Artykuły

Spacer po teatrze

- Znakomity artysta izraelski opowiadał mi o sytuacji, która miała miejsce w Izraelu. Ekonomiczny przymus sprawił, że zrównano teatry. Wszyscy dostali mniejsze finansowe przywileje i nagle zauważono, że repertuar teatrów strasznie się ujednolicił. Wyszły spod jurysdykcji wszystkie spektakle, które powinny być pokazywane, czyli tzw. sztuki trudniejszej i powiedziałabym elitarnej a zostało wszystko to, co ludzie lubią, czyli łatwe, lekkie i przyjemne - mówi ANNA GORNOSTAJ, dyrektorka Teatru Capitol w Warszawie.

Rozmowa z Anną Gornostaj, dyrektorem Teatru Capitol w Warszawie.

Chciałabym namówić Panią na swego rodzaju spacer po teatrze, więc na początek, by wejść w temat, zapytam, jak Pani wchodzi do teatru? Jak do domu, do świątyni, do miejsca pracy?

- Wchodzę do teatru przez czerwone drzwi, jak pani zauważyła. Niektórzy niestety uważają to za lekko dwuznaczne, czy wręcz uwłaczające. Miejsce to jest także klubem muzycznym. Jest przewrotne, bo od wejścia zaczyna się inna rzeczywistość. Ten budynek z zewnątrz jest szary, brzydki, pokomunistyczny. Jak ktoś przekracza te czerwone drzwi, to znajduje się w innej rzeczywistości. My to nazywamy rzeczywistością z "Alicji z krainy czarów". Chodziło o to, żeby przekroczyć barierę szarości i wejść w taki świat zupełnie teatralny, od początku z innego zjawiska, z innego zdarzenia. To, że drzwi są czerwone, to jest licencja poetica naszej wnętrzarki, artystki scenografki, Doroty Banasik, która tutaj niemalże wszystko własną ręką urządzała. To jest jej dzieło, jej wizja artystyczna. Dorota Banasik jest wspaniałym scenografem teatralnym. Robi u nas kilka scenografii, do "Gąski", teraz do "Carmen". Jest wnętrzarką z zamiłowania, ale taką, powiedziałabym, rękodziełową. Jak pani widzi, te krzesła, które tu stoją, które są kostiumami teatralnymi, to także jej robota. Ona jest taką kobietą orkiestrą w sensie plastycznym.

Czy dla pani teatr jest przede wszystkim stworzeniem miejsca?

- Oczywiście, że tak. Teatr jest pojęciem ogromnym. Teatr to są oczywiście ludzie i to wszystko co ludzie sobą artystycznie prezentują. To jest ta wspaniała energia, która wychodzi z artystów. To jest miejsce, kulturalne miejsce na mapie Warszawy, czy na mapie Polski, które się robi latami. Opowiadam tak o Dorocie, ponieważ ona jest właśnie taką energią, która zderzyła się z naszą. Bardzo długo szukaliśmy kogoś, kto mógłby zaprojektować to wnętrze, żeby było inne, takie jak myśmy sobie wyobrazili, że powinno być. Szukaliśmy inspiracji w Paryżu w różnych klubach, troszkę w Folies Bergre, troszkę w Bobino. Nic nam nie pasowało. Dorota stworzyła zupełnie inny, magiczny świat. Oczywiście on jest inspirowany naszymi pomysłami, ale to ona wszystko złożyła w kupę.

Odchodząc od czerwonych drzwi, wchodzimy w dwa światy, innymi drzwiami do klubu a innymi do teatru, ale to tylko pozorne rozdzielenie. Spotykamy się razem w jednym foyer, w jednej przestrzeni, która jest dwupiętrowa. Jesteśmy w miejscu, które wieczorem zmienia się w loże VIP, gdzie ten nieokiełznany świat klubowy troszkę nam się miesza z tym światem teatralnym. To było nasze założenie, choć nie do końca ono nam się sprawdziło w realiach polskich. Myśmy myśleli, że zrealizujemy pomysł artystyczny a jednocześnie ekonomiczny i połączymy teatr z klubem muzycznym a ludzie, tak jak ma to miejsce w całej Europie i na całym świecie, zostaną po spektaklu w klubie, gdzie będą mogli napić się drinka i porozmawiać o spektaklu, potem pobyć przy różnej muzyce. Proszę jednak sobie wyobrazić, że ta komuna strasznie w nas siedzi. Mamy już niestety takie genetyczne uwarunkowanie, że jak kończy się spektakl, to ludzie stadami idą do szatni, mimo że spektakl był miły. Dopiero kiedy przyzwyczailiśmy publiczność tymi prawie czterema latami działalności, coraz większy procent zostaje. Jest jednak jeszcze długa droga przed nami, żeby nauczyć ludzi celebrowania wyjścia z domu. To niestety nie jest w naszej naturze.

Próbując nakreślić kształt Pani marzenia, chciałam nawiązać do Pani wcześniejszej wypowiedzi, w której tłumaczyła Pani dlaczego zdecydowała się stworzyć własny teatr. Przyznała Pani, że scena instytucjonalna, to za mało. Czy wynikało to z własnej potrzeby, czy po prostu uważa Pani że ten typ funkcjonowania teatru jest już całkiem przestarzały?

- Broń Panie Boże! Nie wylewajmy dziecka z kąpielą. To są dwie różne rzeczy. Ja tylko uważam, że powstawanie teatrów prywatnych jest również znakomitym zjawiskiem naszych czasów, możliwym dzięki szeregowi przemian; politycznych, ekonomicznych a także kulturowych. Teatr prywatny musi być uzupełnieniem teatru państwowego. Mówię to jako praktyk. U nas jest to trochę taki groch z kapustą. Repertuar teatrów państwowych jest bardzo eklektyczny. Często widząc sztuki w teatrze instytucjonalnym, mówię: - Boże to jest pyszna sztuka dla teatru prywatnego. Nie takie rzeczy powinny się dziać w teatrach instytucjonalnych, nie takie pod publiczność, bo wtedy zabiera się finanse i czynnik repertuarowy spektakli, które powinny być pokazywane w teatrze prywatnym. Teatry instytucjonalne muszą spełniać pewną misyjność działań kulturalnych. Jest to bardzo niebezpieczna i bardzo trudna kwestia. Znakomity artysta izraelski opowiadał mi o sytuacji, która miała miejsce w Izraelu. Ekonomiczny przymus sprawił, że zrównano teatry. Wszyscy dostali mniejsze finansowe przywileje i nagle zauważono, że repertuar teatrów strasznie się ujednolicił. Wyszły spod jurysdykcji wszystkie spektakle, które powinny być pokazywane, czyli tzw. sztuki trudniejszej i powiedziałabym elitarnej a zostało wszystko to, co ludzie lubią, czyli łatwe, lekkie i przyjemne. I to też jest niebezpieczne odium. Dlatego zmiany, które mają nastąpić w teatrze są takie trudne, bo teatr jest pojemny nieprawdopodobnie. Nikt nie ma monopolu na prawdę w nim. Na świecie to się bardziej rozkłada - w Ameryce południowej są teatry bardzo elitarne, prywatne teatry, ale są także popularne, do których przychodzą tysiące ludzi. Żadne z nich nie są gorsze. U nas funkcjonuje myślenie, że skoro mamy teatry prywatne, to one będą tańsze i lepsze, bo mniej trzeba będzie dawać nakładów na kulturę prywatną. Jest to oczywiście nieprawda. Nie dostałam jako teatr prywatny żadnych dotacji i nikt mi nie pomaga, przez co nie mogę sobie pozwolić na taki repertuar, jaki bym chciała państwu pokazać. W zasadzie ja nigdy nie wystawię Szekspira, bo mnie nie stać na to, żeby tu na scenie było jednocześnie kilkunastu aktorów. Każde ryzyko artystyczne okupuje nieprzespanymi nocami i własnymi pieniędzmi. To jest bardzo trudne.

Wyprzedziła Pani trochę moje pytanie, ponieważ chciałam zapytać o te wybory repertuarowe, czy starcza sił i środków na produkcje mniej popularne, czy może problem jest jeszcze inny?

- To nie jest kwestia sił, to jest kwestia środków. Po tych latach prowadzenia teatru prywatnego, zrozumiałam na co ja mogę sobie pozwolić a na co nie. Kryśka Janda dobrze powiedziała, że na trzy spektakle, które są takimi popularnymi, czyli to co lubimy; komedie, kabarety, takie rzeczy na które przychodzimy, żeby oderwać się od rzeczywistości, można sobie pozwolić na taką, jak to ja mówię ułańską fantazje, czyli sztuki, które są elitarne i nie do końca odstają od całości wizerunku teatru. Ja staram się, by mój teatr był eklektyczny repertuarowo i żeby nie był przywiązany do jednego rodzaju. Żeby nie było, że my jesteśmy tylko kabaretowi, czy tylko wodewilowi, czy bulwarowi. Jedni mi to zarzucają inni nie. Moje starania wynikają z obserwacji przez wiele lat mojego mistrza, pana dyrektora Warmińskiego i jego żony Oli Śląskiej, tego jak on budował swój teatr. Oczywiście to były inne czasy, ale to był wbrew pozorom teatr bulwarowy, ponieważ wśród różnych sztuk miał też w repertuarze takie dla publiczności - łatwe i miłe. Dzięki temu miał pokolenia wychowanych widzów. Teraz obserwuje, że do mnie też przychodzą całe pokolenia, bo każdy znajduje inny spektakl. Matka przychodzi na "Klimakterium", córka na "Gotowane głowy" a wnuczka na jeszcze coś innego. Lubię rozmawiać z widzami, bo to jest dla mnie także źródło informacji. Podpytuje publiczność o to, co im się podoba i mam już stałych widzów, którzy stale donoszą co by woleli i na co z chęcią by przyszli. Zdarza mi się bez przerwy, że słyszę: "Nie Pani Aniu, ja do Pani na to nie przyjdę, ale Mama była i mówiła, że spektakl jest fantastyczny".

Za to polegliśmy, co jest nieprawdopodobne, na spektaklach dla młodzieży. Mamy fantastyczne spektakle dla dzieci, więc dla młodzieży zrobiliśmy "Śluby panieńskie". Wydawało się, że jest to pewnik i szkoły powinny na to przychodzić. Tymczasem nauczyciele, którzy przychodzą do mnie na bajkę, zaczęli mówić, że nie przyjdą z młodzieżą, bo boją się odium klubu. Nie chcą, żeby rodzice zarzucili im, że to jest klub muzyczny. Mnie by wcześniej do głowy nie przyszło, że to jest ten sposób myślenia. To też jest dla mnie nauczka, że tego typu repertuaru nie mogę tutaj zaserwować, mimo że o tym marzyłam. Miałam tutaj "Bajki robotów" Lema, czy właśnie "Śluby panieńskie". Cały czas szukam tego targetu zaniedbanego. Są to m.in. gimnazja. O nich myślałam biorąc się za te tytuły. Okazało się jednak, że to nie jest to miejsce. Jak więc Pani widzi miejsca robi się takimi różnymi historiami.

Skoro więc wracamy do wątku miejsca w teatrze, to z jakiego miejsca lubi Pani najbardziej obserwować spektakl? Z widowni a może ze sceny? Ma Pani takie miejsce?

- Mam dwa takie miejsca. Jak jestem tak na 90 procent pewna, że to jest spektakl, który publiczność chwyci, to mam takie miejsce w 11. rzędzie, takie ostatnie. U nas z każdego miejsca doskonale widać. To co mnie urzekło od samego początku, kiedy weszliśmy tu, żeby remontować to miejsce, to amfiteatralna widownia. To się rzadko zdarza. Taką widownie ma np. Teatr Narodowy. Większość teatrów boryka się z niewygodą na widowni. Nasza widownia jest stworzona do tego, żeby tam był teatr. To kino było po prostu cudownie zaprojektowane. Natomiast kiedy mam strach artystyczny o te moje ułańskie fantazje, to sobie siadam na takie kręcone schody, które są niby właściwym wejściem do teatru. Siadam tam na ostatnim schodku i słucham. Mam tam takie miejsce, że widzę całą publiczność i widzę ich reakcje. Oczywiście każdy dyrektor ma takie miejsce.

Pora kończyć nasz spacer. Pozostaje więc zapytać, jak Pani wychodzi z teatru? Z zadowoleniem, z tęsknotą czy z głową pełną nowych pomysłów i planów?

- To jest tak, że ja puściłam w ruch lokomotywę, którą jest trudno zatrzymać. Nawet jeżeli chcę ją wyhamować, to potrzebny jest czas. Na razie jednak nie ma potrzeby, żeby przyhamowywało. Wisi na nas ciągle odium dzierżawców. To miejsce należy do Stowarzyszenia Współpracy Polska-Wschód i niedługo czeka nas okres przedłużenia umowy. Może być różnie, ale ja niczego nie żałuję. Ja się bardzo cieszę, że zrobiłam coś dla siebie, że spełniłam marzenie, że miałam odwagę, żeby podjąć tą decyzję. To marzenie kosztuje mnie ogromnie dużo stresów i nieprzespanych nocy. Sama jednak nabieram do siebie szacunku, że stać mnie było na to, by podjąć taką decyzję, żeby wyjść z tego odium bania się. Spełniam swoje marzenie i zawsze chciałam być w teatrze. Są takie momenty to nawet nie są momenty, po prostu cudownie jest mieć taki teatr. Cudownie spotykać się z ludźmi. Cudownie mieć takich widzów, którzy przychodzą i mówią, że to im się podoba a tamto nie. Wciągam nie tylko swoich kolegów, ale także zwykłych ludzi do rozmowy o teatrze a w moim życiu teatr jest zawsze najważniejszy. Jest rodzina i teatr a właściwie teatr i rodzina - odwrotnie. Tak to jest, to są takie priorytety. To jest dla mnie ogromny luksus, że mogłam stworzyć sobie taką sytuacje, że mogę prowadzić ten dialog.

Czyli można powiedzieć, że Pani z teatru praktycznie nie wychodzi?

- Chyba już teraz nie wychodzę. Od dzisiaj mam takie pół-wakacje, bo tych wakacji nie mam tak do końca. Mam na szczęście takiego męża, który ma troszkę inne priorytety niż ja, bo u niego są to: podróże, teatr, rodzina a u mnie jest to: teatr, rodzina, podróże. Dlatego też ten element podróży też musi gdzieś istnieć. Dlatego on na pół roku z góry, wiedząc że inaczej byśmy nie pojechali, kupuje bilet. Dzięki temu, że bilety są wtedy dużo tańsze, są to bardzo odległe miejsca, np. Azja, czy druga strona półkuli. Resztę organizujemy sobie sami, jesteśmy takimi globtroterami. Wyprawa w dżunglę z plecakami nie jest dla nas problemem. Wtedy jest ten taki mus, stoję w pewien sposób pod ścianą i muszę wziąć ten plecak i pojechać - wtedy odpoczywam, wychodzę. Kiedy jednak wracam, to jest naprawdę dużo do pozamiatania.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji