Artykuły

"Dziady", czyli trzęsienie sceny

1. Proscenium jest przedłużone na pierwsze rzędy widowni. Ku horyzontowi, już nie granatowemu, ale jeszcze nie niebieskiemu, jak niebo u schyłku nocy lub w noc jasną, wznosi się łagodnym skosem scena, zasypana brunatną ziemią.

Światło dochodzi z boków i z góry, jest rozproszone jakby w powietrzu wisiała mgła. Czasami tworzy świetlną kurtynę oddzielającą dwa plany. Gdyby na scenę nie miał wejść żaden aktor, gdyby nie miało paść żadne słowo, nie wstałbym z miejsca i nie opuścił teatru, dopóki to światło by trwało.

Scena jest pusta i taka pozostanie do końca. Przestrzeni nie zamąci najdrobniejszy sprzęt. Jedynie podczas obrzędu pojawi się wielki bęben, wyznaczający rytm. I jeszcze ktoś będzie trzymał feretron z symbolami śmierci.

Ubywać będzie ziemi, jakby żywioł ustępował przed ładem, choćby nawet ład ów był nie chciany, a tylko silniejszy. Sceny z Senatorem rozegrają się na nagich deskach, lecz także wcześniej rozmowa Gustawa z Księdzem toczy się na proscenium wolnym od ziemi, ta bowiem należy do sfery, obrzędu, który trwa gdzieś w głębi, za świetlną kurtyną.

W przedostatnim obrazie, gdy rozchodzą się Ksiądz Piotr z Konradem i po wielkiej, pustej, drewnianej płaszczyźnie niesie się tylko stukot butów, następuje nagle coś, co porównać można do trzęsienia sceny. Deski strzelają w górę, rozjeżdżają się na boki i spod nich w tej gwałtownej erupcji wydobywa się ziemia.

2. Wszystko jest ascetyczne, surowe, skomponowane z bieli i czerni, grupy postaci ustawiane są wedle klarownej symetrii bardzo statycznie, rzekłoby się nieledwie: teatr rapsodyczny, chłodny, powściągliwy. Tak rozegrane są sceny: Gustaw-Ksiądz, scena więzienna, Salon warszawski. Ale jest też miejsce dla nieokiełznanego szaleństwa, choć i ono ma w przedstawieniu swoje miary i symetrie. Po raz pierwszy szaleństwo zostaje uwolnione w scenie obrzędu, który ma cechy rzeczywiście pogańskiej, dzikiej, orgiastycznej uroczystości. Człowiek o zamaskowanej twarzy, jakby twarz pożarła mu choroba, wyznacza niespokojny rytm, waląc w bęben jak w tam-tam. Wywoływanie duchów przypomina rytuał dzikich plemion, kiedy to popada się w coraz bardziej nieprzytomną ekstazę o niewątpliwych akcentach erotycznych. Rzecz odbywa się na cmentarzu, miejscu poświęconym przez inną religię, odbywa się w tajemnicy przed księdzem, który za dnia jest zapewne uznawany, ale w nocy narzucone, obce formy religijne nie obowiązują, więc obrzęd ma tu posmak wyzwolenia się od formy. Mieszają się sfery sacrum i profanum, lub dokładniej: mieszają się sfery różnych porządków sakralnych. Ale też sfera ładu, formy, kształtu, więc także zniewolenia poniekąd (choćby w sensie freudowskim) ze sferą żywiołu i wolności,

Po raz drugi szaleństwo dojdzie do głosu w orgiastycznej scenie egzorcyzmów, które są tyleż psychomachią, co walką dosłownie fizyczną. Walka dobra ze złem ma tu wszelkie znamiona cielesności: pot, nabrzmiałe żyły, charczenie. Dusza nie jest tu eteryczną mgiełką, dusza mieszkając w ciele jest z ciałem nierozdzielna. Ksiądz Piotr wycharczy swoje widzenie resztką głosu i zlany potem. I dobrze, bo cóż warta jest świętość nie znająca fizyczności, cóż w ogóle wart jest człowiek wypreparowany do roztworu mgły i galarety. Ale te nauki Prus wyciągnął bez wątpienia z Dziadów Konrada Swinarskiego, czego zresztą nie traktuję jako zarzut, a tylko jako trafną kontynuację widzenia romantyzmu. Bo przed Swinarskim po scenie chadzały jakieś potworne eunuchy, jakieś przemodlone bubki bez hormonów, piękne, czyste i ufryzowane.

I trzecie szaleństwo: Bal u Senatora, menuet wciągający postaci w karykaturalny taniec, menuet, który przez dysonans garnie się w fałszywy polonez (znowu świetna muzyka Janusza Stokłosy, który ma skłonność do takich złamanych form muzycznych). Skrajna konwencja, sztuczność świata przekracza tu granice możliwości i ujawnia drugie dna. Aż w chwilę później pęknie scena, wybuchnie ziemia, to co tłumione rozbije zniewalającą skorupę.

U Prusa współistnieją na scenie różne światy, wobec siebie obce, lub dokładniej: świat ma dwie strony, dwa porządki, jakąś swoją wyższość i niższość, jakąś formę i żywioł, niewolę i wolność. Czasami widać to w drobiazgach, jak choćby w scenie więziennej, kiedy Sobolewski opowiadając trzyma ręce w kieszeniach. Pomysł wydaje mi się kapitalny, daje obraz człowieka, który cierpi, ale nie cierpiętnika, który już przestał być człowiekiem i kroczy na koturnach. Mówiąc nawiasem, po premierze opowiadano, że pewien mąż uczony a wiekowy, był na te ręce w kieszeniach oburzony, traktując rzecz jako profanację świętej miłości kochanej ojczyzny. Zapomniał widać, że także w tekście Dziadów święci młodziankowie, poza tym, że cierpią i są męczennikami Sprawy, żłopią też wino, bluźnią, a niektórzy w ogóle zachowują się niezbyt chwalebnie, co zresztą wspaniale wydobył Swinarski. O tym wszystkim mąż ów dostojny zapomniał. Ale ten jednostkowy przypadek nie jest w pewnym stylu myślenia odosobniony i przy okazji Dziadów Prusa warto się chwilę nad tym zastanowić.

3. Malkontenci twierdzą, że przedstawienie Prusa jest teatralnie bardzo piękne, ale jakby o niczym, a w każdym razie o niczym takim, co byłoby wyraź nie podkreślone i zamieniało przedstawienie w kabaret. Istotnie, Dziady Prusa nie są, dzięki Bogu, glajchszaltowaniem utworu dla ludzi kultywujących prymitywne fobie i ani razu nie schlebiają gustowi publiczności prostackiej, to znaczy takiej, która w teatrze szuka okazji do upuszczenia złej krwi i do napompowania swojego balona symboliczno-narodowego (dla takiej publiczności Sobolewski powinien trzymać w jednej ręce krzyż, a w drugiej sztandar biało-czerwony z gustownymi plamami zrobionymi czerwoną plakatówką).

Nic podobnego u Prusa nie ma i stąd bierze się zarzut nijakości przedstawienia: że nie stwarza ono możliwości do wyklaskiwania aluzji i wygłaszania głębokich komentarzy ("to, moja pani, zupełnie jak tera"). Widz wychodzi z teatru nie mając prawic obrzękłych klaskaniem. Owszem, mógłby je mieć obrzękłe, gdyby gust polski cenił sztukę, która chociaż trochę odbiega od czarno-białych schematów i właśnie dlatego jest cenniejsza, że niczego nie upraszcza i pokazuje sprawy polskie jako sprawy ludzkie, a nie sprawy ludzkie jako sprawy polskie (zgodnie z opinią Miłosza, że Polaków nie interesuje, jak być człowiekiem, lecz tylko i jedynie jak być Polakiem).

Tymczasem my z uproszczenia, choćby i najszlachetniejszymi intencjami podszytego, uczyniliśmy obowiązek myślenia, czy ściślej - prawo bezmyślności. Tak się już uprościliśmy, że pływamy jak pierwotniaki po bajorze, horyzont tegoż bajora mając za horyzont świata lub zgoła wszechświata, zważywszy szczególne wstawiennictwo, wiecznie żywy mesjanizm etc. I dobrze. Brzozowski kiedyś kpił z goryczą, że "dobre, cenne, słuszne jest to, co nas nie rani, co nami nie wstrząsa, nie razi naszych nałogów i przyzwyczajeń". Liżemy swoje rany, na śmierć się kiedyś zaliżemy i tak pięknie, śmiertelnie ulizani ułożymy się do narodowej fotografii.

Zapędziłem się, ale to wstrętem mnie napawa pewien typ patriotycznego kołtuństwa, jednocześnie tracę nadzieję, że zostanie kiedyś w Polsce rzetelnie przemyślany ten styl rozważania spraw polskich, który apogeum osiągnął u Mochnackiego, Norwida, Brzozowskiego czy Gombrowicza. Słowem, szczypta soli na rany. Bo przecież fakt, że jakiś naród ma powikłaną, tragiczną historię i cierpi, nie jest jeszcze tytułem do chwały. Tytułem do chwały by było, gdyby z doświadczeń historycznych wyciągną rozumne wnioski i z czasem mądrzeć, a nie głupieć, okopują się w mitach i symbolach. Nie podoba mi się wiele rzeczy, ale także życie na procent od narodowych niepowodzeń. W pewnym opowiadaniu Mrożka występuje Polak, który będąc za granicą usiłuje jakoś zaimponować cudzoziemcom. Kiepsko mu to idzie, wreszcie decyduje się pokazać szczerby po zębach, mówiąc: wybili, proszę państwa, wybili.

Dygresje są pozorne i wcale nie oddalają od Prusowego przedstawienia, a ściślej: próbuję przez te dygresje powiedzieć coś o chorobie teatru i chorobie publiczności. Prus złamał obowiązującą konwencję wzniosłego wazelinowania rodakom tej części ciała, którą sami w znacznej mierze oddali i rodacy są z przedstawienia niezadowoleni. Woleliby po Bożemu, czyli jak w Wieczorach pod lipą. I w tym miejscu nie mogę się oprzeć, by nie zacytować fragmentu z Herberta:

na chude barki wzięliśmy

sprawy publiczne

walkę z tyranią kłamstwem

zapisy cierpienia

lecz przeciwników - przyznasz

- mieliśmy nikczemnie

małych

czy warto zatem zniżać świętą

mowę

do bełkotu z trybuny do czarnej

piany gazet

Żeby, proszę P. T. Czytelników, nie było wątpliwości uważam ten cytat za obosieczny.

4. Pytanie, o czym to jest, wydaje mi się w odniesieniu do Dziadów Prusa źle postawione. Zresztą takie pytania bywają zwodnicze. A o czym są Dziady same w sobie, czytane? Jest w nich tyle sensów, często sprzecznych, że preparowanie tekstu do jakiegoś jednego tylko sensu prowadzi do ubóstwa. Gdyby koniecznie już jakoś te Prusowe Dziady określać, to chyba tak, że są one właśnie o wielości światów wzajemnie obcych lub wzajemnie wobec siebie poukrywanych. Lub że ludzie tworzą rzeczywistość różną, zmienną i często przemijającą, a poza nią istnieje pokład sensów stałych i prawd nieprzemijalnych. I że być może źródłem tych prawd i tych sensów jest poezja, która jednak ocala. Taka chyba byłaby rola Guślarza w spektaklu, raczej mądrego poety niż szamana. Tak czy inaczej, przedstawienie Prusa jest bogatsze i piękniejsze od jakiegokolwiek przekładu na język, powiedzmy dyskursywny. Co oznaczałoby zwycięstwo sztuki teatru, która budzi zachwyt i bezradność werbalną. Bo jak to tłumaczyć. I po co właściwie.

Można się, rzecz jasna, spierać o szczegóły i po recenzencku marudzić, że niektóre pomysły są niezbyt jasne, na przykład wprowadzenie Strzelca i odśpiewanie arii Webera nie tłumaczy się moim zdaniem. Najbardziej wpadałoby marudzić na aktorstwo, że jest średnie. Ani złe, ani dobre, średnie. Czasami to przeszkadza, choćby wtedy, gdy Ksiądz Piotr Mariusza Saniternika nie jest partnerem dla Konrada. Sam Konrad Mariusza Wojciechowskiego ma w sobie coś z bomby zegarowej. Czuje się niepokojące zapowiedzi wybuchu i rzeczywiście, w aktora wstępuje diabeł w scenie egzorcyzmów. Ale wcześniej bardzo pięknie mówi Wielką Improwizację, która jest naprawdę improwizacją. Aktor wyprowadza wszystko gdzieś z głębi siebie, nie z zewnątrz, z siebie, jakby zbierał myśli, układał je, dopasowywał i te myśli nagle zaczynają tworzyć konstrukcję, która wciąga, narzuca się, musi być wypowiedziana do końca bez względu na konsekwencje. Wtedy zaczyna się szaleństwo.

W Wojciechowskim jest żywioł i skupienie, aktor wytwarza napięcie, nawet wtedy, gdy jak w scenie więziennej, milczy i unieobecnia się. Ale nie ma w nim nadświadomości czy ekstazy mistycznej, zmienność nastrojów i szarpanina wynika raczej z tego, że Konrad jest człowiekiem młodym, bez gotowych recept i intelektualnej rutyny, za to z autentycznym niepokojem.

Warto jeszcze wspomnieć o Zbigniewie Kotysie w roli Senatora - pomysł zdawałoby się karkołomny, ale się sprawdził. Senator jest tak obrzydliwą gnidą, malutkim świństwem awansowanym powyżej swoich gnidzich możliwości, że zaczyna to być interesujące. Także jako próba przełamania stereotypu Senatora - starszego, zażywnego pana z panów, który niechętnie opuszcza salony, żeby załatwić parę przykrych formalności. A Senator Kotysa to jest lokaj, który wślizgnął się na salony i przypadkiem dzierży władzę. Jak on bełkocze po francusku! Jest coś chyba w tym, że Prus przed Dziadami robił Operetkę. I może nawet tylko w roli Senatora to się uwidacznia.

Największe pretensje mam do prowadzenia chórów, i to zarówno diabelskich, jak anielskich. Jak już wejdą, to stoją i podpierają horyzont, panie, jak już siedzą w pozie syrenki kopenhaskiej, to siedzą bez końca i bez sensu. A poza tym w pewnym wieku nie nosi się trykotów. Przynajmniej publicznie.

Ale to wszystko są wybrzydzenia, które nie zmieniają najważniejszego faktu: że trzeba jechać do Łodzi i obejrzeć jedno z najpiękniejszych przedstawień ostatnich sezonów. I nie kierować się tym, że Prus już zrobił Dziady parę lat temu, więc po co oglądać to samo po raz drugi. Otóż nie właśnie! Odgrzewanie dawnych spektakli jest wprawdzie teraz modne, ale Maciej Prus nie na tej fali płynie. Dziady łódzkie, nie mają z gdańskimi nic wspólnego. Są nowym, zupełnie innym przedstawieniem. Także za to należy się Prusowi wielki szacunek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji