Artykuły

Artysta niewykorzystany?

TADEUSZ HUK. Po znakomitych rolach w filmach Agnieszki Holland i Andrzeja Wajdy na dłuższy czas zniknął z wielkiego ekranu. Wyzwania czekały na niego w teatrze i w telewizji. W wolnych chwilach pisze opowiadania, maluje.

- Pochodzi Pan ze znanej rodziny krakowskich adwokatów, ale prawnikiem Pan nie został.

- Aktorem zostałem rzeczywiście trochę na przekór rodzicom, a prawo nigdy mnie nie interesowało. Polska w czasie, kiedy zdawałem maturę, była krajem bardzo ponurym i smutnym, zawód adwokata nie miał tu żadnej przyszłości. A ja wówczas zetknąłem się z kolorowym środowiskiem plastyków, aktorów, muzyków. Wydawało mi się, że właśnie w tym momencie

mojego życia oderwanie się od tej rzeczywistości poprzez sztukę będzie zbawienne.

- Aktorstwo było dla Pana rodzajem ucieczki?

- To nie była ucieczka, to było szukanie i zbliżanie się do świata, który naprawdę mnie interesował - teatru, literatury, sztuk pięknych.

- Czasu co prawda nie można cofnąć, ale czy dzisiaj, z perspektywy ponad 30 lat uprawiania tego zawodu, jeszcze raz podjąłby Pan taką samą decyzję?

- Myślę, że tak, choć nie wiem, czy gdybym znowu był po maturze, zdawałbym do szkoły teatralnej. Natomiast na pewno zdecydowałbym się na zawód związany ze sztuką. Mam bowiem w stosunku do siebie wystarczająco dużo dystansu, żeby z pełnym przekonaniem stwierdzić, że nie ma we

mnie żadnych zdolności menedżerskich, potrzebnych w naszym nowym kapitalizmie. Wolę pracować w samotności. A praca artysty - choć ciągle obracamy się wśród łudzi - to praca w samotności. Praca nad sobą i ze sobą.

- Ta "samotność" nie zawsze była twórcza. W niemal każdej rozmowie z Panem przewija się temat zawodowego niespełnienia. Tadeusz Huk to aktor niewykorzystany?

- To podkreślają dziennikarze, a nie ja. Nie mam żadnych pretensji do świata, po prostu tak się ułożyło moje życie, że zawsze częściej grałem w teatrze i w telewizji, niż w filmie. Do dziś otrzymuję ciekawsze role w teatrze, te wyzwania są bardziej ekscytujące. Niestety, mniej ludzi może mnie oglądać na scenie, ale czy to wszystko ma aż takie znaczenie? Ci, którzy chcą, to zobaczą.

- Brak bogatej filmografii w Pana przypadku to być może także kwestia wyboru miejsca pracy i życia. Z Warszawy inne miasta widać jednak trochę gorzej...

- Kiedyś wybrałem Kraków i jestem konsekwentny, poza tym przez wiele lat prężnie działał Krakowski Ośrodek Telewizyjny. Teraz Warszawa zagarnia wszystko, a Kraków jest już prawie pustynią: nie ma wytwórni filmowej, praktycznie nie ma telewizji, nic się nie robi. Teatr stał się zatem moim pierwszym domem a co jakiś czas ktoś mnie porywa do jakiegoś filmu albo Teatru Telewizji do Warszawy czy do Wrocławia.

Po świetnych rolach u Agnieszki Holland. Andrzeja Wajdy i Janusza Zaorskiego, jakby za karę, na 8 lat zniknął Pan z ekranów. Przysłowiowy "drugi oddech" aktorski złapał Pan dopiero w kinie Władysława Pasikowskiego.

- Dzięki Pasikowskiemu niektórzy sobie o mnie przypomnieli. Jestem mu za to bardzo wdzięczny. To było zupełnie nowe kino, inni bohaterowie, inne sprawy, które interesowały młodych widzów. Pasikowski jest reżyserem, który po prostu wie, jak się robi kino.

- Pasikowski dał Panu szansę, a ponieważ została dobrze wykorzystana, w ślad za nią przyszła cała seria propozycji kolejnych ról gangstersko-policyjno-mundurowych.

- Występuję w rozmaitych mundurach. W teatrze byłem austriackim gubernatorem Krakowa, w "Demonach wojny według Goyi" Pasikowskiego majorem, a w jego "Operacji Samum" wystąpiłem w cywilu. Nie wiem, na czym to polega...

- W chwilach przestojów w graniu pochłania Pana wiele pozazawodowych pasji - pisanie opowiadań, malowanie.

- Jeszcze nie wiem, czy to tylko zabawa. Być może jest to forma rekompensaty za taki "użytkowy" charakter aktorstwa. Występując w teatrze, zawsze przemawiam w imieniu reżysera i autora sztuki. Gdy piszę i maluję, robię to zawsze tylko na własne konto. Było kilka wystaw moich prac, ale ja nie mam do tej swojej pasji nabożnego stosunku. Nie kolekcjonuję nawet tych obrazów i rysunków, zresztą mam ich niewiele - gdzieś się rozeszły, porozdawałem je znajomym.

- Dlaczego nie opublikował Pan nigdy swoich prac literackich?

- A jak Pan myśli? Teraz wszyscy piszą. Ja robię te notatki dla siebie. To jest tzw. praca nad sobą. Obiektywizm nie istnieje, bo albo jesteśmy w stosunku do siebie nazbyt krytyczni, albo przeceniamy własne siły. Może na emeryturze spróbuję pisać "na poważnie".

- Pański kolega z teatru, Jan Frycz, powiedział: "Czegokolwiek byśmy nie robili i jak bardzo byśmy tego nie kochali, zdarzają się momenty, że chciałoby się dotknąć czegoś nowego. Odpocząć". Czy takim właśnie odpoczynkiem jest dla Pana pisanie, malarstwo?

- To dobra diagnoza. Kiedy mam mniej pracy w teatrze, lubię malować albo rysować, czytam zaległe książki, oglądam filmy, których nie widziałem. Dla podtrzymania kondycji gram też w tenisa. Dzięki tenisowi łatwo ocenić moją przydatność zawodową: jeżeli jestem w dobrej formie jako tenisista, oznacza to, że mało gram w teatrze, kiedy jestem w złej formie, wiadomo, że jestem zajęty i nie mam czasu na treningi. Tymczasem chyba powinno być akurat odwrotnie...

- Rozmawiamy w krakowskiej kawiarni "Maska", której jest Pan współwłaścicielem. Kiedyś "Maska" była dla Pana sposobem na życie, czym jest dzisiaj?

- Nigdy nie była sposobem na życie. Była jedną z form aktywności. Za późno się za to wziąłem. Poznałem ludzi z tak zwanego biznesu. Nie wiem, czy potrafiłbym żyć jak oni. To po prostu inni ludzie - nie mój świat

- Ale "Maska" to także lokal z tradycjami. To zobowiązuje.

- To prawda, "Maska" kultywuje tradycję działającej w tym miejscu słynnej kawiarni literatów i aktorów "Empik". Potem znajdowały się tam magazyny Starego Teatru. Koledzy-aktorzy mają blisko, bo lokal znajduje się w samym centrum Krakowa. Można też zejść do "Maski", nie wychodząc z teatru. Krakowianie wiedzą, że czasami można tu spotkać swoich ulubieńców.

- Wielokrotnie występował Pan w sztukach Wyspiańskiego. Rola Gospodarza z "Wesela" tak mocno wpisała się w pamięć widzów, że kiedy w ub.r. fetowano 100-lecie dramatu, nikt nie miał wątpliwości, że w rocznicowych uroczystościach to Pan powinien znów ją zagrać. A teraz stal się Pan tym bronowickim gospodarzem naprawdę, bo zamieszkał w sąsiedztwie Rydlówki. Duch Wyspiańskiego czuwał?

- Kto wie... Wyspiański od lat mi towarzyszył w moich pracach, a niedawno przeprowadziłem się do Bronowic, mieszkam na tyłach Tetmajerówki i Rydlówki i rzeczywiście czuję się trochę gospodarzem. Mam piękny widok na cały Kraków: widać Wawel, Wieżę Mariacką, a jak jest dobra pogoda, to także Tatry. A sąsiedztwo zobowiązuje... Ale proszę Pana, co byśmy nie mówili

- DOM to przede wszystkim kobieta. Mój także.

Rozmawiał Łukasz Maciejewski

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji