Artykuły

"Dziadów"części wszystkie

Myślę, że dla każdego kto uważnie śledził ostatnie kilka sezonów tej sceny oczywiste było, że wcześniej czy później musi z niej zabrzmieć Mickiewiczowska "Wielka Improwizacja". A to z powodu konsekwencji z jaką teatr kierowany przez B. Hussakowskiego podejmował się oceny intelektu narodowego. Konsekwencji w dążeniu do określania jego współczesnej kondycji poszukiwaniu jego kulturowo-historycznych korzeni. Wreszcie w interpretowaniu i negliżowaniu mitów naszej kultury umysłowej. Dojrzewał wiec teatr - gromadząc doświadczenia artystyczne i zyskując uprawniania moralne - do zmierzenia się z mitem: największym i najistotniejszym. Z wielkim romantyzmem.

Jestem głęboko przekonany, iż w całym dziedzictwie kulturowym na które powołuje się współczesny Polak, nie ma nic bardziej zafałszowanego i niezgodnego z istotą pierwowzoru jak stosunek do romantyzmu. Dzisiejsze szermowanie pojęciem romantyzmu nasuwa mi na myśl nadzwyczaj pojemny worek odkurzacza. Mieszczą się w nim wszystkie śmiecie obskurantyzmu, lenistwa i głupoty kulturowo-politycznej. Wszystkie okruchy i strzępy "snów o potędze", misji dziejowych i martyrologii kosmogonicznych. Sarmackie w swym rodowodzie a jakże dziś anachroniczne i nieprzyległe do współczesnego świata hasło: "Bóg, honor i ojczyzna" - romantyzm. Młodopolskie (to drugo-i trzeciorzędne nie spod pióra Wyspiańskiego czy Brzozowskiego) czynienie z niemocy zasługi i cnoty - romantyzm. Inteligenckie gonienie za własnym ogonem (który zresztą wyliniał lub dawno go już nie ma) zwanym szumnie "służba publiczna" lub "przedkładaniem dobra narodu ponad wszystko" - romantyzm. Dosyć, choć w worku jeszcze pełno! Wracajmy do teatru.

Do teatru, gdzie Maciej Prus, reżyserując własną inscenizacje "Dziadów", stara się przeciwstawić temu schematycznemu i kalekiemu mitowi. W zamian próbując pokazać czym w pełni był i może być wielki polski romantyzm. Sądzę, iż właśnie takie zamierzenie (bardziej chyba niż chęć zaprezentowanie bogactwa formy i struktury dramatu romantycznego) było powodem decyzji o inscenizacji wszystkich dramaturgicznych części poematu. Dopiero bowiem całość dała reżyserowi odpowiednio bogate tworzywo i tło do prezentacji dwóch najistotniejszych problemów podejmowanych przez naszych wielkich romantyków: heroicznej koncepcji człowieka i dramatycznej wizji świata opartej na antynomii dobra i zła.

Prześledźmy najpierw jak Prus w swej inscenizacji odczytuje i interpretuje wraz z aktorem pierwszy z tych problemów - heroiczną koncepcję człowieka. Pisząc o aktorze, myślę o Mariuszu Wojciechowskim grającym rolę Gustawa-Konrada, będącą personifikacją tej koncepcji. Stanisław Brzozowski - sam wielki romantyk - napisał w "Legendzie Młodej Polski": "wszyscy oni (mowa tu o naszych romantycznych wieszczach - przyp. jb) byli nieustannie wytężeni, naprzód podani ku ziemi, ku złączeniu się z realnym, krwistym życiem, walczyli nieustannie z pustką i padali jej ofiarą, gdy myśleli, że ją przemogli, tworząc całe duchowe gmachy, które zastąpić już miały swobodne, bezpośrednie obcowanie z organizmem narodowym".

Zdawałoby się, że to bezbłędnie trafny opis kliniczny tego, co oglądamy na scenie Teatru im. S. Jaracza. Jednakże dla bohatera stworzonego przez M. Wojciechowskiego pozwolę sobie rokować inaczej, niż czyni to Brzozowski. Jego heroizm to nie tylko kolejne wzloty i upadki, to także żmudne zbieranie - ziarnko po ziarnku - doświadczenia. Wprawdzie w punkcie kulminacyjnym, w "Improwizacji" Konrad Wojciechowskiego przegrywa, ale przegrywa tylko o włos. Dzięki temu, iż jego opieranie się z Bogiem wynika z przeświadczenia, że świat nie jest czymś gotowym, a rola człowieka nie jest w nim z góry zdeterminowana. Wojciechowski w sposób dramatyczny, tragiczny, ale nie histeryczny i irracjonalny upomina się o prawo dla ludzkiej twórczości w urządzaniu świata. Przegrał.

Ale gdy żegnam go w ostatniej jego scenie, w scenie końcowego spotkania z Ks. Piotrem, jestem przekonany, że żegnam człowieka potrafiącego przeciwstawić się przyszłości i zmieniać ją. Być może człowieka odartego ze złudzeń, ale i wolnego od rozpaczy. Człowieka niepodległego jednak w myśleniu i działaniu na tyle, iż pozwoli mu to w kolejnej próbie znaleźć sposób na uzupełniające się współistnienia jednostki i wszechświata.

Trzeba było wielkiego kunsztu i umiejętności aktorskich, by w sposób przekonywający, pokazać ewolucje, którą przeszedł człowiek od prawie bezrefleksyjnej egzystencji do racjonalnego upomnienia się o prawo decydowania o rzeczywistości. Potrzebna była wspaniała kreacja. Mariusz Wojciechowski stworzył ją. Ot, chociażby scena, gdy w omdlałego Konrada wciela się Duch. Napisałem "wciela", ale jakież to określenie nieprecyzyjne. Ciało aktora staje się jakby futerałem nie dopasowanym do tego, co znalazło się wewnątrz. To coś - żywe, prawie fizycznie co chwila wyłażące na zewnątrz stara się ową powłokę cielesną sobie podporządkować. Ta z kolei broni się biernością, sztywnością rzeczy martwej... Uwierz mi czytelniku na słowo, bo jakże inaczej, gdy akurat nie widziałeś być może przedstawienia, że jest to aktorstwo najczystszej próby.

I tak oto, wspominając scenę, egzorcyzmów (postać Księdza Piotra subtelnie kreślona stonowanymi - zgodnie z reżyserską koncepcją - środkami wyrazu gra Mariusz Saniternik) doszliśmy do drugiego kluczowego problemu spektaklu. Cały świat sceniczny zbudowany jest na stałym ścierania się dobra ze złem. Rozgrywa się to na różnorakich biegunach. Pomiędzy ludźmi i siłami irracjonalnymi, między kanaliami i świętymi, między wolnością a despotyzmem, w skali zaścianka i w skali kosmosu.

Wspomniałem a "wcielaniu się" zła w ciało Konrada. Warto nie tylko dla kontrastu, ale przede wszystkim ze względu na kunszt wspomnieć o Senatorze, który cały zbudowany jest przez Ryszarda Kotysa jakby w opozycji do tamtej sceny. Senator Kotysa to zło idealnie wpasowane w porachowany, nonszalancki na wielkość swego urzędu i bezkarności. Bezkompromisowe, amoralne narzędzie. Czyje? Ano właśnie! Tutaj po raz kolejny muszą zawieść się ci, którzy w worek zwany romantyzmem chcieliby upchać wszystkie swoje garby. Tym razem te zapiekłe szowinizmy. Walka między złem a dobrem w "Dziadach", i całym romantyzmie, to przede wszystkim walka pomiędzy tym, co ahumanistyczne a tym, co jest człowieczeństwem. I na ukazaniu tego polega m. in. mądrość i doniosłość spektaklu.

Dużo tu nawypisywałem o burzeniu fałszywych mitów. I abym samemu w tworzenie takich nie popadł, uczciwość nakazuje wyliczyć również i niedostatki przedstawienia. Bo choć jest to niewątpliwie znaczące wydarzenie w naszym życiu kulturalnym, spektakl w Teatrze im. S. Jaracza nie jest bez skaz. Z mieszanymi uczuciami obejrzałem "Salon Warszawski" i "Bal". Zabrakło im nieco temperatury dramaturgicznej, a przede wszystkim ruch sceniczny raził mnie schematycznością, a nawet pewną banalnością kompozycji. W ogóle sceny oparte na anegdocie w części III wypadły bardziej blado od innych. Być może reżyser pochłonięty przeprowadzeniem głównych nurtów tego blisko 5 godzin trwającego przedstawienia bardziej ulgowo potraktował drugorzędne koniec końców wątki dramatu.

Na szczęście przesłonił te pewne braki przejmującym finałem. Zbigniew Józefewicz (kolejno wspaniała rola w tym spektaklu - Guślarz, przy okazji przepraszam wszystkich aktorów, że nie starczyło miejsca by podziękować za ich kunszt chociażby wymienieniem samego nazwiska) nachylony nad czeluścią rozpękniętej sceny ("jak lawa") żegna nas gorętszych i mądrzejszych o dojrzałość i prawdę tego spektaklu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji