Artykuły

O Bogu? Poważnie?

"Bracia Karamazow" w reż. Janusza Opryńskiego w Teatrze Provisorium w Lublinie. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Największe zbrodnie popełniamy w imię walki o sens życia - mówi Janusz Opryński w "Braciach Karamazow". I to ratuje spektakl teatru Provisorium przed pretensjonalnością.

Aby zacząć spektakl od dźwięków akordeonu, trzeba mieć w zanadrzu coś naprawdę wielkiego. Nie ma rady. Inaczej całość automatycznie ląduje w kanale parcianego teatru zgranych form. W spektaklach, "z akordeonem" zazwyczaj bez trudu da się przewidzieć, kiedy na scenie pojawi się motyw tanga, kiedy damski negliż, kiedy desperacki chwyt za flaszkę, a kiedy pytanie "czy jest Bóg?". Na plakacie może być Beckett, Kafka, Gombrowicz czy Jerofiejew - zestaw środków sygnalizujących "jesteśmy w egzystencjalnej głębi" niemal się nie zmienia.

A jednak przedstawienie "Bracia Karamazow" Janusza Opryńskiego to nie naszpikowany oczywistościami staroć, ale trzy godziny duchowego "Fight clubu". Formalnie nie różni się od tysięcy tanich, offowych spektakli, które od lat wyciąga się z jednej walizki na festiwalach od Omska po Chicago. Sam teatr Provisorium, legenda polskiej alternatywy, od lat zbiera za podobne produkcje nagrody (m.in. w Stanach czy na Fringe Festival w Edynburgu). Z klatki ustawionej w centrum obrotowej sceny już w pierwszych taktach akordeonowej przygrywki wysypuje się cała rupieciarnia. Starych krzesła, ikony, balie i kufry rozpraszają się promieniście między półprzezroczystymi zastawkami. Za zdezelowanymi sprzętami sypią się zdezelowani ludzie w habitach, prochowcach i koszulach rozchełstanych, by pomieściły zbyt łapczywy oddech. Trudno uwierzyć, że w tej graciarni może się wydarzyć cokolwiek poza jałową szarpaniną "gardzisz - wybacz", "chcę żyć - chcę cierpieć", "piekło - drwina"?

O tym, że "Bracia..." ostatecznie nie są tylko formalną sztuczką, a wielką literaturą w tle decyduje stopniowe wyciskanie z banału tych grudek powagi, które zwykle się pod nim kryją. Reżyser nie przyspiesza historii. Nie udaje, że pokazuje tu coś więcej niż pragnienie wiary oraz mękę pogardy wobec wszystkich i siebie samego. Pozwala bohaterom błaznować, przyjmować pretensjonalne pozy, po czym nagle, jak stary, kapryśny Karamazow (Adam Woronowicz) - żąda powagi.

Bracia spokojnie rozstrzygają więc z ojcem przy koniaczku sprawy potępienia i nieśmiertelności. Karamazow zwodzi, bryluje, podpuszcza. Rozanielony kojącą, domową głupotą intelektualista Iwan (Łukasz Lewandowski) przemyca lokajowi Smierdiakowowi (Jacek Brzeziński) kolejne kieliszki. Wyrwany z monastyru Aloszka (Marek Żerański) rumieni się, zapiera o stół. Broni się przed ojcowską filozofią, choć ta jest zbyt bełkotliwa, by stać się naprawdę bluźnierczą i groźną. Wszystko drwina, forma, szarada. Jakie tam bogi, jakie tam grzechy. Nawet w momentach wzniosłego napięcia ("Do czegoś tu dochodzimy!"), jakie zdarzają się na humanistycznych seminariach czy w narkotycznych "tripach", jest coś szyderczego. Między wargi wypluwające ostateczne prawdy zaplącze się sprośny jęzor.

Między biblijne cytaty w każdej chwili można wrzucić jakąś obleśną plotkę. Gdy dyszący zazdrością o Gruszeńkę (Karolina Porcari) Dymitr (Mariusz Pogonowski) wpada rozłupać ojcu łysą czaszkę, sytuacja nie staje się bardziej dramatyczna. "Gad zagryza gada" - mamroce obojętnie Iwan. A jednak w tej chwili ratuje jeszcze ojca przed śmiercią, a brata - przed kryminałem. I właśnie w tej niekonsekwencji tkwi tragedia. Z niej rodzi się spektakl Janusza Opryńskiego.

"Bracia Karamazow" to widowisko niemal ostentacyjnie staroświeckie i konwencjonalne, ale mocne. Ci, którzy oddają się żądzom, i ci, którzy nie mogą ich w sobie zaakceptować, cierpią po równo. W połowie spektaklu staje się jasne, że to nie "ćwiczenia z Dostojewskiego", ale jakaś szalona walka.

Początkowo na scenie pełno jest mis i karafek z płynami. Aktorzy nie oszczędzają ich. Wlewają w siebie całe kolejki, plują, pryskają, cucą omdlewających. Ale woda się kończy, a pragnienie nie gaśnie. Rozdygotany Iwan ledwie powstrzyma się, by nie zlizywać resztek wilgoci z desek. Obrotowa scena przyspieszy, namiętności zaczną wrzeć nieukojone. Wyczerpał się zapas beztroski i znieczulenia. Konsekwencje wcześniejszych lotów i zrywów będzie trzeba ponieść na sucho.

Historia ojcobójstwa u Opryńskiego zmienia się w historię ojco-rództwa. Prawdziwemu ojcu despocie trzeba pewnie skręcić kark, ale bez stworzenia sobie jakiegoś boskiego "ojca ideału" żyć po prostu nie sposób. Pragnienie "Boga" i dziecięce rozczarowanie jego omylnością, obojętnością, okrucieństwem wypierają tu wszelkie inne namiętności. Przyćmiewają miłość, chciwość, lubieżność. Twórcy zdają się mówić: nie ma nic bardziej deprawującego niż pragnienie nadanie życiu sensu. Krucha, okrutna Grusza, wyniosła cierpiętnica, Katia (Magdalena Warzecha), upiorna kaleta Liza (Anastazja Bernad) - kobiety pragną same stać się bogami dla Karamazowów. Oni sami próbują szarpnąć się na świętość lub grzech, byle tylko nadać beznadziejnej krzątaninie jakiś szlachetniejszy wymiar.

Egzystencjalne "spektakle z walizki" rzadko wykraczają poza poziom nastoletniego zachłyśnięcia się pierwszą wielką wątpliwością. "Bracia Karamazow" Janusza Opryńskiego mają w sobie wariactwo, ale i chłód. Dramat rozgrywa się z nieuchronnością rytuału, a jednak na trzeźwo, co ratuje widowisko przez pretensjonalnością.

To spektakl w konwencji, ale bez sztuczek. Bardzo poważny spektakl.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji