Artykuły

"Jeżeliś niepojętny, będę się tłumaczyć"

Przedstawienie "Dziadów" w inscenizacji Macieja Prusa zrealizowane pięć lat temu w Teatrze Wybrzeże przyjęte zostało na ogół przychylnie, a przez niektórych wręcz entuzjastycznie. Przypomina o tym program Teatru Rzeczypospolitej, wydany z okazji zaproszenia do Warszawy dramatu Mickiewicza wystawionego przez Prusa w łódzkim Teatrze im. Jaracza. W programie czytamy o gdańskim spektaklu, że był znakomity, zrobiony "z intuicją i wyobraźnią", że był to "teatr wielkiego formatu", wyróżniający się "piękną, klarowną, niemal doskonałą formą artystyczną", romantyczny, modernistyczny, a zarazem "współczesny i poruszający dzisiejszych odbiorców" i, zdołał przełamać wspólny całemu polskiemu teatrowi "kompleks Swinarskiego". Cytowanie programu nie jest chwytem szlachetnym. Jeśli drukuje się fragmenty recenzji, nie wybiera się przecie tych najgorszych. Jeśli szkicuje się sylwetkę reżysera, pisze się o nim w superlatywach. To zrozumiałe. Program traktuje się bowiem jako materiał w pewnym sensie reklamowy. Skoro jednak zastosowałam już ten chwyt, brnę dalej.

W programie wydanym przez Teatr im. Jaracza zamieszczono fragmenty z wykładu XVI o literaturze słowiańskiej Mickiewicza. Zacytowano nie bez powodu. Dwa szczególnie zdania wydają się tu ważne:

"Naprzód pierwiastek cudowny, świat nadprzyrodzony jest tu nie tylko poetycki i w duchu gminnym, ale już ujęty według pojęć rozwiniętych przez nasz wiek".

I dalej: "Na początku każdej epoki słowo natchnione obiera sobie geniusza, by nadać jej popęd".

Przypomnijmy: w gdańskich "Dziadach" bohaterem była grupa zesłańców. Oni to na etapie podróży na Sybir, aranżowali obrzęd święta zmarłych, wywoływali widma z zaświatów i upiory niedawnej przeszłości. Zarzucano wtedy przedstawieniu brak samotnego bohatera z wyraźną biografią wewnętrzną, a więc jeden z grzechów głównych przeciwko romantyzmowi i Mickiewiczowi. Łódzkie "Dziady", przynajmniej w zamierzeniu, są przedstawieniem o Gustawie-Konradzie, poecie, który zapragnął być mistrzem i duchowym przywódcą narodu. Zaznaczyć należy od razu, że zapragnął daremnie.

"Dziady" grane są na pustej scenie, w jednej uniwersalnej przestrzeni, zamkniętej horyzontem. W części obrzędowej jest on lekko rozświetlony, perłowo-niebieskawy, w więzieniu szary i jakby matowy, w sekwencji Salonu Warszawskiego i Balu u Senatora ostro podświetlony od dołu, przysłonięty nieregularnie podpiętą czarną tkanina. Scenografia Andrzeja Witkowskiego utrzymana jest w kolorycie przaśnej ziemi, szarości i czerni. Przedstawienie zaczyna cześć I "Dziady widowisko". Nad, grobowym kopcem ziemi samotna dziewczyna w żałobnej czerni. To nie sentymentalna, romantyczna Dziewica, marząca nad romansem "Valerie" o kimś, co "myślami wzajemnymi lata". Jej żałoba jest z Grottgera. Znacząco brzmi kwestia: "wtenczas przeszłość do życia moglibyśmy wcielić / Spomnieniem" Dziewica grać potem będzie Pasterkę. Ewę, Kobietę w żałobie, towarzyszy Konradowi w celi bazylianów, przyklęka przy nim po scenie egzorcyzmów. Przechodzi chór wieśniaków spieszący na obrzęd dziadów, Guślarz ubrany jest w surdut. Nie jest, z gromady. Może to poeta, który, jak Dziewica, przywoływać będzie wspomnienie jakby samego siebie z młodości swojej? Na razie to domysł, trop. Nie jesteśmy pewni, czy słuszny i czy taka była intencja reżysera. Jednak ten kostium, tak różny od tradycji, coś przecie znaczy. Wchodzi Gustaw i pojawia się pierwsza postać nadprzyrodzona, Strzelec (Czarny Myśliwy) przyodziany jest czarno i kuso, wyłania się, jakby przeniknął spod ziemi. Wszystko jest w porządku, jako że to niewątpliwie siła nieczysta.

"Jeżeliś niepojętny, będę się tłumaczyć. / Jeżeli mi nie ufasz, będę szczerszy z tobą... / Wiedz naprzód, że gdzie stąpisz, jest wszędzie nad tobą / Pewna istota, która z oczu cię nie traci..."

Sceny obrzędu części II rozgrywane są w planie realnym i przypominają obyczajowy obrazek. Faktem jest, że pokazywanie na scenie duchów kryje w sobie wiele niebezpieczeństw. Tutaj duchy są cielesne, nie pojawiają się nagle lecz po prostu wychodzą zza kulis. Mickiewiczowskie cudowne przenikanie się, współistnienie sił ziemskich i nieziemskich, wiara w obcowanie ludu ze światem nadprzyrodzonym, "w indywidualność ducha człowieczego i indywidualność duchów w ogóle" została pokazana normalnie i po prostu. Duchy są bardzo "fizyczne". Widmo nie straszy. Zosia jest zmysłowa.

Gromada chłopska reaguje różnie. Jedni są przejęci ale nie za bardzo, inni zachowują się jak chichrające niedowiarki na seansie spirytystycznym w M-3. Nie jest to więc ani obrzęd, ani rytuał zaduszkowy, a jeśli tak, to bardzo imitowany. Gromada nie wydaje się przejęta ani grozą, ani sytuacją. Nastrój budowany jest muzyką i wiewającą chorągwią z trupią czaszką. Ale "czas przypomnieć ojców dzieje".

Część IV grana jest na proscenium. Gustaw jest monotonnie histeryczny, a Ksiądz monotonnie statyczny. Scena, choć okrojona, wlecze się więc niemiłosiernie. Godziny nie biją, grane są wszystkie tak samo i tylko z tekstu dowiadujemy się, że było ich trzy: miłości, rozpaczy i przestrogi. Prawdziwie brzmi tylko Gustawa upominanie się o dziady. Na zakończenie Guślarz mówi dedykacje do Części III.

I tu zaczyna się pewne materii pomieszanie. Anioła Stróża gra bowiem Strzelec, tyle że już w białym ubraniu. Duchy Dobra grać będą potem Lokai-Szatanów w Śnie Senatora. Być może podyktowane jest to szczupłością zespołu, jednak w spektaklu coś przecie znaczy, jeśli rzecz traktować poważnie. Przedstawiciele nieba i piekła występują ubrani na czarno i biało. Nie są to zjawy, a raczej upostaciowane głosy. Podobnie jak w przedstawieniu gdańskim Gustaw-Konrad prawie nigdy nie zostaje sam. Zawsze niemal towarzyszą mu złe i dobre siły oraz dziewczyna w żałobie, która na pewno nie jest duchem. Dlatego słuszne jest skreślenie kwestii "...sam, sam jeden w celi!". Scena więzienna jest nijaka i raczej nudna. Chłopcy są rzeczywiście młodzi, ale jakby nie żyli naprawdę i mają kłopoty z mówieniem wiersza. Blado i retorycznie brzmi opowiadanie Sobolewskiego. Zaczynamy mieć coraz więcej pytań i wątpliwości. Przyjęło się uważać monolog romantyczny za gwałtowny wybuch uczuć, namiętności, szlachetnego patosu i szaleńczej dynamiki. Konrad wyzywa w końcu nie byle kogo. Boga. Z pragnień i doświadczeń ludzkości, z lejku i grozy bierze się ta nadludzka egzaltacja, mistyczne wzloty religijne duszy i heretyckie, bluźniercze zmaganie się z Bogiem. Obojętne, czy się w niego wierzy, czy nie. W przedstawieniu Prusa Konrad walczy z Bogiem na argumenty, nie na uczucia. Jest ściszony, raczej dyskutuje z niewidzialnym partnerem, niż toczy z nim walkę, bardziej żąda, niż wyzywa. Nie bardzo wierzymy, że "czuje cierpienia całego narodu". Żąda spełnienia potrzeby wielkości, rządu dusz, "aby zniewalać do działania duchy opieszałe" Bardzo to racjonalistyczne rozumienie Wielkiej Improwizacji. Szaleństwem wybucha Konrad dopiero w scenie egzorcyzmów, inscenizowanych jako fizyczne zmaganie się z Księdzem Piotrem, który jest tak pokorny, cichy i nijaki, że niemal się go nie zauważa. Plącze się na balu u Senatora, szemrze tekst w scenie z Rollisonową, tak bardzo maluczki, że aż żaden.

Sen Senatora, Salon Warszawski i Bal u Senatora są teatralnie sformalizowane. To raczej marionetki niż żywi ludzie. Są bardziej z "Operetki" Gombrowicza niż z "Dziadów". Obojętność salonów, okrucieństwo Senatora i jego otoczenia nie zyskują przez to ani grozy, ani wymiaru. Są jakby z innej rzeczywistości, przez co spór patriotyczny wytraca temperaturę, gubi się w ładnych zresztą układach ruchowych, staje się starciem słów a nie postaw. Spektakl kończy "Noc Dziadów" - Guślarz z Kobietą w żałobie. Po ostatnich słowach "Ach ulecz go, wielki Boże!" pęka i rozsuwa się podest. Guślarz oddzielony ta wyrwa od Kobiety podnosi, garść ziemi. Przypominamy sobie słowa Konrada: "ja będę wygnany!". Ziemia wysypuje mu się z rąk. Guślarz pada. martwy.

Tak więc dopiero na końcu wyjaśnia się poniekąd zamierzenie Prusa podjęte w trosce o ujednolicenie całości, stworzenie z luźnych i pomieszanych fragmentów struktury logicznej i zamkniętej. Jedność stylistyczną istotnie udało się osiągnąć.

W napisanej podczas okupacji książce "Teatr ogromny" Leon Schiller wyprowadzał "Dziady" z dramatycznej biografii Mickiewicza, "gdy świadom swej winy tragicznej wobec Ojczyzny całopalenie ze wszystkiego, czym był dotychczas, uczynił", bo "żył dramatycznie" i "straszliwą choć niewidoczna walkę z samym sobą i z wyższymi odeń siłami ustawicznie toczył". Podobną interpretację, jako hipotezę co prawda, wysunął też Pigoń. Łódzkie "Dziady" Prusa rozumieć można jako próbę zrealizowania tego pomysłu, czytane są poprzez biografię Mickiewicza, z pewną wiedzą o atmosferze epoki zwanej romantyzmem.

Za każdy wybór trzeba płacić. Być może pewien chłód przedstawienia jest ceną, jaką zapłacić musiał Maciej Prus za realizację tego zamierzenia. Są to "Dziady" wyraźnie oscylujące ku sferom ziemskim, z dużym staraniem o logiczne wytłumaczenie rozwoju akcji. Ta troska jakby przesłoniła wszystko, co stanowi o niezwykłości i bogactwie dramatu. Są te "Dziady" bez horyzontów historycznych, historia wyrzucona została poza obręb teatru, jako coś, o czym się mówi, lecz na scenie właściwie nie istnieje. Co gorsza, są to "Dziady" bez dramatu rozpaczy, a tym bardziej szaleństwa, co odbiera im siłę, ostrość i wielkość. Bunt zamienia się bowiem w niezgodę, rozpacz w egzaltację, szaleństwo w histerię.

Przedstawienie trwa cztery i pół godziny i jest bardzo słabe aktorsko. Zdradza kompletną bezradność aktorów wobec tej lejącej się poezji, którą trzeba jednak wypowiedzieć, aby rzecz stała się nie tylko przejmująca ale choćby zrozumiała. Z licznego zespołu w pamięci pozostaje tylko Guślarz Zbigniewa Józefowicza i Frejend Stanisława Jaroszyńskiego. Resztę lepiej pominąć milczeniem.

Porównywanie obu przedstawień "Dziadów" Macieja Prusa do teatralizacji Wyspiańskiego, Schillera, Dejmka, Swinarskiego, stawianie ich w jednym rzędzie z największymi inscenizacjami arcydramatu Mickiewicza jest na pewno niezrozumieniem. Mają się one bowiem do siebie tak, jak opisany przez Mickiewicza obrzęd na nocnym cmentarzu przy kaplicy do wywoływania duchów przy okrągłym stoliku. I tu i tam, być może, odczuwa się ów dreszcz mistyczny, jeśli oczywiście za mistyczne uznamy wszystko, co nie da się poznać, dotknąć i rzeczowo udowodnić. "Jeżeliś niepojętny, będę się tłumaczyć", powiada do Gustawa Strzelec.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji