachował sobie wyłącznie cięty język; z wianuszkiem siwych włosów wokół łysiny, z szerokim, życzliwym uśmiechem zagrał stoickiego obserwatora, mądrego, trochę melancholijnego, choć bez goryczy. Pogoda wesołej kompanii rzutowała też na nastrój intrygi miłosnej. Wiola przebrana za Cezaria, Agnieszka Suchora (uwaga: talent!) umiała temperamentem żywiołowej młodości, żarliwością uczucia nasycić najbardziej nawet skomplikowane figury retoryczne. Jej wdzięk na poły łobuzerski, kanciasty, jej na naturalny urok łamiący konwencjonalną napuszoność ożywiał na scenie serca dystyngowanych, rozpaczliwie bezwolnych kochanków (Wojciech Wysocki ironiczny Orsyno, Jolanta Piętek zblazowana, póki jej zazdrość nie obudzi, Oliwia)

Mocno ocukrzonej atmosferze "Wieczoru" zabrakło trochę pieprzu. Krzysztof Wakuliński grając nudnego purytanina Malwolia nie bardzo potrafił uwiarygodnić psychikę tego ponuraka, ukazać groźbę tkwiącą w pożegnalnym "Potrafię się zemścić". Nie był poważnym przeciwnikiem pysznej kompanii panów Czkawki i Chudogęby, nie miała więc swojej siły riposta ciśnięta mu przez sir Tobiasza - sztandarowe hasło całego widowiska: "Czy myślisz, iż dlatego, że jesteś cnotliwy, nie będzie już na świecie kołaczy i piwa?".

Bardzo idyllicznie wypadła więc Iliria, zmyślona kraina szekspirowskiej komedii. Radości życia buchającej z zabawnych perypetii towarzyszyły pojedyncze tylko nutki melancholii: w paradoksalnych konceptach błazna, w stylowych dworskich pieśniach, w delikatnej aurze nierzeczywistości tej krainy. Englert potrafił znakomicie zharmonizować zespół, znaleźć wspólny ton łączący miłość i krotochwilę, żywiołowość i konwencję. Potrafił też - wraz ze scenografem Marcinem Stajewskim - z pomocą systemu kurtynek i zasłon wyczyniać cuda z superciasną przestrzenią sceny na Mokotowskiej: dzielić ją i mnożyć, rozciągać wszerz i w głąb, nawet wyczarować nadmorską mgłę, z której wyłania się Wiola, szekspirowska młodość i miłośc wyruszająca - wraz z nami - na podbój Iliria.

*

Najpierw była Rita, późna wnuczka Elizy Doolittle z "Pigmaliona". Rita, nieokrzesana fryzjerka przechodząca swą edukację na popularnym kursie wiedzy o literaturze: zyskująca ogładę, umiejętność wysławiania się i podstawową wiedzą, tracąca spontaniczność, niepowtarzalność i urok pod okiem zapitego uniwersyteckiego belfra, byłego poety. Wcale gorzka była tamta komedyjka. Po sukcesie "Edukacji Rity", Willy Russel stworzył "Shirley Valentine" - kolejną opowieść o zwykłej kobiecie zagonionej do garów przez zapracowanego i właściwie nieobecnego msza, samotnej, uwikłanej w tysiące życiowych kłopotów, marzącej o odmianie losu, ale śmiertelnie przerażonej perspektywą odmiany tak niewinnej jak wycieczka do Grecji. Obie dziewczyny zagrała Krystyna Janda: Ritę sporo lat temu w Ateneum, Shirley ostatnio w Powszechnym.

Aktorka mocno przepracowała przekład Małgorzaty Semil tak, by idealnie leżał jej w ustach z całą potoczystością, kolokwialnością, lapidarnością, choć i z wulgaryzmami. Włożyła mnóstwo wysiłku w uplastycznienie Shirley i zjednanie jej sympatii widzów. Chwilami robiło to nieprzyjemne wrażenie gry pod publiczkę: jakby celem był rechot aprobaty i komentarze "ale, kurde, głupotki gada". Do czasu jednak. Będąc pewną ciepłych uczuć publiczności aktorka komplikowała obraz swej bohaterki: ukazywała jej niepewność, kompleksy podszyte buńczuczną gadką. Zbudowała na przykład cały śmieszno-żałosny dramacik dojrzewania Shirley do decyzji udziału w wycieczce - pierwszej od dawna decyzji samodzielnej, zakłócającej bezpieczny tok oswojonego życia.

Trzecia część monodramu toczy się w Grecji. Dziewczyna otrzymała od losu nagrodę za odwagę: znalazła swój raj. Siedzi na leżaku nad ciepłym morzem i opowiada o szczęściu. Janda cały swój znany skądinąd temperament aktorski wprzęgła w nadanie temu opowiadaniu o szczęściu odpowiedniej emocjonalnej mocy. Radość tryska z niej jak fontanna Najprostsze zdarzenia: kąpiel, Grek-przyjaciel, menu w restauracyjce, wszystko zostaje nasycone radością, ciepłem, emocją. I publiczność już bez rechotów chłonie to ciepło jakby nie mogąc uwierzyć, że narwanej i pechowej Shirley Valentine, którą już zdążyła polubić, życie dało cukierka, a nie - jak dotychczas - po łbie.

Przedstawienie, które oglądałem skończyło się owacją na stojąco. Podobno wieczór w wieczór widownia dziękuje tak Krystynie Jandzie za grę - i za radość nadziei.

*

W 1986 roku kwartalnik "Pamiętnik Teatralny" opublikował rozprawkę Bohdana Korzeniewskiego zatytułowaną "Mociumpanie, z nami zgoda" poświęconą finałowi "Zemsty". Punktem wyjścia była inscenizacja, gdzieś ze stanu wojennego w Lublinie: dyrektorem teatru był Ignacy Gogolewski, reżyserował Jan Świderski, pierwszy grał Rejenta, drugi Cześnika. W finale Cześnik Rejentowi ręki nie podał. Ale nie z przyczyn politycznych, jak bylibyśmy skłonni przypuszczać - lecz z powodów interpretacyjnych. Cześnik nie może podać reki - twierdził Świderski - skoro finał jest dla niego fatalny i jutro i tak porwie się do szabel. Korzeniewski przeanalizował na podstawie informacji zawartych w tekście możliwe ciągi dalsze fredrowskiej historii i także doszedł do tego wniosku: "poczucie prawdy" wymaga, aby oni sobie rąk nie podawali.

Cóż, na szczęście w teatrze może być parą różnych prawd. W "Zemście" przygotowanej przez Gustawa Holoubka w Ateneum rozważania podobne byłyby bezprzedmiotowe, albowiem czysto konwencjonalny charakter intrygi jest tu oczywisty. Akcja jest tu zbiorem zabawnych sytuacji i nieporozumień, nie terenem historyczno-psychologicznych dociekań. Ba, postacią wysuwającą arie, na pierwszy plan tym razem nie jest jeden z dwóch zaperzonych szlagonów, lecz Papkin w całej swej krasie: blagier, orator, żołnierz samochwał zalotnik tudzież niedoszły nieboszczyk. Wiktor Zborowski dysponuje ogromną siłą komiczną czasem nadużywaną; tu utrzymał ją na wodzy, co i tak dało jednego z najśmieszniejszych Papkinów, jacy chodzili po polskich scenach. A obok Ewa Wiśniewska - Podstolina nareszcie nie matronowata, żywa, zalotna, brawurowo energiczna w zgodzie z własnymi słowami "Bo ja rzadko kiedy myślę, czem za to chyża w dzieła". Marian Kociniak - czerstwy i zapalczywy Cześnik, Marian Opania - baryłkowaty, powolny Dyndalski, obaj świetni w nieśmiertelnej scenie pisania listu. I reżyser w roli Rejenta dyskretnie czuwający nad tonem i przebiegiem przedstawienia, z pewnością najdalszy od rozstrząsań jak się "naprawdę" zachowa jego bohater po finałowej zgodzie.

Spektakl ma swoje dziury: słabsze postacie Klary i Wacława (ale z młodymi tradycyjnie było w "Zemście" gorzej), niezwykle brzydką scenografią (autorstwa notabene tego samego Stajewskiego, który tak świetnie dekorował "Wieczór Trzech Króli"). Trudno mówić o oryginalności, o nowinkach interpretacyjnych. Aliści jest to zaproszenie do kolejnej teatralnej Ilirii: do krainy przyzwoicie mówionego, pięknego wiersza, wyrazistych postaci zajmującej intrygi, efektownych qui pro quo, krainy radości grania i ciepłego i happy endu. Dostarczanie tego typu frajdy jest byle od zawsze jednym z głównych zadań teatru. Zwłaszcza w kraju wolnym.

William Shakespeare: WIECZÓR TRZECH KRÓLI LUB CO CHCECIE. Na podstawie przekładów Leona Ulricha (poprawionego przez Antoniego Słonimskiego), Antoniego Langego i Władysława Tarnawskiego, reżyseria: Maciej Englert, scenografia: Marcin Stajewski, premiera w Teatrze Współczesnym w Warszawie 24 stycznia 1991.

Willy Russel: SHIRLEY VALENTINE. Przekład: Małgorzata Semil, reżyseria: Maciej Wojtyszko, scenografia: Ewa Bystrzejewska. Prapremiera polska w Teatrze Powszechnym w Warszawie 3 listopada 1990.

Aleksander Fredro: ZEMSTA. Reżyseria: Gustaw Holoubek, scenografia: Marcin Stajewski, premiera w Teatrze Ateneum w Warszawie 1 grudnia 1990.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji