Artykuły

Niskie obroty

W ciągu dwóch pierwszych dni, Zawirowania nie weszły jeszcze na wysokie obroty - o VII edycji Festiwalu Teatrów Tańca Zawirowania pisze Katarzyna Piwońska z Nowej Siły Krytycznej.

Podczas ośmiu dni trwania warszawskiego festiwalu Zawirowania zaprezentowanych zostanie siedemnaście przedstawień. Towarzystwo iście międzynarodowe, bo zobaczymy grupy m.in. ze Szwecji, Izraela, Węgier, Meksyku czy Niemiec. Festiwalowy harmonogram przewiduje także spotkania z artystami tuż po wieczornych spektaklach. W sobotę i niedzielę publiczność mogła obejrzeć łącznie pięć przedstawień. Żadnego z nich nie mogę nazwać mocnym uderzeniem na początek, choć każde znalazło swoich entuzjastów. Niejednoznaczność ocen zawsze można potraktować jako atut wydarzenia, ale według mnie Zawirowania nie weszły jeszcze na wysokie obroty, które mogą porwać wszystkich widzów. Pozostaje więc liczyć na progres w kolejnych dniach. Zapraszam do lektury komentarzy do trzech obejrzanych przeze mnie występów.

"Tribute To The Cow" - Elledanse

Na potrzeby słowackiej grupy Elledanse Scena Kameralna Teatru Polskiego zmieniła się w... oborę. Jest to luźne nawiązanie do historii budynku, w którym na co dzień pracuje zespół z Bratysławy. T&D House był niegdyś rzeźnią. Twórcy spektaklu "Tribute To The Cow" nie zasypują jednak widza krwawymi obrazami i scenami mordu. Proponują rzecz dość kuriozalną - zabierają nas na farmę, gdzie przyglądamy się codzienności zarówno jej pracowników, jak hodowanych krów. Akcent pada na niezbyt odkrywczą paralelę pomiędzy światem ludzi i zwierząt (szczególnie wyeksponowaną w przypadku wątku erotyczno-romansowego). Okazuje się, że i bydlętom nieobce są wydawałoby się czysto ludzkie sprawy jak zdrada, fascynacja, wykluczenie, samotność... Brzmi hardcorowo i tak też prezentuje się na żywo. W miejsce obiecywanego humoru pojawia się śmieszność. Twórcy przygotowali opowieść w myśl zasady "w prostych historiach kryje się największa życiowa mądrość". Zapomnieli jednak, że idąc tą drogą, łatwo osunąć się w banał.

Ruch tancerzy pozostawia wiele do życzenia - co w przypadku teatru tańca jest już zarzutem cięższego kalibru. Brak w sekwencjach grupowych należytej synchronizacji, a całość wydaje się ociężała i niestarannie wykonana. W warstwie estetycznej króluje przaśny eklektyzm - choćby na poziomie kostiumu - ni to z alpejskiej wioski, ni to z amerykańskiej prerii. Pretensjonalnością rażą użyte rekwizyty: białe gumowe rękawiczki (oczywiście w roli krowich wymion), czy wielkie gumowe piłki (brzuchy ciężarnych zwierząt). Scenografię budują bardzo proste elementy - tył sceny zmienia się w ścianę obory, słomę zastępują cienkie strzępki papieru. Choreografka wielokrotnie wykorzystuje w układach wiadra, dla których znajduje szereg zastosowań - szczególnie zaś upodobała sobie okropnie hałaśliwy podskoków z nogami tkwiącymi w blaszanych kubłach. Na koniec w oborze/rzeźni zjawia się ustrojona w złoto od stóp do głów niewiasta - która, po tym co zobaczyliśmy, niechybnie musi skojarzyć się ze złotym cielcem, ale doprawdy nie wiem, jak tę figurę interpretować w kontekście poprzednich scen. Myślę, że opisane rozwiązania sceniczne dają wyobrażenie momentami wprawiającej w osłupienie estetyki spektaklu. Inwencja jest imponująca, aczkolwiek z tych pomysłów nie wynika nic świeżego i cennego.

"JJ'svoices" Cullberg Ballet

Przedstawienie "JJ's voices" (na zdjęciu) w wykonaniu Cullberg Ballet wypełniło po brzegi salę Teatru Rampa - nic dziwnego, bowiem zapowiadane było jako jeden z gwoździ festiwalowego programu. Zamysł połączenia utworów Janis Joplin z tańcem współczesnym wydawał się interesujący - jak się jednak okazało, nadrzędną rolę odegrały w przypadku tego spektaklu piosenki. Moją rezerwę budzą przedstawienia teatru tańca, w których muzyka (i to nie stworzona na potrzeby spektaklu) dominuje nad przekazem ruchowym - a tak było w przypadku "JJ's voices". Przez niemal cały występ ponad sceną górował napis "LISTEN", można więc uznać, że artyści świadomie oddają palmę pierwszeństwa piosenkarce. Wówczas teksty i sposób wykonania należy potraktować jako wyzwanie rzucane odbiorcom, które Cullberg Ballet podejmuje - odnajdując w sobie uczucia, o których Joplin śpiewa. Trzeba jednak nadmienić, że położenie akcentu na dźwięk znacznie obniża widowiskowość - choć, jak się zdaje, artystom wcale o nią nie chodzi.

Znaczną część przedstawienia wypełniają momenty muzycznej pauzy: w tych partiach wykonawcy wyjmują z drewnianych skrzyń tablice z wypisanymi na nich pojedynczymi słowami lub krótkimi zwrotami. Pierwszej pauzie (dźwiękowej i jednocześnie ruchowej) towarzyszyć będzie hasło "LISTEN INSIDE" - widz otrzyma wówczas kilka minut na samodzielną refleksję. Później pojawią się kolejne plansze (MULTIPLY EMOTION, OVER YOU, EATING SPACE etc), które posłużą do budowania coraz to nowych sloganów (umieszczanych na metalowych stojakach z tyłu sceny). Te gry słowem, z jednej strony czasochłonne i nużące widza, wskazują jednak na ważną właściwość języka: możliwość budowania z poszczególnych jego elementów większych struktur. W ich tworzeniu ograniczają nas tylko umiejętności i wyobraźnia. Podobnie jest z każdym innym językiem przekazu - także z tańcem.

Kluczowym hasłem opisującym występ szwedzkiej grupy jest według mnie energia. Pauzy i statyka sprawiają, że gdy pojawia się ruch, widz odczuwa mocniej jego intensywność. Ciała wykonawców zachowują się tak, jakby wstrząsały nimi wyładowania elektryczne. Rozemocjonowanie ponosi ich czasem tak daleko, że miotający się we wszystkich kierunkach tancerz musi być podtrzymywany przez dwie osoby. We troje tworzą układ, w którym pozycje asekurujących i rozszalałego tańcem płynnie wymieniają się. Ten potencjał energetyczny tkwi w ich organizmach, ale jest uruchamiany i wzmacniany dopiero przez piosenki Joplin - nie sposób przy opisie ruchu uniknąć skojarzenia z zachowaniem osób dających się porwać bez reszty muzyce podczas koncertów.

Do budowania sensów posłużyły twórcom także klasyczne wydawałoby się hip hopowe stroje - pozwalają całkowicie ukryć pod nimi ciała. W niektórych sekwencjach odpowiednie przekształcenie ciała i kostiumu pozwala na stworzenie za ich pomocą czegoś na kształt marionety pozbawionej twarzy. O ile więc ruch był przestrzenią wolności i swobodnego wyrazu emocji, o tyle ubranie staje się formą, którą nakładamy na swoje z natury plastyczne ciało. Może też być uniformem sprawiającym, że stajemy się jednym z wielu podobnych, zamiast dzielić się z innymi sowim jednostkowym niepowtarzalnym przekazem.

"Roadkill" Staatstheater

Niedzielny wieczór należał do pary artystów z Staatstheater Kassel, którzy wystąpili w choreografii Johannesa Wielanda zatytułowanej "Roadkill". Evę Mohn i Ryana Masona mogliśmy zobaczyć w podwójnych rolach - tańczących na żywo i na ekranie zajmującym prawie całą tylną ścianę sceny. W jednym i drugim planie aktorzy-tancerze znajdują się na płycie pustego lotniska. Spektakl nie wyjaśnia, w jaki sposób tam trafili. To uwypukla zawieszenie postaci w bezczasie, dłużącym się teraz, które trzeba jakoś zagospodarować. Aktorzy filmowi złapią w szklaną kulę muchę i będzie to metafora sytuacji, w jakiej sami się znajdują. Czy to na lotnisku - pomiędzy przylotem a odlotem, czy to w filmie - gdzie nie może wydarzyć się nic poza raz zapisaną na taśmie fabułą, czy w życiu, które roi się od sytuacji bez wyjścia, potrzasków. Potrzaskiem może stać się nawet związek z ukochaną osobą. Czy jest jakieś wyjście? Bohaterowie szukają rozwiązań i co chwila zapalają się do nowych pomysłów, ale wszystkie one mają charakter zapychacza czasu, ucieczki od nudy, a nie trwałego planu. Mężczyzna-tancerz nosi w kieszeni pomiętą kartkę, na której zapisał swój projekt przyszłości: jak się łatwo domyślić - niezrealizowany. Finał spektaklu wydaje się jednak zwiastować odnalezienie harmonii, bo wszystkich wykonawców, filmowych i teatralnych, połączy wspólny taniec.

Niejednoznaczna jest relacja pomiędzy filmem a tym, co dzieje się na oczach widza. Nie wiadomo, kto podpatruje, a kto jest obserwowany. Plany wchodzą ze sobą w dialog. W filmie aktorzy traktują swoją sytuację lekko, starają się uciec od niej w co raz to nowe formy zabawy, kiedy nie mają ze sobą o czym rozmawiać, rytmicznie powtarzają słowo "fun" i bawią się radośnie. Na scenie tancerze zdają się czuć w pełni powagę swojego położenia, wiedzą, że na dłuższą metę nie da się uciec od odpowiedzialności. Ukazanie tych samych bohaterów w dwóch planach może być sposobem na zobrazowanie rozbicia osobowości. Poruszając się w przestrzeni rzeczywistej - czyli teatralnej - napotykają na liczne przeszkody w ich wspólnej relacji, a jednocześnie, co oddaje plan filmowy, każde tęskni do łatwego i przyjemnego życia. Ucieczka w hedonizm niczego nie załatwia, ale żeby się o tym przekonać trzeba to sprawdzić na własnej skórze - oby tylko w porę wyciągnąć właściwe wnioski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji