Artykuły

Importowana klasyka, czyli "Dziady" z Łodzi, a "Irydion" z Krakowa

GDY ZACZYNA SIĘ lato, w Warszawie pojawiają się goście. Tzn. nie tylko wycieczki krążące całymi dniami po Starym Mieście i placu Zamkowym, a wieczorami przysypiające w wygodnych fotelach tego czy innego teatru, ale i teatry właśnie. Czasem całe zespoły, czasem tylko soliści - wybitne indywidualności sprawdzające się przed inną niż na co dzień, warszawską publicznością. Efektownym akcentem zakończył w czerwcu swój pierwszy sezon Teatr Rzeczypospolitej (czyli, jak gdyby dawne warszawskie "Spotkania teatralne" rozciągnięte w czasie na dziesięć miesięcy), sprowadzając do stolicy spektakl "Dziadów" wyreżyserowany przez Macieja Prusa w łódzkim Teatrze Jaracza. Teatr Rzeczypospolitej zaczął działanie od przypomnienia przedstawień albo już w Warszawie wcześniej oglądanych, albo dokładnie znanych z rozgłosu, jaki je od paru lat otaczał, nie było więc - jak się to mówi - tematu do pogadania po obejrzeniu gości; dopiero tym razem zaproszono spektakl całkiem świeży, zaledwie w dwa miesiące po łódzkiej premierze. Zważywszy przy tym, że były to pierwsze "Dziady", jakie w całości oglądaliśmy na warszawskiej scenie od roku 1968, od pamiętnej inscenizacji Dejmka, ogromne zainteresowanie wydawało się pewne, tymczasem - na widowni było raczej pustawo; może zaważył fakt, iż przedstawienia odbywały się w jeden z nielicznych prawdziwie upalnych weekendów, zatem w czasie dla wielkiej sztuki niedogodnym?

Piszę o "Dziadach" w całości, co oczywiście nie znaczy, iż Prus nie wykreślił z nich ni jednego słowa, lecz że po prostu skomponował spektakl ze wszystkich części utworu, podczas gdy ostatnie warszawskie inscenizacje (w 1978) demonstrowały go w ratach: Hanuszkiewicz wystawił jedynie III część "Dziadów", Jerzy Kreczmar natomiast dał w Teatrze Współczesnym tylko "Dziady kowieńskie". Spektakl Prusa był więc, z konieczności, długi i ciężki w odbiorze, niemniej - intrygował i zachwycał rozwiązaniem szeregu scen, a przede wszystkim imponował płynnym, niemal filmowym montażem - jak zazwyczaj u Prusa; poszczególne sceny zgrabnie i logicznie wiązały się, układały w spoistą całość, obfitującą w momenty niezwykle piękne plastycznie. Prus uniknął patosu, uniknął przesadnego akcentowania cierpiętnictwa, postawił na młodość, spontaniczność, na żywioł - szczególnie w scenach obrzędu, efektownie też rozwiązał Sen Senatora i Bal. Nie zawsze natomiast znalazł pełne oparcie w aktorach; stawiając na młodość nie u wszystkich mógł wyegzekwować jednocześnie dojrzałość środków wyrazu, czy choćby tylko umiejętność rozłożenia sił na wyczerpujący, trudny spektakl - stąd pewien niedosyt pozostawiała zwłaszcza gra Mariusza Wojciechowskiego (Gustaw-Konrad), nie aż taki jednak, by wyraźnie obniżał rangę interesującego przedstawienia.

Teatr Rzeczypospolitej nie ma monopolu na firmowanie gościnnych występów teatralnych zespołów. Już nie pod jego egidą występował ostatnio w Warszawie Polski Teatr z czeskiego Cieszyna (z adaptacją "Popiołu i diamentu"), krakowski teatr Bagatela z "Igraszkami trafu i miłości" Marivaux, w reżyserii Anny Polony, wreszcie - i to była najbardziej znacząca wizyta - krakowski Teatr im. Słowackiego ze spektaklami "Transatlantyku" wg Gombrowicza, "Listopada" Rzewuskiego i "Irydiona" Krasińskiego.

Po uroczystej premierze w Krakowie, w listopadzie ubiegłego roku, "Irydion" - reżysersko przygotowany przez dyrektora teatru, Mikołaja Grabowskiego - nie miał najlepszej prasy, z czego reżyser - jak się zdaje - umiał wyciągnąć wnioski. Przede wszystkim znacznie skrócił przedstawienie, które w nowej wersji rozgrywane jest w dobrym tempie, czytelnie, wprawdzie na lekkich koturnach, ale uzasadnionych epoką, w jakiej toczy się akcja, no i ma jedną znakomitą rolę: Jerzego Treli jako Masynissy. Grabowski silnie skondensował tekst Krasińskiego, niemniej nie pogubił ani jego myśli, ani nie odrzucił żadnego wątku, nadał tylko całości jak gdyby bardziej współczesną, powściągliwą w słowa, czystszą formę. Widownię Teatru Polskiego nieco zabudowano, spore fragmenty akcji były bowiem rozgrywane na daleko w głąb widowni wysuniętym proscenium, zamkniętym z tyłu żelazną, przeciwpożarową kurtyną; dopiero gdy dochodziło do scen w katakumbach, kurtyna unosiła się i na odległej od widza, właściwej przestrzeni scenicznej oglądaliśmy katakumbowe spotkania chrześcijan i ich starcia z Irydionem. Autentycznie młodym Irydionem (znowu może zbyt młodym, jak na tak trudną rolę) był Grzegorz Matysik.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji