Artykuły

Na trzy głosy Nieoczekiwana zmiana losu

Zdaniem Perchucia aktor w teatrze wcale nie ma łatwiej, tutaj problem polega na tym, że nigdy nie wiadomo, jak zostanie się odebranym - pisze Katarzyna Troszczyńska w Pani.

MARCIN PERCHUĆ [na zdjęciu]

Zdaniem Perchucia aktor w teatrze wcale nie ma łatwiej, tutaj problem polega na tym, że nigdy nie wiadomo, jak zostanie się odebranym. Kilka lat temu razem z kolegami z teatru Montownia przez dziewięć miesięcy przygotowywali spektakl. To miała być współczesna wersja Don Kichota. Byli przekonani, że tworzą arcydzieło. - Mieliśmy najlepszą promocję w historii teatru. Myśleliśmy, że zawojujemy świat - wspomina. Na drugą próbę generalną zaprosili swojego kolegę, znanego aktora. Wyraźnie było widać, że po godzinie był już strasznie zmęczony i znudzony. W końcu Perchuć spytał: "I jak?". W odpowiedzi znajomy tylko wzruszył ramionami. - Nie mogłem w to uwierzyć. Przecież to, co zrobiliśmy wydawało nam się genialne - dodaje. Premiera. I wielkie rozczarowanie. - Nie było łatwo czytać recenzje, że oto wyprodukowaliśmy gniotą - mówi Perchuć. Zagrali tylko jedenaście spektakli, bo publiczność i krytyka przyjęły sztukę podobie jak ich kolega. - To jeden z tych momentów w życiu aktora, gdy łatwo pomyśleć: "Nic już więcej nie zrobię, nie nadaję się". Trzeba dużej siły, żeby zrozumieć, że jedna rola nie jest wyznacznikiem naszych umiejętności.

Marcin Perchuć przyznaje, że przez wiele lat bronił się przed bolesnymi przeżyciami, uciekając w pragmatyzm. - Wszystko potrafiłem sobie racjonalnie wytłumaczyć - mówi. Na drugim roku studiów usłyszał od profesora, że raczej nie będzie aktorem. Nie załamał się, tylko stwierdził: "Ma rację, nie nadaję się na aktora, mam plan B". Zaczął pracować w Radiu Wawa. Lubił to zajęcie, ale gdzieś w środku tęsknił za aktorstwem. Po kilku latach wrócił do grania - dostał od znajomego propozycję z teatru Montownia. Miał zastąpić Adama Woronowicza, który z ważnych powodów nie mógł wziąć udziału w premierze. Pamięta też sytuację, gdy związał się już z Montownią. Jemu i jego kolegom z teatru obiecano film. To miały być duże role, wszystko wydawało się pewne, choć była to tylko dżentelmeńska umowa. Niestety okazało się, że nie są dostatecznie medialni. Film wyprodukowano, ale... z gwiazdami. - Gorycz, rozczarowanie, te uczucia musiałem stłumić w sobie - wspomina Marcin Perchuć. Starał się mieć dystans. Ktoś go nie chce do produkcji filmowej? "No cóż, za trzy miesiące pojawi się nowa propozycja, na pewno równie fajna", myślał. Przełomem w jego karierze okazał się serial "Ekipa" Agnieszki Holland. - Poszedłem na casting, ale jak zwykle na nic nie liczyłem. Byłem więc w szoku, gdy okazało się, że zagram premiera. Podobnie wyglądała sytuacja z serialem "Usta usta". Zdjęcia próbne trwały kilka miesięcy, wielu aktorów' walczyło o rolę Krzysztofa Kornatowskiego. Myślałem: "Robię swoje, na nic nie liczę". Wygrany casting znów okazał się miłą niespodzianką.

W życiu osobistym też się asekurował. Wszystko dlatego, że zaraz po maturze rzuciła go dziewczyna, w której kochał się kilka lat. Przez chwilę byli parą, potem ona wyjechała do Stanów. Specjalnie dla niej postarał się o wizę, co nie było łatwe, i poleciał do Nowego Jorku. Wyobrażał sobie wspólną przyszłość, tymczasem ona już nie chciała z nim być. Powiedziała mu o tym dopiero, gdy pokonał dla niej ocean, i to nie patrząc mu w oczy, tylko przez koleżankę. - To był dla mnie szok, ale nie pamiętam, żebym za długo się nad sobą użalał. Przestałem traktować dziewczyny poważnie, wszystko było dla mnie zabawą. Śmieje się, że nie miał oporów, żeby się z nimi spotykać, a za chwilę mówić: "do widzenia". Nie pozwalał sobie na kolejne uczuciowe zimne prysznice, gdy tylko wyczuwał z drugiej strony brak zainteresowania, usuwał się. Jego podejście do życia zmieniła dopiero /ona Aneta. - Wiem, że ktoś może powiedzieć o mnie: "Farciarz, ma wspaniałą partnerkę, dwójkę cudownych dzieci, jego małżeństwo trwa już wiele lat". Ale jeśli spojrzy się na to z drugiej strony, to dojrzały związek też po jakimś czasie okazuje się zimnym prysznicem. Na początku zakochujesz się, idealizujesz wybrankę, ona idealizuje ciebie. I nagle któregoś dnia czujecie się oszukani: przecież miało być tak pięknie, a wciąż się kłócicie. Gdy w jego małżeństwie z Anetą zaczęły pojawiać się problemy, udawał, że nic się nie dzieje, chciał wszystko zamieść pod dywan. Ale żona na to nie pozwoliła. - Być może nie bylibyśmy już razem, gdyby Aneta nie zaczęła mi uświadamiać różnych spraw - opowiada.

Pod wpływem rozmów z nią i wieloma innymi, bardziej doświadczonymi osobami zaczał rozumieć, że on też ma prawo się irytować i być zły, gdy ktoś go rozczaruje. To doświadczenie było dla niego takim twórczym wstrząsem. Nagle odkrył, że jego spokój i dystans, owszem, są zaletą, ale nie zawsze. Coraz częściej zaczął zadawać sobie pytanie: "Co czuję?". - I wtedy okazało się, że gdy są nadzieje, pojawiają się też rozczarowania. Nie zmieniłem się diametralnie, wciąż jestem pozbawiony ciągot do skrajnych emocji - przyznaje. - Ale dziś już wiem, że kiedy dostaję kopa od życia, nie mogę tego zlekceważyć. Staram się zawsze o tym z kimś pogadać, chociażby właśnie z Anetą. Nie zamykam się, tylko wyrzucam to z siebie. I wiem, że tak jest lepiej.

KRZYSZTOF GL0BISZ

AKTOR, POWIEDZIAŁ KIEDYŚ W WYWIADZIE: "MOJE ŻYCIE BIEGNIE WEDŁUG SCENARIUSZA: SIEDEM LAT CHUDYCH, SIEDEM TŁUSTYCH". - NO, TO BYŁA DUŻA PRZENOŚNIA - UŚMIECHA SIĘ. - BO OSTATNIE DWADZIEŚCIA LAT ZALICZAM DO UDANYCH.

Upalny dzień, w gabinecie Krzysztofa Globisza, wykładowcy krakowskiej PWST, panuje przyjemny chłód. Aktor w małym notesiku zapisuje kolejne spotkania - dziś do 14 zajęcia ze studentami, popołudnie wolne, wieczorem spektakl. - Wszystko mam poukładane - uśmiecha się. I wymienia: praca w ukochanym Narodowym Starym Teatrze w Krakowie, w którym zaczął grać właściwie zaraz po studiach, szczęśliwy związek z drugą żoną, dwóch fajnych synów. Sielankę zakłócają drobiazgi. - Czasem wpadam do domu i mówię do żony: "Boże, spotkała mnie tragedia". Ona zdenerwowana pyta, co się stało, więc opowiadam jakieś wydarzenie, które totalnie wytrąciło mnie z równowagi. Żona patrzy z właściwym sobie spokojem i stwierdza: "Co to za dramat? Za chwilę zapomnisz ty i wszyscy wokół". I myślę, że w tym tkwi sedno - podkreśla Globisz. - Znajdowałem się w wielu trudnych sytuacjach, ale zapomniałem o nich. Z biegiem czasu właściwie wszystko wydaje się nic nieznaczącym epizodem, choć na pewno w danym momencie miało to na mnie ogromny wpływ. Tak to już jest, że najbardziej zmieniają nas te bolesne wydarzenia, gdy dostajemy jak obuchem w łeb.

Ponad dwadzieścia lat temu Globisz rozwodził się z pierwszą żoną. Byli parą przez całe studia, potem kilka lat małżeństwem. Bardzo

przeżywał to rozstanie. Pocieszenia szukał w alkoholu, zawalał pracę, odmawiał ról, bo wiedział, że nie potrafiłby ich dobrze zagrać. Do zawodu zawsze podchodził bardzo poważnie. Jest perfekcjonistą, musi się poświęcić sztuce w stu procentach, a wtedy nie był w stanie. Cierpienia już nie pamięta, ale wyciągnął z tamtej sytuacji jeden wniosek. Człowiek nie może bez końca przeżywać tego, co go spotkało. - Podobnie jest w aktorstwie: aktor często zaczyna mylić tekst, gdy stresuje się tym, co ma powiedzieć za chwilę. Kiedy już raz przydarzy mu się pomyłka, zaczyna z kolei rozpamiętywać to, co wydarzyło się kilka sekund wcześniej. I to największy błąd. Zawsze powtarzam studentom: "Uratujesz się, jak zapomnisz o rym, że nie poszło ci dobrze, i skupisz się na tym, co grasz teraz. Rozważania nad tym, co było, pogrążą cię do reszty". Taką samą zasadę powinno się stosować w życiu - dodaje Krzysztof Globisz. - Nie myślę o przeszłości, wyciągam wnioski i idę dalej. Mówi, że może jest mu łatwiej, bo niczego od ludzi nie oczekuje.

- Nie mam nawet nadziei na lojalność, życzliwość czy wdzięczność. Ostatnio dowiedział się, że jeden z jego ulubionych studentów, którego bardzo cenił i wróżył mu sukces, napisał w swojej książce, że Globisz psychicznie go maltretował. - Mogłoby mnie to zaboleć, bo wydawało mi się, że się lubimy - mówi aktor. - Ale ja staram się zrozumieć tego człowieka. Miał prawo tak czuć, nie byłem w jego skórze. Wychodzę też z założenia, że jeśli czuję się odpowiedzialny za wszystko, co mnie spotyka, przestaję traktować pewne zdarzenia jako policzek.

Krzysztof Globisz twierdzi, że przez te lata zrozumiał, iż jest bardzo silny, na dowód tego przytacza anegdotę. W połowie lat 80. dużo podróżował ze Starym Teatrem: Japonia, Stany Zjednoczone, Afryka. Wtedy po raz pierwszy spróbował narkotyków. Wciągnęło go. Ale pewnego dnia powiedział sobie: "koniec". - Inni dawno wpadliby w nałóg, przeżywali dramaty, a ja bez żadnego problemu odstawiłem używki. Gdy poznawał świat, tu, w kraju, ominęło go wiele znaczących, ważnych ról. Dostał propozycję zagrania chociażby w "Przesłuchaniu" Ryszarda Bugajskiego czy "Człowieku z żelaza" Andrzeja Wajdy. Jak sam mówi, był młody i zabójczo przystojny, myślał: "Później zagram". Ale gdy wrócił, nie dostawał już pierwszoplanowych propozycji.

- Mógłbym czuć się źle, ale górę wziął mój brak oczekiwań. Cieszyłem się z epizodów w filmach i pracy w teatrze. Wszystko postawiłem na Stary Teatr w Krakowie i nie żałuję. Jest to miejsce, które nauczyło mnie walki.

W 1986 roku zagrał tytułową postać w spektaklu Petera Handkego "Kaspar". To była skomplikowana rola, dostał za nią pierwszą nagrodę aktorską w Kaliszu. Ale widownia jej nie zrozumiała. - "Dlaczego?", zastanawiałem się - wspomina Globisz. - To był dla mnie szok, ale, paradoksalnie, zmusiło mnie to do jeszcze większego wysiłku. Stawałem przed publicznością i myślałem: "Muszę wziąć tego byka za rogi". I brałem. Może jest więc tak, że porażki najbardziej napędzają mnie do walki? - uśmiecha się. -(...)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji