Artykuły

Spodobałam się Malkovichowi

- Cenię sobie otwartość. Prawie wszystko robię w szczerej konfrontacji. Oczywiście, każdy ma chwile, kiedy chce uciec w szaleństwo. Jako aktorka mogę wtedy pójść do teatru i grać podwyższoną temperaturę emocji - mówi aktorka AGNIESZKA GROCHOWSKA.

Rz: "Wieczór Trzech Króli", w którym występuje pani ostatnio w Teatrze Polskim w Warszawie, jest również o tym, jak igra z nami los. A co pani powie o swoim aktorskim losie?

Agnieszka Grochowska: Los jest bardzo wygodnym wytłumaczeniem, gdy działamy wbrew rozsądkowi i pewnych rzeczy nie chcemy zauważać. Ale może to jest właśnie najpiękniejsze, że oczekujemy w życiu cudów i potrafimy urwać się z łańcucha, poddać emocjom, zakochać, nawet jeśli konsekwencje bywają takie, jak przeczuwaliśmy - opłakane? Szekspir przekonuje, że na pewno nie istnieje coś takiego jak obiektywna rzeczywistość, a reżyserowi Danowi Jemmettowi zależało na tym, żebyśmy pokazali wewnętrzny świat i prawdziwe przeżycia. Po kilku latach nieobecności w teatrze wolałam zagrać kobietę szaloną z miłości, niż tworzyć postać charakterystyczną.

Nie chce pani powiedzieć o swoim aktorskim losie?

- Zawsze jest wybór. Można iść w prawo albo w lewo!

A główna rola w "Beatrix Cenci" Słowackiego w Teatrze TV na początku kariery?

- Po II roku studiów to było dla mnie duże wyróżnienie - prezent od Świętego Mikołaja, którym był Jan Englert, mój profesor.

Obronił swoje przywiązanie do klasyki, choć teatr szedł wtedy w inną stronę.

- W ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Kiedy zgadzam się zagrać rolę, nie oceniam jej, bo to byłoby zabójcze dla mojej pracy. Najlepiej wychodzą mi rzeczy, w które wierzę. Grając Beatrix, niewiele wiedziałam. Miałam 20 lat. To było jak sen. Pamiętam wielkie emocje.

A w jakim teatrze chciała pani pracować po studiach?

- Zanim zdążyłam o tym pomyśleć, po III roku studiów dostałam propozycję z warszawskiego Studia. Pierwsza myśl była chyba taka, że być może nie jest to miejsce, w którym najbardziej chciałabym być, ale Zbyszek Brzoza proponował mi "Amadeusza" ze Zbigniewem Zapasiewiczem. A potem przyszła "Mewa".

Plotkowano, że faktycznym reżyserem była Krystyna Janda. Zagrała Arkadinę jak z Photoshopa - wyidealizowaną. Pani obezwładniała buntem, naturalnością, szczerością.

- Rozmawia pan z byłą młodą aktorką. I to po latach! Próbowałam się odnaleźć w obliczu Krystyny Jandy, Ewy Błaszczyk i Jerzego Kamasa. Pracowaliśmy w emocjonalny sposób, dochodziło do spięć, ale taka jest praca w teatrze. Przychodzimy na próby, mając swoje prywatne problemy, po czym wchodzimy w pozornie nieprawdziwą rzeczywistość, którą traktujemy 20 razy bardziej serio niż własne życie. Chciałam grać na zmiennych emocjach - góra-dół, góra-dół - i żeby to zrozumieć, zaczęłam się uczyć roli w oryginale, po rosyjsku. Tak dotarłam do źródeł "czustwa". Przekonałam się, że w obcym języku łatwiej jest zrozumieć zmienną melodię uczuć. Z rosyjskiej lektury "Mewy" brała się odwaga mojej bohaterki, a nawet bezwstyd. Być może przełamywanie wstydu i lęku jest w aktorstwie najważniejsze. Ważne również dla mojego życia. Mam nadzieję, że to widać w "Wieczorze Trzech Króli".

To reżyser kazał pani ciągle pokazywać nogę?

- Nie mam wrażenia, że ciągle ją pokazuję.

Raz, dwa, trzy, cztery - noga. W takim rytmie chodzi pani po scenie!

- Tak? To pomysł reżysera, ale ja też uważam, że czasami słowa i kostium przeszkadzają pokazać uczucia.

Czego się pani nauczyła od Jandy i Zapasiewicza?

- Pani Krystyna Janda była bezkompromisowa. Energię, którą prezentuje prywatnie, przenosi na scenę, zagarnia przestrzeń. Nie ma takiej możliwości, żeby tego nie zauważyć.

To się zgadza z tym, co powiedziałem, choć może myślimy co innego.

- Pani Janda wie, czego chce, i wygrywa. Ze Zbigniewem Zapasiewiczem na początku było... dziwnie. Wymagał respektu i dystansu. Kłaniałam się panu profesorowi, odkłaniał się, ale rozmawialiśmy wyłącznie na scenie i to tekstem sztuki. Jako postacie: stary Salieri i młoda, niedoświadczona Konstancja. W czasie spektakli czułam, że jestem traktowana z dużym szacunkiem, a nie jak młoda adeptka. To mi pomagało.

Wszystko było dla teatru i postaci.

- Ta surowość zaczęła mi odpowiadać. Zrozumiałam, że teatr jest sprawą serio i nie można się rozmieniać na drobne. Po premierze poszłam do profesora z podziękowaniami i zostałam ciepło przyjęta. Zbigniew Zapasiewicz był oszczędny w słowach, a mimo to poczułam się przytulona.

Czy pani obecność w Polskim jest konsekwencją tytułowej roli w "Antygonie" reżyserowanej przez Andrzeja Seweryna w Teatrze TV?

- Nie wiem, ale zadzwonił z zaproszeniem. Może opłaciło się biegać po żwirowisku warszawskiej elektrociepłowni, gdzie rejestrowaliśmy spektakl?

Czy są jeszcze ludzie, którzy potrafią odmówić sobie spokoju, władzy, pieniędzy - dla wyższej sprawy?

- Żyjemy w rzeczywistości, w której za sukces warto uznać, gdy nie okłamujemy samych siebie. Ale tym ciekawsze jest granie postaci wyjątkowo odważnych, nieprzeciętnych. Kiedy w filmie "Stepy" Vanji d'Alcantara zagrałam Polkę zesłaną do Kazachstanu z małym dzieckiem, musiałam sobie zadać pytanie, czy zachowałabym taki rodzaj hartu ducha jak moja bohaterka. Czy mogę być dobrym człowiekiem, nawet wbrew okolicznościom? Rola stała się moim prywatnym doświadczeniem, choć na początku miałam kłopot: musiałam zamieszkać 6 tysięcy kilometrów od Warszawy, na stepie, w sowchozie, gdzie warunki nie zmieniły się od czasu wojny.

"Hollywood Reporter" napisał pani wspaniałą recenzję.

- Gram w prawie każdej scenie. Trudno było mnie pominąć.

Film zakwalifikował się do konkursu w Locarno i dostaliście nagrodę specjalną na festiwalu w Marrakeszu.

- Bardzo sobie ją cenię, bo w jury byli m.in. Maggie Cheung, Irene Jacob i John Malkovich. Jeszcze większą przyjemnością była rozmowa z nimi, zwłaszcza z Cheung i Malkovichem, tym bardziej że spodobał im się właśnie prywatny wymiar mojej roli.

Dużo gra pani za granicą. Za rolę w "Upperdog" Sary Johnsen otrzymała pani norweskiego Oscara.

- Wygrałam zdjęcia próbne i zostałam obsadzona w komediowej roli, o niższym statusie niż moje wcześniejsze postaci. Zagrałam Polkę w Oslo, która pracuje na zmywaku, sprząta, a od czasu do czasu jest upokarzana. Jednak dzięki swojej życiowej energii nie poddaje się, a nawet jest światłem w chwilami ciemnym skandynawskim pejzażu. To doświadczenie uzmysłowiło mi, że my, Polacy, nie doceniamy siebie, a przecież jesteśmy otwartymi, serdecznymi ludźmi z poczuciem humoru.

"Pręgi" można uznać za film skandynawski: zagrała pani kobietę, wobec której mężczyzna musi zrezygnować z agresji albo nie ma szansy na miłość.

- Myślę, że polscy mężczyźni coraz częściej rozumieją, że agresja nie jest wyrazem siły, tylko słabości. A ci najbardziej inteligentni zauważają, że kobiety są coraz silniejsze i trzeba zmienić taktykę. W filmie bywa różnie: mężczyźni nie umieją nas zrozumieć albo nie wierzą, że to możliwe, i nas pomijają. Taką jesteśmy dla nich wielką tajemnicą! Może ten brak zaufania bierze się ze strachu? Ale kino też się zmienia. U Filipa Marczewskiego w "Kamforze" zagraliśmy z Mateuszem Kościukiewiczem rodzeństwo - ciekawą, złożoną relację. Jest też coraz więcej reżyserek. "Stepy", "Upperdog" i "Nie opuszczaj mnie" reżyserowały kobiety. A przede mną premiera w "W ciemności" Agnieszki Holland.

Jaką gra pani rolę?

- Jedną z Żydówek ukrywających się we lwowskich kanałach. Agnieszka Holland mogła nakręcić ten film za granicą, po angielsku, ale zdecydowała się na niezwykłą podróż w przeszłość Polski. Nie jest wyidealizowana, a jednak pokazała ludzi, którzy bohatersko znosili głód, cierpienie, wojnę. Żyli w kanałach przez 14 miesięcy - mówiąc w różnych językach: po polsku, w jidysz, po niemiecku, we lwowskim bałaku. To taka wieża Babel chwilę przed tym, jak przestaliśmy się rozumieć. Mam nadzieję, że to będzie ważny głos w rozmowie o polsko-żydowskich relacjach.

W "Warszawie" zagrała pani osobę, która chce budować nowe życie, w serialu "Zaginiona" - uciekinierkę. Która postawa jest pani bliższa?

- Nienawidzę uciekać. Cenię sobie otwartość. Prawie wszystko robię w szczerej konfrontacji. Oczywiście, każdy ma chwile, kiedy chce uciec w szaleństwo. Jako aktorka mogę wtedy pójść do teatru i grać podwyższoną temperaturę emocji.

***

Agnieszka Grochowska

Jedna z najbardziej uzdolnionych aktorek swojego pokolenia (1979). Zadebiutowała w 2001 r. tytułową rolą w "Beatrix Cenci" w Teatrze Telewizji. Kreowała tam również Antygonę w spektaklu Andrzeja Seweryna. W warszawskim Studio grała w "Mewie" u boku Krystyny Jandy oraz w "Amadeuszu", gdzie partnerowała Zbigniewowi Zapasiewiczowi.

Szeroka widownia telewizyjna poznała ją w serialu "Zaginiona". W kinie zabłysnęła w "Warszawie" Dariusza Gajewskiego, a także "Pręgach" Magdaleny Piekorz. W 2007 r. otrzymała nagrodę "Shooting Stars" dla najbardziej obiecującej aktorki, przyznaną podczas Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie. Rok później zagrała w polsko-amerykańskiej komedii romantycznej "Mała wielka miłość". Za "Upperdog" otrzymała w 2010 r. norweską nagrodę Amanda dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej. Za "Trzy minuty. 21:37" nagrodzono ją za drugoplanową rolę kobiecą na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.

W 2010 roku wystąpiła również w koprodukcji belgijsko-polskiej "Stepy" Vanji d'Alcantary, gdzie zagrała żonę polskiego oficera zesłaną do pracy w sowchozie.

Warszawa

2.05 | tvp 2 | NIEDZIELA

Zaginiona

22.05 | tvp 1 | ŚRODA

Na zdjęciu: Agnieszka Grochowska w "Wieczorze Trzech Króli", Teatr Polski, Warszawa

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji