Artykuły

Niech żyje wojna! (ze Strzępką i Demirskim)

Z początkiem nowego sezonu zawsze trzęsie się tymczasowa hierarchia wypracowana w teatrze pod koniec poprzedniego rozdania. Jak będzie tym razem? - zastanawia się Łukasz Drewniak w Przekroju.

W polskim teatrze od kilkunastu lat zawsze na świeczniku jest jakiś artysta, którego przedstawienia są punktem odniesienia dla innych. Swego czasu pozycję lidera zajmował Krystian Lupa, potem wdarł się tu Grzegorz Jarzyna. Po "Oczyszczonych" punktem odniesienia stały się prace Krzysztofa Warlikowskiego. Sporo krwi napsuł środowisku Jan Klata swoimi przewrotnymi diagnozami polskości i historii - "...córką Fizdejki", "Sprawą Dantona" czy "Trylogią". Michał Zadara, zafascynowany tym ostatnim spektaklem, nazywał go jednak z ducha "endeckim", polemizując z samobójczą wizją polskiego losu. Również "Niech żyje wojna!!!" Strzępki i Demirskiego przeciwstawiało idei Klaty własne rozpoznanie tego, czym jest narodowa pamięć i co trzeba z nią zrobić. To nie były tylko nieproszone odpowiedzi na pytania kolegi, ale pierwsze sygnały przystąpienia do walki o rząd dusz w polskim teatrze.

Strzęp-Dem i święte krowy

Reżyserzy mogą udawać, że są jedną wielką rodziną, że potrafią zjednoczyć się przeciwko wykreowanemu ad hoc wrogowi (elitom władzy, konserwatywnym krytykom, złej publiczności), ale w istocie cały czas rywalizują ze sobą o celność nazywania rzeczywistości, precyzję tez fundamentalnych. O uwagę mediów również. Ich spektakle pozostają ze sobą w stałej interakcji. Nowy sezon nie będzie pod tym względem inny. Zmieniło się jedno: lider. Na pozycję "number one" awansował groźny tandem Strzępka i Demirski, reżyserka i dramatopisarz, para działająca na zasadzie palca i cyngla. I to z ich modelem teatru politycznego i propagandowego będą się teraz kłócili polscy reżyserzy. Antyliberalny, radykalnie lewicowy, często niesprawiedliwy i jawnie osobisty bluzg Strzęp-Demu otworzył w naszym teatrze jakieś ukryte dotąd drzwi, skanalizował emocje publiczności w potężniejszym stopniu niż kiedyś antyeuropejska i przekornie katolicko-konserwatywna retoryka Klaty. Strzęp-Dem udowodnił, że nie ma żadnych świętych krów. Można bezkarnie kpić z autorytetów (Andrzej Wajda), pokazywać palcem polityków winnych niesprawiedliwości społecznej (Leszek Balcerowicz), obrażać opiniotwórcze środowiska warszawki. Zatarła się granica między teatrem politycznym a kabaretem, publicystyką i propagandą, scena zaczęła pełnić funkcje doraźne.

Trudno, żeby wszyscy młodzi polscy artyści zaakceptowali taki model uprawiania sztuki. Dlatego nadchodzący sezon przyniesie odpowiedź, co nasz teatr zrobi z tym fenomenem. Klarują się dwie możliwe reakcje w ramach tej samej generacji twórców. Pierwsza grupa postara się wykazać, że można jeszcze inaczej i z innych pozycji krytykować Polskę. Druga generalnie odetnie się od ich chwytów i tematów i zacznie poszukiwać w innych rejonach. Jakby tandemu Strzęp-Dem nigdy nie było.

Winy założycielskie

Na najpoważniejszą kontrpropozycję zapowiada się strategia Michała Zadary (testowana już w "Wielkim Gatsbym" oraz w "Awanturze warszawskiej") i zapewne zintensyfikowana w zapowiadanych wrocławskich "Dziadach". Zadara w miejsce publicystyki stawia przekaz podprogowy. Nie wykłada otwarcie, że świat jest zły i niesprawiedliwy, nie nawołuje do zmiany i zaangażowania, ale pokazuje jeden zadzior, kant niepasujący do wybranej przez niego teatralnej, dość w sumie przystępnej, formy. Dopiero pojmując funkcję tego zawodzącego elementu, demolujemy sobie w głowach pozorny ład świata. Komuna Warszawa zapowiada spektakl o Sławomirze Sierakowskim. Ma to być rzecz o rozczarowaniu 40-letnich weteranów-anarchistów błędami, jakie popełnia młoda lewica z "Krytyki Politycznej", najbliższa światopoglądowo Strzępce i Demirskiemu. Wojtek Klemm (zrobił w minionym sezonie "Judytę" i "Amfitriona") proponuje zamiast ich modelu wierność niemieckim wzorcom teatru politycznego: Bertoltowi Brechtowi czy Heinerowi Müllerowi. Wybiera tematy-hasła, na których znaczenie oślepliśmy, i kompromituje je w starciu z krzykiem, ciałem i ruchem aktorów. Do polityki dociera przez fizykę. No i jest Marcin Liber, który nie tak dawno w legnickich "m Furiach" przenosił akcent z kłamstwa elit na samozakłamanie społeczeństwa ("Polacy, nic się nie stało!"), szukając głębiej win założycielskich.

Nową strategię można w skrócie podsumować tak: mówić ze sceny prosto nie zawsze znaczy mówić wprost. Duża część polskiego teatru - kojarzona z nazwiskami młodych reżyserów: Weroniki Szczawińskiej, Radosława Rychcika, Barbary Wysockiej, Krzysztofa Garbaczewskiego, Natalii Korczakowskiej - porzuca agresję i interwencję na rzecz odmiennej metody zapisywania świata i człowieka w teatrze. Nie są ślepi na rzeczywistość, tylko chcą inaczej się nią inspirować. Ich metodą nie jest atak, lecz rozłożenie naszych traum na czynniki pierwsze. To teatr nie tyle interwencji, ile zbliżenia i powiększenia, metafory i litery. Nie prowadzą ze Strzęp-Demem sporu ideowego. Ich własna droga jest obok i wbrew. Nie wiem, który artysta z obu grup rzuci liderom prawdziwie skuteczne wyzwanie, ale mam podejrzenie, że stanie się to właśnie w tym sezonie.

Na zdjęciu: "Niech żyje wojna!!!", reż. Monika Strzępka, Teatr Dramatyczny im. Szaniawskiego, Wałbrzych, 2009 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji