Artykuły

Czekając na nowe "Dziady"

Teatr Rzeczypospolitej wpadł w trans. Jan Paweł Gawlik przypomniał sobie chlubne lata Teatru Starego pod swoim kierownictwem. Zarzuca Warszawę wciąż nowymi, zwożonymi z kraju przedstawieniami, które wyprzedza fama, że są dobre czy nawet wybitne. Fama ta się sprawdza, lecz tylko częściowo; czyżby tak różne były kryteria osądów? Przed letnim zamknięciem sezonu Teatr Rzeczypospolitej zdążył pokazać dwa (przedstawienia Teatru Współczesnego ze Szczecina - Becketta "Czekając na Godota" i Lorki "Miłość don Perlimplina do Belisy w jego ogrodzie" - oraz "Dziady", zinscenizowane już po raz drugi przez Macieja Prusa, tym razem w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. W ten sposób, nie wychodząc poza obręb Pałacu Kultury i Nauki, możemy oglądać widowiska, jak się to mówi, "znaczące" z całej Polski teatralnej.

J.P. Gawlik powołuje się z tej okazji na tradycje polskiego teatru wędrownego, od Bogusławskiego do Osterwy, do tradycji tych teatrów, które uparcie i z poświęceniem docierały aż do małych miast i miasteczek, niosąc kaganiec oświaty (teatralnej). W Warszawie chciałoby się raczej nawiązywać do Warszawskich Spotkań Teatralnych: całoroczne i wiele bardziej konsekwentne ukazywanie w stolicy czołowych osiągnięć teatrów z całej PRL jest najbardziej celową i ważną pracą Teatru Rzeczypospolitej. 15 dotychczasowych prezentacji premierowych "u Gawlika" daje Teatrowi Rzeczypospolitej kredyt zaufania i tak potrzebny niezbędny kapitał zakładowy na działalność w przyszłym sezonie. Teatr Rzeczypospolitej, pamiętamy, rodził się w bólach i z wielkimi oporami. Czy zdołał już swoich przeciwników przekonać lub pokonać? Nie byłbym takim optymistą, więcej jeszcze przeszkód jest przed dyr. Gawlikiem niż za nim, i nie czas mu jeszcze "odpocząć po biegu". Ale to doprawdy człowiek niespożyty, przeciwieństwo tych, którzy mając gęby pełne frazesów - im bardziej podniosłych, tym lepiej - jednocześnie pogrążają się lubo w wygodnej i nieodpowiedzialnej bierności.

Z wieku, z urzędu i ze wszystkich innych względów omówienie łódzkiego i szczecińskich przedstawień muszę zacząć od "Dziadów", których przebogate i nie pozbawione dramatycznych rozdziałów dzieje recepcji w Polsce tak dobitnie podkreślają ich rolę i wyjątkowe znaczenie w polskim teatrze. Dla reżyserskiej twórczości Macieja Prusa mam dużo sympatii i uznania, którym nie raz jeden dałem gorący wyraz. Czy Prusowska inscenizacja "Dziadów" utrwaliła ten pozytywny osąd? I tak, i nie, mam uczucia mieszane. Niejeden problem, stojący przed każdym reżyserem "Dziadów", znalazł u Prusa ciekawe, twórcze rozwiązanie, niejedna scena prezentuje się efektownie. Ciekawie uformował Prus "Dziady" guślarskie, ze Strzelcem i konsekwentnie wywiedzioną rolą Dziewicy, przekonywa pasja i furia, z jakimi Ksiądz Piotr zmaga się o duszę opętanego Konrada i wygania diabły z jego ciała, atmosfera nierealnych i trochę widmowych scen z Salonu Warszawskiego i Balu u Senatora wywiera odpowiedni nastrój i wrażenie. Ale jednocześnie sporo scen u Prusa budzi zdziwienie, czasem sprzeciw. Reżyser okazał się bardzo daleki od próby zracjonalizowania politycznych wątków i scen "Dziadów". Co więcej, dodał im sporo z własnej pilności. Pierwszy raz widziałem scenę w celi u Bazylianów rozegraną dosłownie na klęczkach, klęczy i modli się za wzorem Księdza Lwowicza cała grupa zbuntowanych i rewolucyjnych studentów. Ba, nawet część Improwizacji wygłasza Konrad klęcząc, świat się kończy! Że również klęcząc wygłasza Ksiądz Piotr swoje wróżby i proroctwa, to przynajmniej można uzasadnić. Ale czemu ów nastrój modlitewny i przedtem, i potem? "Dziady" są obrzędowe, "Dziady" są misteryjne, owszem, ale przecie są także świeckie i po ziemsku upolitycznione. A "Dziady" to widowisko olbrzymie, i od tego, na który z ich akcentów reżyser położy nacisk, zależy odbiór, wymiar i kierunek wrażeń doznawanych przez widownię.

Aktorsko widowisko jest nierówne, to już pewnie nie reżysera wina, chociaż obiektywnie braki osłabiają wymowę inscenizacji. Mariusz Wojciechowski ma wiele pasji i szczerości, i zmaga się dzielnie z trudnościami roli Konrada, ale nie zawsze wychodzi z nich zwycięsko. Mniejsza o mankamenty poszczególnych postaci epizodycznych (wyjątkiem - doświadczony Włodzimierz Kwaskowski), ale również rola Senatora nie leży w profilu aktorskim Ryszarda Kotysa. Natomiast wygląd fizyczny, postura i zachowanie się Księdza Piotra (Mariusz Saniternik), choć odbiegają od szablonu, są całkiem do rzeczy i uprawnione. Na scenie nagiej, ogołoconej z jakichkolwiek akcesoriów, słowo poety, urzeczone litewską ludowością i emigracyjną goryczą, natchnione słowo Mickiewicza, mistyka i polityka, nie zawsze brzmi dostatecznie czysto, a muzyka Janusza Stokłosy nie wydaje mi się dobrze zharmonizowana z utworem.

No i masz tobie! Chciałem w tym felietonie napisać jeszcze o obu spektaklach szczecińskich, zwłaszcza o tym spod znaku "Czekając na Godota". A tu miejsce mi "wyszło". Więc tylko jedno zdanie: "Czekając na Godota" stało się po latach, jak sztuki Witkacego, klasyką i prekursorem teatru awangardy; a w uroczej miniaturze Lorki, wystawionej udatnie przez Ryszarda Majora, trochę jak rokokowe "Parady" Potockiego (i ładnie wspartej scenografią Anny Rachel), atutem była w roli Belisy Iwona Rulewicz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji