Artykuły

O kształt sceniczny "Dziadów". Niektóre doświadczenia i wnioski

Otwieram, jak sądzę, dyskusję. Bo chyba bez dyskusji się nie obejdzie. Chodzi o Dziady. I to nie o Dziady takie dla filologa, historyka literatury, polonisty szkolnego, i nawet, nie o Dziady dla polonistów z IBL. Chodzi o Dziady teatralne, o Dziady ożywiane na scenie - to problem praktyczny, ale właśnie dlatego o szerokim zasięgu. Inscenizacje Dziadów nie padały w próżnię lub zobojętnienie społeczne - przeciwnie, budziły zawsze długotrwałe polemiki i przewlekłe spory. Problem wyrastał spontanicznie, z miejsca, niejako od progu. Dziady są utworem nie tylko skomplikowanym w wewnętrznej konstrukcji i jej pisarskim uzewnętrznieniu - przypominam ich podział: Dziady-Poema, Dziady-Widowisko, Dziadów Część Trzecia, Dziadów Części Trzeciej Ustęp - także rozmiarami przekraczają Dziady znacznie ramy jednowieczorowego spektaklu. Skoro zaś na Dziady dwu wieczorowe nikt się dotychczas nie odważył i chyba nieprędko odważy (wcale zresztą nie jestem przekonany, że byłaby to słuszna decyzja) - powstaje natychmiast konieczność wyboru, którego dokonanie spada całym ciężarem na barki adaptatora-reżysera. Rzecz jasna, nie może to być wybór mechaniczny, musi to, być wybór ideowy. Ideowy w sensie politycznym, i ideowy w sensie artystycznym. A wybór ideowy - to konflikt z tymi, którzy wyboru dokonaliby inaczej.

A więc wymiana poglądów się potoczy. Gdyż i temat szczególnie wciąga. Olbrzymi tekst Dziadów, różnorodność jego treści i form - jego ładunek ideowy i napięcia artystyczne - sprawiają, że Dziady to dramat w teatrze polskim jedyny, klasa sama dla siebie, cokolwiek o nich przebąkujemy czasem powściągliwie czy nawet z przekąsem. Mógł sobie pan Nicoll w dwutomowych Dziejach dramatu nie zauważyć w ogóle Mickiewicza, mógł Paul Fechter w trzytomowej monografii europejskiego dramatu od XIX wieku nie wspomnieć ani słowem o Mickiewiczu - my wiemy lepiej. W europejskim dramacie romantycznym są Dziady jednym z największych osiągnięć z jakichkolwiek można by wystrzelić dział przeciw ich kadłubowości, przeciw asceniczności niektórych obrazów widowiska (nawet jak najformalniej udialogowanych) przeciw myślowemu zmąceniu i ciemnym zaciekom na ideowej materii dzieła.

Dziady - wybaczcie mi ten komunał - są utworem o wielu propozycjach ideowo-artystycznych, czasem sprzecznych z sobą i nawet przeciwstawnych. To jakby świątynia Omajjadów w Kordowie, las kolumn meczetu, obudowany chrześcijańską katedrą. Co góruje? Dziady zmagają się z Bogiem i naturą, z carem i tyranią - ale w Dziadach obłaskawiony Ksiądz Piotr ma być wywyższony nad nawiedzonego Konrada. W Dziadach Belzebub ma zwierzchność od cara - i w Dziadach pomiotem, diabelskim w jednym tchu są "Lukrecy, Lewiatan, Voltaire". Dziady roją się od jarmarcznych, groteskowych szatanów i od ekstatycznych aniołów, w Dziadach imię Maryi chroni od śmierci i w Dziadach ortodoksyjna modlitwa wybawia Konrada od zguby. A więc Dziady modlitewne, Dziady misteryjne. Dziady przetkane dewocją - dzieło romantyzmu wstecznego, pod prąd nurtu radykalno-społecznego w romantyzmie. Dziady niemal religianckie? Albo też Dziady poza cyrkiem olimpijskim i elizejskim, dostatecznie mocno nawarstwione politycznie i buntowniczo, odpychające sztuczki diabelskie i obywające się bez usług anielskich? Coś z tym wszystkim trzeba zrobić, w gąszczu pokus i zasadzek Dziadów znaleźć drogę przewodnią, na jeden z kierunków się zdecydować, wszystkimi drogami pójść jednocześnie niepodobna.

I wyboru takiego się dokonywa, właśnie na scenie, wybór taki ma w dramacie romantycznym swe precedensy, by wymienić choćby Nie-Boską Komedię. Po ostatniej książce Marii Janion ucichnie chyba dyskusja na temat, czy dramat Krasińskiego był w zamierzeniu postępowy czy klasowo wsteczny. Niemniej, retusze i skreślenia - tylko retusze i skreślenia, wystarczą - mogą z czarnego zrobić czerwone. I wiemy, że takim metamorfozom sceniczna Nie-Boska podlegała. Podobnego typu zabiegi mogą z Dziadów uczynić w teatrze dowolnie: widowisko o charakterze dewocyjnym i politycznie wstecznym, albo też widowisko radykalnego buntu, nasycone patriotyzmem świeckim i ziemskim. Rzecz w tym, co jest bliższe duchowi "wieszcza" - Dziady umistycznione, zwycięstwo sceniczne fantomów Guślarza i proskynesis Księdza Piotra- - czy też Dziady ruchu oporu, Dziady rewolucyjne.

W przypadku Krasińskiego, wiemy, usuwanie ze sceny wyuzdanych sabatów i diabolicznych przechrztów jest sprzeczne z intencjami poety, którym dał zdecydowany wyraz społeczny i filozoficzny; podobnie jak nieuprawnionym przeciwstawianiem się idei Krasińskiego byłoby prześliźnięcie się nad triumfem Chrystusa w zakończeniu Nie-Boskiej. W przypadku Dziadów sprawa jest bardziej skomplikowana. Dziady to nie misterium a la Claudel, choć pewne pozory świadczą przeciw nim. Są w Dziadach partie rozmisteryzowane, owszem, ale im daleko do dorównania sprawom ziemskim, kontrolowanym przez rozum ludzki. Co więcej - może także wbrew pozorom - stosunkowo łatwo oczyścić Dziady z tej warstwy cudów, dziś pleśniejącej - wtedy na plan pierwszy wysunie się bez trudu sąd ludowej sprawiedliwości społecznej i bunt narodowowyzwoleńczy, potępienie ziemskiej tyranii tak społeczne (Część Druga) jak polityczne (Cześć Trzecia). Co będzie bliższe ideom Mickiewicza, targanego przez całe życie sprzecznościami - jak przez całe życie brał się do Dziadów i porzucał temat, zbyt ogromny w młodości górnej i durnej, zbyt oporny w wieku męskim, wieku klęski - czyż muszę dodawać?

Społeczne i artystyczne trudności wystawienia Dziadów - trudności artystyczne nie mniej niż polityczne - sprawiły, że dramat ten rzadko gościł na polskich scenach. Rzadko przed wojną i rzadko po wojnie. Najbardziej skrupulatne zestawienia Mickiewicza na scenie (PIW Warszawa, 1957) czy Mickiewicza na scenach polskich. (Ossolineum, Wrocław, 1959) wykazują zaledwie sześć w pełni samodzielnych, godnych uwagi inscenizacji Dziadów do roku 1939 (Wyspiański 1901, Wysocka 1927, Zelwerowicz 1927, Trzciński 1931, Schiller 1932-1934, Pobóg-Kielanowski 1935) - i zaledwie jedną pełną inscenizację do roku 1960 (Bardini 1955). Teraz - od roku mniej więcej - istna bania rozbiła się z Dziadami, jak gdyby różni starsi i najmłodsi ludzie teatru we wzruszającej zgodzie doszli do wniosku, iż kłopoty z Dziadami są wyimaginowane i że wystarczy trochę śmiałości, aby im sprostał teatr studencki czy teatrzyk eksperymentalny. Skutki nie okazały się zabójcze - Dziadów zabić nie można - ale cierpkim rozczarowaniem powinny uleczyć pochopnych zwolenników szarż kawaleryjskich i stać się gorzką przestrogą dla następnych kandydatów do młodocianych igraszek z Dziadami.

O Dziadach Bardiniego - oczekiwanych po latach posuchy z niecierpliwą nadzieją i niepokojem - wypowiedzieli się szybko recenzenci, z ociąganiem krytycy. Recenzje były gorące, pochlebne - późniejsze uwagi krytyczne pełne zastrzeżeń i pretensji. Plebiscyt widzów przekreślił wątpliwości: paręset razy szły Dziady na wielkiej scenie Teatru Polskiego w Warszawie, przy zapełnionej widowni. Po premierze napisał, i jeszcze w Poskromieniu złośników (1957) przedrukował Jan Kott: "Jedno jest pewne, Mickiewicz był obecny na warszawskiej premierze. I za to jestem wdzięczny Bardiniemu". Ale gdy klimat się odmienił, zapadł wyrok odmienny: "Na Dziadach z r. 1955 legła całym ciężarem biurokratyzacja sztuki wraz ze swoim zarozumialstwem, tchórzostwem i podejrzliwością wobec wszystkich spraw świata, które przerastają jej zdolności rozumienia albo gust artystyczny. Wymierzajmy każdemu sprawiedliwość wedle jego zasług. Jest już wymierzeniem sprawiedliwości wskazanie, kto odpowiada za to, że przybyła nam jeszcze jedna zmarnowana okazja". Te słowa zamykały esej "W obronie aniołów", opublikowany na czołowym miejscu Pamiętnika Teatralnego z roku 1956. Autorem był redaktor tego kwartalnika, reżyser Bohdan Korzeniewski, który sam również bierze się do inscenizowania wielkich dramatów romantycznych i w Teatrze Nowym w Łodzi wyreżyserował później Nie-Boską Komedię - w sposób, określony przez Kotta jako "niewypał".

Dzisiaj, z perspektywy czasu, wiem, że stonowałbym pewne własne pochwały, złożone Bardiniemu z pospiesznej wdzięczności. Niemniej, oddalenie w czasie tym jaśniej pozwala dostrzec podstawową zaletę ówczesnych Dziadów w Teatrze Polskim: konieczność wyboru zrozumiał Bardini jako obowiązek wysunięcia na czoło postępowych, radykalnych elementów dramatu, dobrze zrozumiał, że Dziady nie powinny być ani Boską, ani tym mniej, Boską Komedią, że chór obrosły barokowymi aniołkami i sarmackimi diabłami, w istocie swoich obrzędów są laickie, świeckie - i stają po lewej stronie barykady. Toteż uszeregował wielki materiał Dziadów jako ciąg dramatu narodowego i rewolucyjnego, co było słuszne i sprawiedliwe. Inscenizacja Bardiniego ostała się w dziejach polskiego teatru i recepcji scenicznej Dziadów nie jako "zmarnowana okazja historyczna" (Korzeniewski), ale jako przemyślany, roztropny krok naprzód w ukazywaniu Dziadów jak chciałby odbierać na scenie widz współczesny.

Nie o Dziadach wszakże sprzed sześciu blisko lat chcę tutaj mówić, lecz o tych najnowszych z 1961/2 roku - które sprawy sceniczne Dziadów, wzbogaciły o nowe doświadczenia, o Dziadach w Teatrze Rapsodycznym w Krakowie (reż. Mieczysław Kotlarczyk).

Teatrze Śląskim w Katowicach (reż. Jerzy Kreczmar) i w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie (reż. Krystyna Skuszanka i Jerzy Krasowski). I nie o całości problemów inscenizacyjnych, ale tylko o skutkach i rezultatach, konsekwencji nielogicznościach wynikających zasady (i niezbędności) wyboru. I co poniżej napiszę, nie będzie więc ani recenzją, ani skrupulatnym wyważaniem zalet i wad poszczególnych inscenizacji jako całości - będzie jednak ustosunkowaniem się do paru założeń adaptacyjnych i wcieleń inscenizacyjnych.

Dr Kotlarczyk nie miał wątpliwości, na rapsodycznej scenie pozostał wierny swoim ideałom. Któż zaprzeczy, że Mickiewicz miał w okresie kowieńskim swoje wiary ludowe, a w okresie drezdeńskim swoje wiary piotrowe? Czemuż więc ich nie obrać za drogowskaz? W konsekwencji wysunął więc Kotlarczyk samego siebie na czoło w roli Księdza Piotra, łącząc w jego osobie czucie ludowe i wiarę pokornych dozwalającą "z Bogiem gadać". Reszta była nieważna i przez słabych aktorów grana. W planie ziemskim szastał się grubogłosy Senator, ekscytowali uwikłani w młodociany spisek więźniowe i miotał się po celi pewien młody człowiek, mający dość zaskakujące pretensje do Boga o "rząd dusz". A w planie niebiańskim modlił się żarliwie Ksiądz Piotr, duszę spowiadał Bogu i od Boga odbierał obietnicę, że Polskę wyzwoli "namiestnik na ziemskim padole" o kabalistycznym imieniu "czterdzieści i cztery". Współdziałanie narodu mało tu potrzebne "Bóg pobłogosławi, ojczyznę, nam zbawi". Wyjaskrawiam? Bardzo niewiele. Kotlarczykowi udało się powołać do życia Mickiewicza na prawo od Krasińskiego, stworzyć widowisko "zabłąkane pomiędzy kruchtą a zakrystią", jak już ktoś kiedyś napisał w wyłamującym się z wierności Kotlarczykowi Krakowie. Nie znaczy to zresztą, że wierności rapsodykom wyrzekli się wszyscy - także owe Dziady Kotlarczyka znalazły swoich katechumenów - ale wyraźna większość była przeciw.

Inaczej podszedł do Dziadów Kreczmar, naturalnie, że inaczej, a jeżeli też przegrał, stało się to także z innych niż u Kotlarczyka powodów. Kreczmar - jak pisałem już o tym w Trybunie Ludu z dn. 9 czerwca br. - uwierzył w tezę, iż "klucze do Dziadów spoczywają w rękach aniołów" (Korzeniewski) - cóż z tego, że aniołów wojowniczych i heretyckich, skoro aniołów odzianych w kształty cielesne. Kreczmar potknął się tedy nie o świat niewidzialny, lecz o próbę jego unaocznienia na konkretnej, złośliwie tylko trójwymiarowej scenie.

Wymyślił był sobie niedawno temu Kott, że Króla Leara należy grać jak Końcówkę Becketta --i zaraz trafił się reżyser, który śmiały pomysł krytyka, pojął dosłownie i zechciał przykładnie urzeczywistnić. Skutek okazał się katastrofalny, sam Kott przyznał. Coś podobnego zaszło w przypadku Dziadów Kreczmara. Co zrobić ze światem nadziemskim Dziadów, tak natrętnie ingerującym w sprawy ludzkie? Kott swego czasu zawołał był, że "w Dziadach wszystko jest potrzebne", ale owym razem szybko się zreflektował i dodał ostrożnie: "Bez duchów nie ma Dziadów, z duchami jest opera (...) Duchy są potrzebne, ale nie mogą być śmieszne". Dobry sobie! Bo jak wybrnąć z tej antynomii powagi i śmieszności? Duchy łatwo pokazać w grotesce a la Witkacy, w farsie a la Coward - z Mickiewiczem sprawa diametralnie inna. Nie tylko ideowemu, także artystycznemu odbiorowi dzieła Mickiewicza "przeciwią się duchy", jarmarczne anioły, jasełkowe demony, chóry archanielskie i inkubacje diabelskie. Należy je więc usuwać z przedstawienia lub też przenosić w sfery niewidzialności. A Kreczmar postąpił akurat przeciwnie. Jego Dziady wypełniły po brzegi anioły-sędzie, anioły-stróże, anioły-róże, duchy prawe, lewe i pośrednie, a także diabły sępie i rogate, zwinne i nieprzystojne, rodem z Fausta, ale w interpretacji scenicznej bliższe poczciwemu Zaczarowanemu kotu czy Igraszkom z diabłem. Pomarszczone trykoty na tęgich udach kwiecistego anioła sprawiają przykrość, czar pryska. Nawet witrażowe anioły o zasłoniętych gazą twarzach niecierpliwią, gdy zbyt długo monotonnie leją podniosłe słowa. Osobne miejsce zyskał też sobie diabeł, który wszedł w cielesną powłokę Konrada i wyżeniony z niej został przez Księdza Piotra. Psotny ów duch wpełzł pod ławę, stojącą na środku sceny, a nakrytą czymś w rodzaju kapy, i gmerał się pod nią, bo mu było ciasno i niewygodnie: ku widomej uciesze co młodszych widzów.

Tak skompromitowana została sfera duchów. Inaczej było ze sferą ludzi. Tu Kreczmar miał start ułatwiony o tyle, że zdecydował się na cięcie radykalne, na całkowite usunięcie Dziadów-Poemy i Dziadów-Widowiska i ograniczenie się do Dziadów Części Trzeciej. Pozbył się w ten sposób całego balastu cudów guślarskich i duchów na plebanii i mógł był swobodnie konstruować dramat polityczny. Nie jestem wprawdzie zwolennikiem rozcinania Dziadów na dwie odrębne sztuki i nie sądzę, by rację miał Roman Szydłowski wypowiadając się ostatnio za całkowitą autonomizacją Dziadów drezdeńskich (Nowa Kultura, nr 638): Dziady bez obrzędu dziadów, bunt inteligencki bez zaplecza gniewu ludowego, to jednak okaleczenie tajemniczo zespolonego choć na zewnątrz tak rozstrzelonego dzieła. Niemniej, szansę dla Dziadów ściśle politycznych wziął sobie Kreczmar suwerennym prawem reżysera. Cóż, kiedy i ją zmarnował (do pewnego stopnia), nad zwadę z Bogiem przekładając nabożne, wiernopoddańcze modły, a nad walkę z tyranią zwietrzały po części pamflet okolicznościowy.

Powiem bez ogródek: również w sferze ziemskiej Dziadów połyskują tu i ówdzie jałowizny, wdzięczne pole dla reżyserskiego ołówka - rozgadanie Gustawa, zmelodramatyzowana pani Rollison, dewocyjny Kapral. Jak z tymi sprawami postąpić? Metodą eliminacji: co się da bez szkody dla całości usunąć, a czego usunąć się nie da - wyciszyć i zredukować do minimum. Sceny z Rollisonową tym silniejsze wywierają wrażenie, im bardziej są stonowane. To samo dotyczy rojeń i urojeń Księdza Piotra. Nie zaprzeczmy, że dla Mickiewicza Ksiądz Piotr stał się w pewnej chwili jakby wierzchołkiem piramidy. Ale ten wierzchołek ginie w chmurach i okazał się najbardziej podatny na erozję. Nas w Dziadach interesują sprawy Konrada o wiele więcej niż lamenty miłosne Gustawa i pytyjskie wizjonerstwo Księdza Piotra.

Zrozumieli to bardzo dobrze Skuszanka i Krasowski, toteż ich określenia tekstu okazały się w pełni uzasadnione. Ze wszystkich znanych mi adaptacji Dziadów - Dziady nowohuckie są najbardziej upolitycznione i zracjonalizowane, choć wcale nie pozbawione romantycznego polotu i nawet romantycznych ciągot do misteriów i zaświatów. W żadnym stopniu nie są Dziadami spreparowanymi ad usum jakiegokolwiek delfina. I tej adaptacji daleko jeszcze do doskonałości, ale uważam, że może się stać podstawą do następnych inscenizacji Dziadów; a ufam też, że nie będzie nazwana ani "plonem zbiurokratyzowania sztuki", ani upokorzeniem i świętem drobnego mieszczaństwa.

Adaptacja w Nowej Hucie uwzględnia całość Dziadów, choć z ogromnymi skrótami, nie zawsze usprawiedliwionymi: Salon warszawski i Pan Senator powinny w każdej adaptacji pozostać nienaruszone (z wyjątkiem dwu opowieści Księdza Piotra), a u Skuszanki i Krasowskiego podległy bolesnym amputacjom. Słusznie natomiast wyeliminowano w Teatrze Ludowym duchy na jawie, kapryśne fiku-miku, które, śmieszą, nawet gdy mają porażać grozą. Stąd nawet w scenie w kaplicy - żadnego zwidu, żadnych ucieleśnień istot zgoła bezcielesnych - zjawy przemawiają ustami jednostek z Chóru, jak szatan przemawia ustami Konrada, nim go Ksiądz Piotr nie wyegzorcyzmuje. Można natomiast zastanawiać się, czy słuszne było przesunięcie Ducha, kwitującego przemianę Gustawa w Konrada, na zakończenie całego widowiska. Ostatecznie - ów Duch mówi słowa, dla których Improwizacja i Widzenie Księdza Piotra są repliką a nie ilustracją.

Prawdziwym zakończeniem Dziadów - w ich ocalałym kształcie - jest Ustęp, z którego zrezygnowali Skuszanka i Krasowski, ale którym posłużyli się Kotlarczyk i Kreczmar. Posłużyli się jednak w bardzo nieznacznym stopniu, choć duch Teatru Rapsodycznego mógł był skłonić do szerszego wykorzystania dramatycznej epiki Ustępu. Udramatyzowanie, uteatralnienie Ustępu - oto poważne - zadanie dla przyszłych adaptatorów Dziadów, wśród których - uważam za miły obowiązek dorzucić te słowa - chciałbym widzieć zarówno Skuszankę i Krasowskiego jak Kreczmara.

Epickość Ustępu jest trudna, do przekazania, przez teatr - owszem. Jak trudna, to pokazują epickie opowieści, hojną ręką wpisane przez Mickiewicza w tok fabuły i rozszczepiające zarówno scenę w więzieniu jak w salonie, jak nawet w sali balowej. Jakże z nimi postępować w teatrze? Wszystkie trzy omawiane przedstawienia dysponowały aktorami pełnymi zapału, ale zespołowo nie dociągającymi do wyżyn teatralnych Dziadów. Stąd opowiadania nużyły, rozpraszały uwagę, zaczynało się pokasływanie widowni. Opowiadania wygłaszane były bezpatetycznie, ale też kameralnie jak w realistycznym dramacie mieszczańskim. Jestem zdania: nacisk na epickość Ustępu nie stawia przeszkód skrótom w epice dramatu.

Kulminacja Dziadów - no cóż, improwizacja. Jak ją inscenizować? U Bardiniego sklepienie celi zamieniało się w firmament gwiazdami usiany - to było efektowne, ale w nie najlepszym guście. U Kotlarczyka Improwizacja spadła do rzędu poetyckiego debiutu młodego beatnika. Kreczmar męczył się widomie i nie bardzo wiedział, co z tym fantem począć. W Teatrze Ludowym ustawiono pokręcone schody, wspinające się pod niebo niczym Wieża Babel. Po tej, niezbyt pewnej Drabinie Jakubowej wznosił się stopniowo Konrad, dochodził do połowy szczebli, po czym spadał z wysoka, wystudiowanym upadkiem. To było w zasadzie dobrze pomyślane, ale w praktyce zbyt cyrkowe. Nie każdy Konrad musi być ekwilibrystą. W Nowej Hucie przekazują natomiast widzowi-słuchaczowi tekst Improwizacji niemal bez skreślań. I widzowie trwają w napięciu, przeciwnie niż przy słuchaniu monologu Gustawa, który nadal nuży i niecierpliwi. Wykresu miłości Gustawa do Maryli nie udało się jeszcze nikomu przepisać z zadań szkolnych do egzemplarza reżyserskiego tak, by Część Czwarta okazała się naprawdę sceniczna.

Jeszcze o jednym szczególe inscenizacji: o związku współczesnego teatru polskiego ze scenicznym wyrazem Wesela. Do Wesela nawiązuje Różewicz, nawiązuje Mrożek, w inscenizacji Kreczmara i Skuszanki - Krakowskiego też odezwały się osobliwe echa Wesela, a to w bronowickiej kompozycji scen warszawskich (tak u Kreczmara), a to w somnambulicznym tańcu par balowych w teatrze nowohuckim. Zaczarowanie racjonalnego do szpiku kości Senatora w kukłę, tańczącą jakby pod wtór niewidzialnego chochoła - to innowacja, której celowość trudno byłoby wytłumaczyć.

Nie podobały mi się również pewne scenograficzne zabiegi w Teatrze Ludowym, mimo ich niewątpliwej oryginalności. Byłoby przestępstwem oprawiać Dziady w scenografię naturalistyczną. trudno byłoby w Dziadach posłużyć się nawet scenografią czysto realistyczną. Metafory plastyczne, skróty i syntezy, nawet pewne elementy abstrakcyjne są nieodzowne. Ale czy przez to należy Dziady odrywać scenograficznie od narodowego i romantycznego podłoża - jak się to zdarzyło Józefowi Szajnie w Nowej Hucie i ku czemu zresztą wyraźnie skłaniał się także Piotr Potworowski w Katowicach? Chyba nie. W świadomości narodu tkwią Dziady umiejscowione. Dziady litewskie, od guseł nad Świtezią do wileńskiej celi Konrada. Dziady Królestwa Kongresowego i Adama Mickiewicza. Dekoracje w Katowicach i w Nowej Hucie były ponadczasowe i ponadprzestrzenne, abstrakcyjne i taszystowskie.

Muzyka, aktorzy... stop, trzeba kończyć. Na razie tylko - bo sądzę, że Dziady będą się obecnie pojawiać częściej na tzw. deskach scenicznych, a zatem i w rozważaniach krytyków. To jest zjawisko naturalne - pod adresem przeciwników dramatu romantycznego (znam takich) powiem: zjawisko nie do uniknięcia. Dziady. Kordian. Wesele - do tej trójcy świętej teatru polskiego zawsze zwracać się będą reżyserzy ambitni, obojętne: mistrzowie teatru ogromnego czy teatru kameralnego. A Dziady mają przecież w tym triumwiracie miejsce przodujące.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji