Artykuły

Trele-morele

Tadeusz Różewicz lubi opisywać naszą współczesność, kierując się stale tym samym pytaniem: czego ubywa, a czego przybywa? Krytycy z kolei zwrócili uwagę (najdobitniej wyraził to bodaj Andrzej Falkiewicz w "Czterech spojrzeniach na Różewicza"), że jego twórczość jest zorganizowana raczej przez to, czego jej brakuje, aniżeli poprzez to, co w niej jest. Jak w dobrze znanym wierszu "Szkic do erotyku współczesnego":

Brak głód

nieobecność

ciała

jest opisem miłości

jest erotykiem współczesnym.

W utworach dramatycznych poetyka negatywna zostaje jednak uwikłana w paradoks teatru, bowiem w teatrze redukcja, brak czy nieobecność nieuchronnie muszą być jakoś uobecnione w materii, ucieleśnione i ukonkretnione. Oto Bohater bez stałego wieku i imienia staje się Józefem Parą, Tadeuszem Łomnickim, Zbigniewem Zamachowskim (z całym bagażem repertuarowych, a niekiedy i reklamowych skojarzeń), oto Stara kobieta, ta poruszająca się kupa garderoby, ten monolog waginy - staje się Mają Komorowską, Wojciechem Siemionem, Anną Chodakowską. Ale prawie zawsze z tego wypełnienia kreacji dramatopisarskiej materią sceniczną, z tego kompromisu, jakim jest aktorskie ucieleśnienie metafory, coś ciekawego wynikało.

"Grupa Laokoona", komedia napisana w 1961 roku, bezpośrednio po "Kartotece", należy do najbardziej pasywnych gatunkowo, czyli domkniętych sztuk Różewicza. Właściwie wszystko jest tu na swoim miejscu: Matka jest matką (ergo "kurą domową"), Ojciec jest ojcem (oczywiście znudzonym i załatanym jednocześnie), Syn jest synem (rzecz jasna: zbuntowanym, bo w trudnym wieku), no a Przyjaciółka jest psiapsiułą (wiadomo: blablabla). Mogę sobie wyobrazić, że na początku lat sześćdziesiątych taki satyrycznie antyinteligencki obraz inteligenckiej rodziny z artystycznymi ciągotami mógł nawet robić pewne wrażenie, chociażby przez kontrast z radiową powieścią o Matysiakach, których życie codzienne śledziła wtedy podobno cała Polska. Tym jednak, co najlepsze w "Grupie Laokoona", komedii rodzinno-pokoleniowej i artystyczno-obyczajowej, jest pomysł na "Tango", które w trzy lata później napisze Sławomir Mrożek.

Powiem wprost: "Grupa Laokoona" wydaje mi się sztuką drugorzędną w dorobku dramaturgicznym Różewicza, bez większego znaczenia w jego bitwach o nowy teatr czy o nową etykę sztuki, a to, co zobaczyłem ostatnio na scenie Teatru Wybrzeże, nie podważyło mego przekonania. Nie potrafię wysnuć domysłu, co skłoniło dzisiaj twórców podpisujących się jako Grupa Laokoona do jej wystawienia (czy jak to się teraz mawia: remiksu).

Przestrzeń Malarni, w której rozgrywa się gdańskie przedstawienie, przypomina studio telewizyjne, przygotowane do realizacji programu z udziałem publiczności. Widzowie zostają usadowieni w trzech sektorach wokół podestu w kształcie litery T. Klimat galerii artystycznej przenika się ze sztafażem porno-teatrzyku. W głębi góruje wielki penis w formacie billboardu, po bokach zmultiplikowana podobizna "Grupy Laokoona" w stylu Andy'ego Warhola i reprodukcja "Bitwy pod Grunwaldem", na samym środku instalacja z monstrualnym słonecznikiem (niczym palma na warszawskim skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich z Nowym Światem); u wejścia wielkoformatowa ilustracja z Aniołem Stróżem, na wprost - plastikowa kaczka jak z reklamy supermarketu. Na trzech monitorach emitowane są teledyski: migają twarze posłów i ministrów, które codziennie widujemy w serwisach informacyjnych. Kicz dewocyjny i kicz "awangardowy", kicz konsumencki i kicz polityczny w jednym stoją domu.

Aranżacja przestrzeni sprawia, że oglądamy postacie raz w planie ogólnym, raz w zbliżeniu, zupełnie jak w telewizji. Aktorzy grają w poetyce sitcomu - od puenty do puenty. Ruchy Matki (Dorota Kolak) wydają się przyśpieszone, a ruchy Dziadka (Krzysztof Gordon) spowolnione, tak jakby ich gra została poddana obróbce komputerowej. Świat może nie według Kiepskich, tylko Małolepszych. Wszystko to jest bardzo dobrze robione, spójne, efektowne i nawet zabawne. I całkowicie mi obojętne. Wychodzę z teatru jak ze studia telewizyjnego: poszło na antenę i jutro wszyscy o tym zapomną.

Owszem, twórcy gdańskiego przedstawienia dokładają starań, by niezorientowany widz czuł się tak, jakby sztuka została napisana nieledwie wczoraj. Aktorzy wplatają więc w Różewiczowskie dialogi niemal wszystkie kluczowe hasła ostatnich miesięcy, takie jak aborcja, "wykształciuchy" czy "zero tolerancji", zabrakło chyba tylko "spieprzaj dziadu" (czyżby już się przedawniło?). Niestety, takie kabaretowe aktualizacje można właściwie dopisać do każdej innej sztuki i wywołają spodziewany efekt: poklask widowni jak odruch Pawłowa gwarantowany. Tylko że dopóki reżyserskie modyfikacje tekstu autorskiego (chyba nieautoryzowane?) polegają na zastąpieniu "politechnizacji" "globalizacją", nie ma w tym nic zdrożnego, ale już zamiana "Ludowej Polski" na "Czwartą RP" staje się niebezpieczną zabawą w rzekome analogie. Zwłaszcza że komedia Różewicza, mimo rozległych erudycyjnych odniesień do traktatów estetycznych, należy akurat do sztuk dość mocno zakotwiczonych w realiach społeczno-politycznych minionego okresu. Siłą rzeczy dziś większość spraw przedstawia się zupełnie inaczej.

Ot, chociażby pierwsza odsłona: pełne ambarasu przekraczanie granicy. Różewicz wie, co pisze; skoro jeszcze tego samego roku wzniesiony zostanie mur berliński, więc i kwestia Dziadka w następnej odsłonie: "Trafiłaś w sedno. Voltreffer - jak mówią mieszkańcy Niemieckiej Republiki Federalnej i Niemieckiej Republiki Demokratycznej" nabierze z dnia na dzień dodatkowej ostrości. Zagraniczna podróż była zresztą doświadczeniem nielicznych "obywateli", większość społeczeństwa oglądała namiastki Zachodu w komisach, a każdy drobiazg (byle mydełko, byle długopis) przywieziony z zagranicy stawał się w kraju fetyszem.

Ale problem z aktualnością "Grupy Laokoona" nie sprowadza się tylko do uchylenia okoliczności historycznych. Już czterdzieści łat temu Jan Błoński skonstatował, że to "sztuka osobliwa, bo zwrócona przeciwko takiemu pojęciu piękna, przeciwko takiemu estetyzmowi, jakiego już na świecie od dawna nie ma" ("Rozważania na czasie"). Co zatem powiedzieć dzisiaj, po blisko półwiecznym praktykowaniu postmodernizmu i po doświadczeniach lat ostatnich? Zmienił się radykalnie - i to nie jeden raz - sposób rozumienia sztuki, definiowania jej zakresu, wypróbowane zostały odmienne formuły funkcjonowania muzeum (jak paryskie Centrum Pompidou) i właśnie jesteśmy świadkami krytycznego sporu o "sztukę krytyczną", jaki akurat niedawno zainicjował Michał Paweł Markowski w internetowej witrynie "Obiegu".

Czy muszę dodawać, że mityczne Włochy, o których tyle - jako o krainie artystów - ma do opowiedzenia Ojciec (Mirosław Baka), zostały juz w pełni oswojone przez polskie pielgrzymki do Watykanu za pontyfikatu Jana Pawła II, a dziś jest to jeden z głównych kierunków tanich linii lotniczych? Czy muszę przypominać, że uległ poważnemu zachwianiu patriarchalny model rodziny, że coraz jawniej mówi się o kryzysie wzorców męskości, że ton życiu publicznemu nadają raczej felietony Kingi Dunin, rozmowy Moniki Olejnik oraz literackie sukcesy Doroty Masłowskiej?

Rzecz jasna, realizatorzy gdańskiego przedstawienia wycinają to, co niewygodne, znika wiec cała pierwsza odsłona i wszystko to, co jawnie osadza komedię Różewicza w realnym socjalizmie. Przy okazji Syn zostaje zastąpiony przez Córkę, więc zaczynamy się niepokoić, czy ostatecznie nie wyniknie z tego ponury dramat o molestowaniu seksualnym w rodzinie. Tymczasem Córka (Katarzyna Maciąg) wykonuje erotyczny taniec na stole i na rurze, naśladując występ Kate Moss w teledysku "I just don't know what to do with myself" zespołu The White Stripes, co zapewne ma ilustrować tezę, że młodzieńczy bunt ("Nie chcę nikogo naśladować, pragnę być sobą") w świecie popkultury prowadzi jedynie do piramidalnego kopiowania kopii z kopii. Czy o tym mam rozmyślać po spektaklu? Swoją drogą taniec na rurze okazuje się jednym z głównych działań scenicznych ostatnich sezonów (chociaż muszę przyznać, że Maciej Stuhr potrafi nawet temu nadać jakiś sens w warszawskiej inscenizacji "Aniołów w Ameryce").

Największy jednak aplauz na widowni Teatru Wybrzeże wywołuje tercet Krytyków sztuki, wystylizowanych na podstarzałych gejów (a może emerytowanych chippendalesów). Zbigniew Olszewski, Mirosław Krawczyk i Jerzy Gorzko dają brawurowy show taneczny z przebojami Britney Spears i Justina Timberlake'a, tak że świetne parodystyczne teksty Różewicza o projektach "wspólnego pomnika Tekli Bądarzewskiej-Baranowskiej i Juliusza Słowackiego" schodzą całkowicie na dalszy plan. Ratuje się natomiast ballada samego Słowackiego "Niewiadomo co, czyli Romantyczność" ("Czy to pies ? Czy to bies?"), rozegrana na podeście w sposób parodiujący sceny z "Dziadów" w inscenizacji Konrada Swinarskiego.

I tu dochodzę do podstawowej wątpliwości, jaką budzi to przedstawienie. W ślad za Różewiczem realizatorzy doszczętnie kompromitują inteligencki język, wszelkie artystyczne bądź intelektualne aspiracje, a jednocześnie puszczają oko do "wykształciuchów" na widowni, czyniąc przy tym mnóstwo aluzji a to do "Oczyszczonych" w reżyserii Warlikowskiego (prysznice), a to do wałbrzyskiej "...córki Fizdejki" w reżyserii Klaty (Matejkowski Grunwald), a nawet, jak mi się zdaje, do wspomnianych już krakowskich "Dziadów" Swinarskiego sprzed lat ponad trzydziestu. Trzeba więc być nieźle oblatanym, tylko nie wiadomo, czy wypada się do tego przyznawać.

Muszę jednak przyznać, że sięgając po "Grupę Laokoona" z 1961 roku, twórcy przedstawienia wykazali przecież trafną intuicję. W tym samym czasie co komedia Różewicza powstaje "Nóż w wodzie", niezrównany debiut fabularny Romana Polańskiego, film Jerzego Kawalerowicza, "Matka Joanna od Aniołów", odnosi sukces w Cannes, Kazimierz Dejmek wystawia w Łodzi "Historyję o Chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim" (wywołując wzburzenie episkopatu), a Jerzy Grotowski reżyseruje "Dziady" w Teatrze 13 Rzędów w Opolu (dając początek teatrowi "bluźnierstwa i apoteozy") wychodzą też "Szkice o Szekspirze" Jana Kotta. Z pewnością warto dzisiaj wrócić do samego początku lat sześćdziesiątych. Nieoczekiwane zainteresowanie wzbudza od lat socrealizm - są kolekcjonerzy jego gadżetów, odbywają się sesje naukowe wyszedł nawet "Słownik socrealizmu", ale nie można całej historii Peerelu sprowadzać do tej konwencji. Toteż na przypomnienie i rozpoznanie czeka okres "naszej małej stabilizacji", czas, który w porządku świata zachodniego zapisał się jako dekada młodości i kontrkultury, a w rodzimym kalendarzu... no właśnie: jak? Gdyby więc zagrać pierwszą komedię Różewicza jak - horribile dictu - sztukę już historyczną, w wystroju "z epoki", jaki przyniosłoby to efekt? Wystawiona dzisiaj "Grupa Laokoona" może stać się początkiem teatralnej wyprawy w epokę Gomułki (tak jak Miłosz ułożył "Wyprawę w Dwudziestolecie"). Wiem, że trudno o coś bardziej irytującego niż to, że krytyk próbuje opisywać nie ten spektakl, który widział, lecz ten, który chciałby zobaczyć, więc na tej sugestii poprzestanę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji