Artykuły

Lepper z ekranu

Mało jest dzisiaj kręconych polskich filmów, których akcja rozgrywałaby się w latach 90. Brak w tej epoce kampu i romantycznej martyrologii lat 80. czy oswojonego bareizmu gierkowskiej "przerwanej dekady" - pisze Witold Mrozek w felietonie dla e-teatru.

Początki III RP to też nie żadna "elegancka narodowa trauma" (cyt. za: Paweł Demirski, Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej) - w rodzaju Września, Powstania, Katynia czy Marca. Ale trauma lat 90. przecież istnieje, tyle że nie narodowa, a społeczna - i bynajmniej nie elegancka. I może właśnie dlatego - nieprzedstawiona.

Nie mamy też w Polsce dobrych filmów biograficznych; zwłaszcza takich, które opowiadałyby o politykach. Gdybym miał możliwość realizacji obrazu, który wychodziłby naprzeciw obu tym lukom naszej kinematografii, zrobiłbym film o Andrzeju Lepperze, autorze sloganu "Balcerowicz musi odejść". Drugim, równoległym wątkiem byłoby właśnie życie i działalność Leszka Balcerowicza. Tak naprawdę, film ten - "biografię równoległą" - powinien zrobić ktoś będący połączeniem Grzegorza Królikiewicza i Artura Żmijewskiego.

Balcerowicz i Lepper. Awers i rewers transformacyjnej monety. Apolityczny ekspert, profesor od racjonalności i postępu - kontra kandydat na Szelę i trybuna ludowego, skandal w kraju, gdzie - niezależnie od ustroju - politycy, jeżeli nie byli inteligentami, to przynajmniej ich udawali, bądź się nimi otaczali. Obaj karierę polityczną rozpoczynali jako działacze Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, którą opuścili w początkach lat 80. Obaj stali się nieodłącznymi elementami politycznego krajobrazu kolejnej dekady. Obu bano się i nienawidzono. Za Lepperem stał autentyczny gniew ofiar polskich przemian, nawet jeżeli początkowo reprezentował on przede wszystkim jedną, partykularną grupę społeczną związaną z dawnymi PGR. Leszek Balcerowicz zaś był autentycznym przemian tych realizatorem. W pierwszej dekadzie nowego stulecia, obaj stracili zęby i zaczęli istnieć bardziej jako metafory niż realni polityczni aktorzy. Stali się symbolami zjawisk, nie zaś ich kreatorami.

Balcerowicz, kiedy przestał pełnić jakiekolwiek publiczne urzędy, z najbardziej znienawidzonej postaci życia publicznego stał się jednym z liderów rankingów zaufania, co jest kolejnym dowodem na potęgę społecznej inżynierii mediów. Co prawda, dla mainstreamowych dziennikarzy i dziennikarek w rodzaju Janiny Paradowskiej, sytuacja sporu o OFE - kiedy opowiedzieć się trzeba było ALBO za premierem Tuskiem, ALBO za profesorem Balcerowiczem - była zapewne jednym z najtrudniejszych wyborów intelektualno-światopoglądowych w życiu. Jednak skala tego sporu nie umywa się do temperatury i rangi przemian początku lat 90. oraz sprzeciwu wobec nich. Z Balcerowicza-Wielkiego Szatana ekonomii nie został nawet diabełek z szopki, którym można by postraszyć i zmobilizować niezadowolony elektorat. Stał się ikoną "ekonomicznej racjonalności", na którą w ramach walki z Tuskiem powoływali się nawet posłowie SLD.

Po sprawie Strauss-Kahna, ikonka Balcerowicza stała się żetonem w kolejnej, po "naszym przewodniczącym" Buzku i histerii wokół prezydencji, idiotycznej grze narodowej dumy. Poważni rzekomo dziennikarze całkowicie serio komentowali kandydaturę byłego prezesa NBP na fotel szefa MFW - na które to stanowisko realne szanse miał podobne, jak na stolicę Piotrową. Proces wykuwania ikony zwieńczył zaś nieco wcześniej Andrzej Fidyk, kręcąc niewiarygodnie hagiograficzny filmowy portret ekonomisty, pod dobrze oddającym wolnościowy charakter reform profesora angielskim tytułem: Balcerowicz. Do or Die.

Lepperem-przywódcą chłopskim straszyły nie tylko gazety i inteligenccy politycy, ale i sam Andrzej Wajda, autor spektaklu Bigda idzie!. Populistycznego działacza chętnie porównywano do Hitlera - nie dziwi więc święte oburzenie towarzyszące wejściu jego partii do Sejmu w 2001. Na tle działaczy Samoobrony wszyscy nagle stali się "Europejczykami" - nawet ci, których przeszłością i rzekomymi autorytarnymi zapędami straszono do tej pory. Piotr Gadzinowski pisał: "(...) nasz postkomunistyczny, postsowiecki SLD stał się wśród ludzi kierujących się herbertowską kwestią smaku gwarancją ładu, stabilności, dobrego kroju garniturów i przecudnej urody krawatów. Nie to, co te biało-czerwone słupki graniczne, dyndające u szyi posłów-elektorów z chamskiej Samoobrony" ("Przegląd", nr 41/2001). Leszek Miller natomiast chwalił się po latach, że oparł się pokusie koalicji z Andrzejem Lepperem - budując w ten sposób swój wizerunek poważnego i odpowiedzialnego męża stanu.

Jednak Lepper-polityk - jak pisze większość komentatorów - przestał być dla elit groźny, a stał się śmieszny, gdy został epizodycznym wicepremierem, wciśniętym w drogi garnitur. Nie było miejsca na lęk przed Lepperem, gdy głównym diabłem do straszenia inteligenckich i półinteligenckich dzieci stał się Jarosław Kaczyński.

Dziś Unia Wolności, której przewodniczącym był Balcerowicz, jako partia nie istnieje. Samoobrona jest w rozsypce. Andrzej Lepper nie żyje. Leszek Balcerowicz istnieje tylko jako zbiór pikseli w telewizji śniadaniowej i kolorowych magazynach oraz kilka dogmatycznych frazesów w powracających od czasu do czasu wywiadach. Jednak duch UW co chwilę straszy z sejmowej trybuny i na łamach gazet. Kiedy i gdzie powróci duch buntu ofiar "ekonomicznej racjonalności"?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji