Artykuły

Mała Wieroczka

Gdy mała Wieroczka wpada na scenę po raz pierwszy, wiadomo od razu, że przed chwilą znowu musiała coś napsocić. Mała? No, może nie tak mała, lekko licząc metr siedemdziesiąt, ale przecież nie o to chodzi, nieuchronne metr siedemdziesiąt, ale w istocie to wciąż jeszcze klasycznie rozbrykana prowincjonalna "kózka". Wciąż jeszcze, czyli jak długo jeszcze? Niedługo Za chwilę "koza" poczuje, że kocha, przestanie być kozą, przestanie fikać nogami. Póki co jednak drży, bo ma jakieś nowe grzeszki. Przymierzała zakazane olśniewające suknie pani domu Natalii Pietrownej albo w zaciszu pustego kredensu wyjadła palcem cały słój wiśniowych konfitur. Zresztą - wszystko jedno. Oto bowiem wchodzi student Aleksiej Nikołajewicz Bielajew - i "kozie" grzeszki jakoś dziwnie szybko znikają. Pojawiają się inne. Nade wszystko zaś fundamentalny problem się pojawia. Małej Wieroczce i dużej Natalii zaczyna chodzić o to samo.

W "Miesiącu na wsi" Iwana Turgieniewa jest już sporo okruchów późniejszego Czechowa. Wieś, ziemski majątek, gorąc, spokój, nuda, jakieś dziwne tęsknoty, jakieś rozpaczliwe skoki serca, tysiące mniej lub bardziej potrzebnych słów, czas jak gęsty olej i ten sam koniec, czyli jakieś nie wiadomo co. Coś było, coś się skończyło, ale co to właściwie było i czy w ogóle było... Zostaje cień, z którym diabli wiedzą, co począć. To właśnie jest w "Miesiącu...", czyli dla reżysera tkwi w nim widmo stoczenia się w idiotyczną pretensjonalność taniej nastrojowości wszystkiego, w romansowość dla sentymentalnych kucharek, nade wszystko zaś - w rosyjską rodzajowość, rodem z czytanek dla przedszkolaków. I powiedzmy sobie od razu - Barbara Sass umknęła tym klasycznym nieszczęściom. Więcej jeszcze - spektakl jest dla ucha, oka i wrażliwości przygodą generalnie bardzo przyjemną, zdumiewająco wręcz nienowoczesną. Duża Natalia nie występuje w trampkach po dziadku i nie jest kubańskim transwestytą, mała Wieroczka nie jest brodatym narkomanem, student nie jeździ po scenie na czerwonym skuterze, na werandzie dziewiętnastowiecznego dworku rosyjskiego nie stoi lodówka, do tańca zaś nie przygrywa kapela rockowa. Czy można sobie w dzisiejszym teatrze więcej wymarzyć? Szczerze i mocno ściskam za to dłoń scenografowi Grzegorzowi Małeckiemu, natomiast w ogóle mu nie ściskam dłoni za parę idiotycznych patyków, sterczących z tyłu sceny w roli bodaj szuwarów oraz za brzydki jak noc latawiec, który sunąc po rozwieszonym nad widownią drucie udaje, że oto nim wiatr miota. Dziwię się, że autor tak smacznej scenografii poszedł na aż taki badylowo-druciany banał. Przecież grająca Wieroczkę Urszula Grabowska musiała okropnie się natrudzić, by pokazać wzruszenie widokiem wiszącego na drucie brzydala, a i tak nikt jej nie uwierzył. Jako Natalia Pietrowna, Anna Radwan wzniosła się na szczyty swego kunsztu, by uwiarygodnić istnienie tuż za badylami kojącej toni jeziora, a przecież i tak było oczywiste, że tam stoi co najwyżej kojące lśnienie starej miednicy. Ale dość już, nie o to chodzi, badyl i brzydal to w końcu tylko detale. W istocie chodzi tutaj o dwie kobiety.

Wieroczka, "kózka", w której rozkwitnie kobiecość. Natalia, opiekunka Wieroczki, kobieta, która raz jeszcze pragnie rozkwitnąć. W środku - student. Słowem - klasyczny trójkąt uczuć, spirala miłości, zazdrości, rywalizacji i klęski.

Student w końcu wyjeżdża. One pozostają. Natalia z kolejnym cieniem na czole. I Wieroczka, która już pewnie nigdy nie pomyśli o wyjadaniu palcem zakazanych wiśniowych konfitur. Banał?

Tak, ale gdy się patrzy na duet Grabowska-Radwan, ten oczywisty banał przestaje być banałem. Radwan zagrała bodaj wszystko, co było do zagrania. Może trochę zbyt prosto, to znaczy - nazbyt przewidywalnie, ale jednak. I wielka moja osobista radość, że tym razem nie oparła roli o ścianę dojmującego płaczu. A Grabowska? Grabowska to jest cudowny problem.

Nie wiem, może raz na dziesięć, a może nawet i na piętnaście lat pojawia się tak mądrze przez naturę skrojony talent. Tyleż w niej spokoju, co i ostrego temperamentu, tyle samo cienia, co jasności, po równo skupienia i szerokości, ciszy i krzyku, ciepła i zimna. Do tego dodać wypada magnetyczną wręcz swobodę i naturalność scenicznego bycia. Ale to nie wszystko. Jest jeszcze kwestia przechodzenia ze stanu w stan. Gdy studentka II roku Wydziału Aktorskiego tak miękko i niezauważalnie zmienia się z prowincjonalnej "kózki" w kobietę, gdy tak precyzyjnie przechodzi od fikania nogami do fikania sercem, to niby co tutaj jeszcze pozostało do dodania? Nic. Może tylko - co przecież oczywiste - że obok pań godnie wystąpili również panowie. To cieszy, ale i martwi zarazem. Martwi, gdyż Barbara Sass, będąc artystką niewątpliwie praworęczną, panów reżyserowała - z powodów do dziś niejasnych - ręką niewątpliwie lewą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji