Artykuły

Pożegnanie z Miss Saigon

Rozmowa z Wojciechem Kępczyńskim

Playbill Scena Polska: Jest Pan dyrektorem jedynego stricte musicalowego teatru w Polsce. Skąd ta fascynacja musicalem i chęć udostępnienia go szerszej publiczności?

Wojciech Kępczyński: Przede wszystkim jest jeszcze kilka innych teatrów musicalowych w Polsce. A skąd fascynacja...? Odkąd pamiętam zawsze bytem blisko teatru tańca, muzyki, baletu, opery. W szkole teatralnej zetknąłem się z aktorską techniką Stanisławskiego, a tuż po studiach bytem asystentem Maurice'a Bejarta. Połączenie teatru tańca ze śpiewem i aktorstwem, gdzie muzyka i sens determinują działania na scenie, zawsze było dla mnie największym wyzwaniem. Częste wyjazdy zagraniczne, stypendia w Wielkiej Brytanii i USA gdzie oglądałem musicalowe arcydzieła, uświadomiły mi jak trudny to gatunek i ile trzeba jeszcze zrobić, by wprowadzić go na polskie sceny. A czy się przyjmie? Musical jest najpopularniejszym gatunkiem dramatycznym XXI wieku. Dzięki temu, że opowiada historie z prostym przesłaniem w zawrotnym tempie przy zastosowaniu techniki najnowszej generacji, co wieczór odciąga od telewizorów 80% publiczności teatralnej na świecie! Nie widzę powodu, żeby w Polsce było inaczej.

PSP: Przed każdą nową premierą w Teatrze Roma są prowadzone castingi - otwierają się bramy dla młodych aktorów, wokalistów, tancerzy. Jak powstała idea prowadzenia tego typu naboru, który w Polsce nie jest rozpowszechniony i kojarzy się z zachodnią polityką prowadzenia teatru?

Wojciech Kępczyński: Castingi są podstawą działalności teatralnej w krajach gospodarki rynkowej. Wynika to z braku pieniędzy na utrzymywanie tzw. "martwych etatów" czyli artystów, którzy będąc na etacie nie grają nawet po kilka sezonów z rzędu. Dotyczy to zwłaszcza dużych teatrów muzycznych, w których minimum co dwa lata pojawia się nowy tytuł na afiszu. Dawniej wystarczył dyplom ukończenia szkoły artystycznej i związany z tym nakaz pracy z urzędu, jaki sam kiedyś otrzymałem. Dziś te czasy już dawno minęły i teraz żąda się od aktora czy tancerza wykonania określonego zadania, zadania które jest potrzebne w danej produkcji. Oczywiście nie muszę mówić o tym, że takim sposobem mobilizuje się ich do ciągłej gotowości. Zmuszeni są do intensywnej pracy nad sobą, stałego podnoszenia kwalifikacji. Pozytywną stroną tego systemu jest również szansa na odkrywanie młodych talentów i umożliwianie im dalszego rozwoju. Dziś castingi są formą ogólnie przyjętą przy produkcjach musicalowych, mimo, że stale spotykam się z protestami artystów zgromadzonych wokół ZASPu. Spodziewam się jednak, że wkrótce taki system stanie się w Polsce normą nie tylko przy musicalach.

PSP: "Miss Saigon" była niewątpliwie pierwszą superprodukcją musicalową wystawioną w Polsce na deskach Teatru Muzycznego Roma. Dlaczego Pański wybór padł właśnie na "Miss Saigon"?

Wojciech Kępczyński: Uważam, ze to jeden z czterech największych przebojów musicalowych wszechczasów. Gdy publicznie ogłosiłem, że pozycja ta znajdzie się w repertuarze Teatru Roma - nikt mi nie uwierzył. Pojawiło się wiele wątpliwości. Skąd bowiem wziąć ogromne pieniądze na produkcję? Jak przekształcić scenę Romy tak, aby mógł na niej wylądować prawdziwy helikopter? Gdzie ci artyści, którzy by udźwignęli arcytrudny materiał wokalny i aktorski? A dlaczego akurat "Miss Saigon"...? Urzekła mnie nie tylko porywająca muzyka, ale przede wszystkim niespotykany dotąd rozmach inscenizacji w formie filmowej narracji. Kilkadziesiąt efektownych zmian dekoracji to jedynie pretekst do ukazania wzruszającej historii miłości z wojną w tle. I najważniejsze: ta historia porusza tematy bliskie każdemu człowiekowi - obronę zwykłej ludzkiej godności oraz pragnienie i dążenie do szczęścia.

PSP: Pańska przygoda z "Miss Saigon" rozpoczęła się na długo przed przygotowaniami do spektaklu, zapewne nawet na długo przed pierwszymi rozmowami wstępnymi z licencjodawcą czyli Cameron Mackintosh Ltd. Czy przypomina Pan sobie chwilę, kiedy "Miss Saigon" na stałe znalazła miejsce w Pańskim sercu?

Wojciech Kępczyński: Po raz pierwszy obejrzałem spektakl w Londynie chyba w 1992 roku. Wbiła mnie w fotel nieprawdopodobna siła uczucia wytwarzająca magnetyzm między aktorami a widzami, spotęgowana dodatkowo stale wibrującą muzyką. Niczym mały chłopiec chodziłem zauroczony całą noc po Londynie, myśląc o tym, jak niemożliwe staje się realne. Dołączyłem do milionowego grona wielbicieli tego musicalu. Byłem wówczas dyrektorem teatru w Radomiu i rozpocząłem rozmowy na temat ewentualnego wystawienia "Miss Saigon" z Cameronem Mackintoshem. Niestety nie otrzymałem zgody - za małe miasto, za mały teatr... Przypomniała mi się pewna primaaprilisowa anegdota związana z odmową udzielenia licencji - udany żart na otarcie łez. Pierwszego kwietnia, za moją zgodą jako pomysłodawcy trzy stacje radiowe w Radomiu transmitowały żartobliwą, nagraną wcześniej "relację na żywo" z dachu gmachu teatru - przecinanie dachu teatru radomskiego i jego adaptacji w celu umożliwienia lądowania helikoptera na jego scenie. Żart był na tyle udany, że zadzwonił do mnie wiceprezydent miasta informując w dość niemiły sposób, abym natychmiast zaniechał jakichkolwiek działań mających wpłynąć na wygląd szacownego gmachu teatru.

PSP: Najpierw marzenie, potem postanowienie wystawienia, ale co dalej...? Rozmowy negocjacyjne z Cameronem Mackintoshem na pewno nie zawsze były łatwe i udane, gdzie szukał Pan pomocy?

Wojciech Kępczyński: Po naszych kilkuletnich staraniach zarząd Cameron Mackintosh Ltd. udzielił Teatrowi Muzycznemu Roma licencji na wystawienie "Miss Saigon". Niemożliwe stało się realne. Pertraktacje trwały ponad rok - wizyty w Londynie, setki rozmów telefonicznych, wymiana maili. Cameron Mackintosh osobiście akceptował bądź odrzucał propozycje inscenizacyjne, scenograficzne oraz obsadowe. Muszę przyznać, że była to dla mnie lekcja profesjonalizmu na najwyższym szczeblu, lekcja z której wiele wyniosłem. Niestety w Warszawie spotkałem się z niechęcią mojego pracodawcy, na szczęście w potencjalny sukces musicalu w Warszawie uwierzył pan Wojciech Kostrzewa - prezes BRE Banku i to właśnie dzięki niemu mogło dojść do wymarzonej premiery "Miss Saigon". Ku zdumieniu wszystkich okazało się, że mamy zgodę na licencję, zdobyliśmy pieniądze i skompletowaliśmy zespół wspaniałych aktorów gotowych na podjęcie wyzwania. Nastawienie mediów było pozytywne, oczywiście zdarzały się również nieprzyjemne głosy, np.: tuż przed premierą usłyszałem, że Roma może zostać zamknięta, a zespół przeniesiony do jakiejś elektrowni. Jednak takie akcje były incydentalne i nie miały większego wpływu na postępujące prace przygotowawcze.

PSP: Po przejściu do realizacji rozpoczął się okres prób, który był zapewne najtrudniejszy w całej produkcji. Co było inspiracją i co podtrzymywało Pana na duchu, kiedy sytuacja robiła się naprawdę ciężka?

Wojciech Kępczyński: Praca nad tym materiałem była niezwykłą przyjemnością. Zarówno ekipa, z którą pracowałem, jak i ja sam zdawaliśmy sobie sprawę, że obcujemy z czymś niepowtarzalnym, ulegliśmy urokowi świeżo powstającego dzieła. Muzyka Claude'a Michela Schonberga uniosła nas jak na skrzydłach - każda pauza, accelerando, fortissimo czy piano pomagały w budowaniu postaci. Niebywałą trudnością, tak jak i niedawno w przypadku "Kotów", było odejście od pierwowzoru, stworzenie własnej wersji spektaklu tym bardziej, że strona angielska naciskała, aby mimo wszystko nasza wersja pozostała podobna. Z anegdot, jakie pamiętam, przytoczę stwarzającą największe problemy scenę lądowania helikoptera. Premiera była bardzo blisko, a helikopter nie działał... Cały czas pojawiały się jakieś kłopoty - na jednym z pierwszych spektakli z publicznością nie kręciło się śmigło. Tuż przed premierą, obecny w teatrze Cameron Mackintosh powiedział mi, że na uroczystym spektaklu w Drury Lane w Londynie w obecności królowej była awaria helikoptera i podczas kluczowej sceny w ogóle nie wylądował. Bałem się, że podczas naszej premiery będzie to samo. Musielibyśmy spuścić kurtynę... Kiedy zbliżał się ten moment, o mało co nie dostałem zawału serca, ale wszystko było w porządku, helikopter wyglądał świetnie i co najważniejsze - śmigła działały... ewakuacja z ambasady doszła do skutku.

Od samego początku wierzyłem w sukces naszego przedsięwzięcia. Wiara i pasja, którymi - mam nadzieję - zaraziłem wszystkich pracujących przy "Miss Saigon", pomagały nam przetrwać. A kiedy robiło się naprawdę ciężko, szukałem wsparcia u najbliższej rodziny, która wierzyła i nadal wierzy we mnie i we wszystko co robię i jest dla mnie niewyczerpalnym źródłem inspiracji.

PSP: Teraz, kiedy ogromny sukces "Miss Saigon" stał się niepodważalnym faktem, co Pan czuje oglądając ten spektakl z widowni?

Wojciech Kępczyński: Nieprawdopodobne, ale podczas oglądania tego przedstawienia ciągle się wzruszam i uczestniczę w swojego rodzaju katharsis tysiąca widzów. Jestem pełen podziwu dla aktorów, którzy pomimo zagranych 200 spektakli grają tak prawdziwie, jakby przeżywali to po raz pierwszy: mam nadzieję, że największe niebezpieczeństwo takich przedsięwzięć - rutyna - nam nie grozi. Jak każdy widz, mam swoje ulubione sceny - "Z marzenia mego film", kiedy Gigi i Kim śpiewają o tęsknocie do godnego życia, "Wciąż wierzę" gdzie po trzech latach Kim i Ellen śpiewają o swojej wielkiej miłości do Chrisa oraz "American Dream" - scena, w której Szef pragnąc coraz bardziej życia w złudnej Ameryce, tak dalece utożsamia się ze swoim marzeniem, że zmienia się w Statuę Wolności by po chwili ponownie znaleźć w rynsztoku wyrzuconego dolara - symbol bolesnego powrotu do rzeczywistości.

PSP: Pośród wielu entuzjastycznych opinii na temat "Miss Saigon" zdarzały się niekiedy bardziej negatywne, jak Pan na nie reagował?

Wojciech Kępczyński: Na szczęście nie było ich dużo. Każdy ze spektakli jest moim dzieckiem, obserwuję jak się rozwija, ewoluuje, dlatego bardzo źle reaguję na krytykę i nie wierzę, aby ktokolwiek, kto coś stworzył, znosił ją dobrze. Są jednak ludzie, których opinie negatywne nie dotykają tak głęboko, cóż... ja do nich nie należę. Jest mi za każdym razem jednakowo przykro. Chociaż... mogą być inspirujące.

PSP: Po całej Warszawie są porozklejane plakaty reklamujące "Miss Saigon", a ostatnio pojawił się na nich napis pożegnanie z tytułem - co Pan czuje przechodząc obok? Wojciech Kępczyński: Nie mogę w to uwierzyć! Mam tylko nadzieję, że po zejściu "Miss Saigon"z afisza, wszyscy będziemy tak mocno tęsknić za Kim, Chrisem, Szefem, Johnem i całym spektaklem, iż siłą naszej tęsknoty spowodujemy powrót "Miss Saigon" na scenę Teatru Roma.

Rozmawiała: Natalia Maria Wojciechowska

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji