Artykuły

Żyleta, getto i głos wolny

"Tęczowa trybuna 2012" nie jest sztuką o "homoseksualnie usposobionych" kibicach, którzy chcieliby mieć własny sektor na stadionie piłkarskim podczas Mistrzostw Europy, ale małym słownikiem demokracji - pisze Joanna Krakowska w Dialogu.

Historia polityczna Polski co najmniej od wojny, z nielicznymi wyjątkami, naznaczona była wyborami negatywnymi. Jeśli oczywiście przyjąć, że historia polityczna to historia mniemań i niemniemań, które przekładają się na działania publiczne lub ich zaniechanie, czyli, innymi słowy, historia publicznego dyskursu wyznaczanego przez postawy światopoglądowe i akcesy polityczne osób obdarzonych głosem i nawykłych go używać (nawet jeśli jedynie do wołania na puszczy1). Obdarzenie głosem oznaczałoby tu nie tyle możliwość artykulacji własnych poglądów, motywacji i aspiracji, ile jakąś gwarancję ich słyszalność i, a co za tym idzie, ich utrwalenia, zapamiętania, zarchiwizowania dzięki dostępowi do mikrofonu, kamery, klawiatury, a choćby i długopisu. "Głos" zatem to nie anonimowy głos wyborczy, oddany, jak kiedyś, w wyborach fałszowanych czy, jak dzisiaj, w wyborach pozornych alternatyw. ale głos racjonalizacji takiego czy innego wyboru, artykulacji stojącego za nim poglądu. Przy czym nie chodzi tu o głos outsidera i indywidualisty, który bywa na ogół lekceważony jako popis, performans czy prowokacja, lecz o głos przedstawiający racje jakiejś formacji, pokolenia, środowiska czy grupy. Już samo to sprawia, że głos jako znak obecności/słyszalności w sferze publicznej okazuje się "elitarnie usposobiony". Elity charakteryzuje bowiem to przede wszystkim, że są słyszalne. Co nie oznacza zresztą bezpośredniego wpływu na wyniki wyborów, na politykę rządu czy na kształt instytucji publicznych, ma natomiast pewien potencjał opiniotwórczy, postulatotwórczy, postawotwórczy, a tym samym w odniesieniu do grup dyskryminowanych także - emancypacyjny.

Zaryzykujmy zatem definicję elity jako grupy obdarzonej głosem, racjonalizującej swoje postawy i przekładającej je na język polityki - poparcie lub kontestację, uczestnictwo lub opór, wybór lub postulat. Przynależność do tak rozumianej elity oznaczać więc będzie po prostu obecność w sferze publicznej - uświadomienie ogółowi lub części ogółu własnego istnienia. Oznaczać będzie zdefiniowaną tożsamość, społeczną identyfikację i artykulację racji.

Historia polityczna to w końcu historia formowania się, ujawniania, ewoluowania i rozpadu rozmaitych elit. W Polsce po drugiej wojnie takimi elitami bywali pisarze i intelektualiści, którzy opowiedzieli się czynnie i biernie za nowym porządkiem, kawiarniani kontestatorzy z lat późniejszych, demokratyczna opozycja i jej akolici, sierpniowi stoczniowcy, ludzie z opornikami na swetrach, entuzjaści Komitetów Obywatelskich, ale też środowiska pogardliwie zwane "warszawką", pielęgniarki z Białego Miasteczka, Solidarni 2010, feministki, a w końcu i różowi górnicy z Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu. Ci wszyscy, których głos - choćby na krótko czy okazjonalnie -przebijał się przez niegdyś propagandowe, a dzisiaj skomercjalizowane pustosłowie mediów.

Historia polityczna Polski w okresie Peerelu kształtowana była w dużej mierze przez świadomość jej elit naznaczoną wyborami negatywnymi i myśleniem kategoriami "mniejszego zła", świadomość uformowaną przez realne lęki i pragmatyczne kompromisy, a także dbałość, by radykalnych wyborów dokonywać zawsze w dobrym towarzystwie. Z zasady jednak świadomość elit peerelowskich samoograniczała się, tak jak samoograniczająca była sierpniowa rewolucja Solidarności. I jeśli coś tę świadomość niewoliło, to niekoniecznie opresja władzy, lecz zrozumienie dla "względów".

Ten sposób myślenia nie skończył się bynajmniej wraz z odzyskaniem niepodległości i trzeba było czasu - niemal dwudziestu lat, by pojawiły się i zaczęły przebijać do opinii publicznej symptomy "świadomości niepodległej". A w każdym razie wolnej od minionych lęków, historycznych podziałów, dawnych idiosynkrazji, resentymentów i owych "względów", z powodu których warto było wyraziste poglądy trzymać na wodzy.

Małgorzata Szpakowska - której nie można zarzucić lękliwości i pragmatyzmu, o co najwyraźniej miał do niej pretensje peerelowski sąd, skoro skazał ją w swoim czasie na trzy lata więzienia za ich brak (czytaj: za działalność opozycyjną) - grzeszy jednak dzisiaj zbyt dobrą pamięcią. Zarówno faktów, jak i względów. Na dramat Pawła Demirskiego "Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej" - arogancki, owszem, przejaw "świadomości niepodległej" - reaguje niemal automatycznie, przywołując kontekst, z powodu którego napastliwość wobec twórcy "Człowieka z marmuru" należałoby powściągnąć. W "Przedrzeźnianiu" pisze bowiem tak:

"Warto jednak pamiętać, unosząc szabli; nad głowę, w jakim towarzystwie rusza się do boju. Można nie cenić filmów Andrzeja Wajdy, można uważać piedestał, na jaki się wspiął, za przesadny. Ale nie jestem pewna, czy Paweł Demirski tonem ataku miałby chęć kontynuować tradycję akurat stowarzyszenia 'Grunwald'."

Powstałe w 1980 roku Zjednoczenie Patriotyczne "Grunwald" było organizacją polityczną wspieraną przez partyjnych twardogłowych, nawiązującą do tradycji moczarowskich, głoszącą hasła narodowe i antysemickie, wzywającą do zwalczania opozycji, tendencji liberalizacyjnych oraz kosmopolitycznej sztuki Zachodu i rodzimych szyderców, takich właśnie jak Andrzej Wajda. Szpakowska dobrze pamięta, co ta elita partyjnego, narodowo-komunistycznego betonu wypisywała na jego temat. Pamięta też z pewnością "List czterdziestu czterech", jaki pod koniec lat siedemdziesiątych podobna grupa wystosowała do Sekretariatu KC PZPR, domagając się od władz partyjnych zaostrzenia kursu w sferze ideologii i kultury, zwłaszcza wobec "produkowania, nagradzania i szerokiego rozpowszechniania takich dzieł filmowych jak "Człowiek z marmuru", "Bez znieczulenia", "Szpital Przemienienia" czy "Aktorzy prowincjonalni"2 - jako wyszydzających wartości socjalizmu.

W latach siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych każdy krytyk Andrzeja Wajdy i jego filmów musiał brać pod uwagę ten kontekst, by mimowolnie nie włączyć się w polityczną nagonkę przeciw twórcy, który bądź co bądź mówił rzeczy istotne, rozbudzając aspiracje do wolności i przesuwając, na ile się dało, jej granice. Jasno zdefiniowany przeciwnik dysponujący aparatem administracyjnym, cenzurą, tajną policją i nie wahający się ich używać zmuszał ewentualnych krytyków do zastanowienia, "w jakim towarzystwie rusza się do boju", by nie znaleźć się z gorliwymi apologetami systemu po tej samej stronie barykady, skoro barykada była tylko jedna. Czy dziś,

kiedy barykad jest więcej, Paweł Demirski może sobie pozwolić na nonszalanckie zignorowanie stosunku Zjednoczenia Patriotycznego "Grunwald" do Andrzeja Wajdy wyrażanego przed niemal trzydziestoma laty?

Na tak postawione pytanie odpowiedź byłaby oczywista, gdyby nie fakt, że w tej mierze tradycję "Grunwaldu" kontynuuje, zdaniem Szpakowskiej Krzysztof Masłoń publikując w "Rzeczpospolitej" artykuł dezawuujący twórczość Wajdy. Warto może dodać jeszcze, że niektórzy dawni działacze "Grunwaldu" związani są obecnie z Radiem Maryja i z "Naszym Dziennikiem", a więc ze środowiskami, z którymi Demirskiemu niekoniecznie jest po drodze, a o Wajdzie myślą dziś jako o komunistycznym sprzedawczyku z takim samym przekonaniem jak wtedy, kiedy uważali go za element antysocjalistyczny. Nie chodzi jednak o to, czy Małgorzata Szpakowska ma rację, zwracając uwagę właśnie na te konteksty, a nie na jakieś zupełnie inne, które dla Demirskiego mogą mieć większe znaczenie, lecz o to, że argument Szpakowskiej jest wzorcowym

przykładem owej samoograniczającej się świadomości elit, uwarunkowanej troską, by nie zaszkodzić słusznej sprawie i nie popaść przy tym w niewłaściwe towarzystwo. Źródłem tej troski zapewne jest poczucie, że liberalne wolności są zawsze zagrożone i że niektóre z tych zagrożeń są gorsze niż inne.

Zrozumienie dla "względów" i powściąganie radykalizmu sądów sprzyjających tym zagrożeniom ma oczywiście coś wspólnego zarówno z postrzeganiem świata w jego złożoności, jak i ze sceptycyzmem wobec ideologicznych zaangażowań, ale nie ten intelektualny aspekt świadomości uwikłanej w konteksty jest tu przedmiotem namysłu, lecz właśnie ograniczająca moc owych kontekstów. One bowiem sprawiały, że wybory i sądy polityczne polskich elit były w dużej mierze wyborami negatywnymi naznaczonymi szantażem "większego zła".

Lepiej rozumie się poparcie, jakiego inteligencka elita udzieliła nowej władzy w latach czterdziestych, jeśli przeczytać jak "Odrodzenie" o lubelskim rodowodzie i marksistowska "Kuźnica" reagowały na powojenne pogromy i antysemickie ekscesy: potępieniem, zgrozą, gruntowną rozprawą z polskim antysemityzmem zakorzenionym w międzywojniu. W tym kontekście akces - jakkolwiek naiwny - do nowego porządku był dla wielu pisarzy i intelektualistów opowiedzeniem się przeciw endeckim upiorom i sanacyjnej tolerancji wobec nich. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych życzliwość dla tak zwanych partyjnych liberałów bywała umocowana w lęku przed wzmocnieniem frakcji twardogłowych zwolenników rządów silnej ręki. Popieranie Mieczysława Rakowskiego mogło więc wynikać z niechęci do Albina Siwaka i wspominanego już "Grunwaldu". W okresie stanu wojennego upodobanie zwolenników Solidarności do Reagana i pani Thatcher było z kolei umocowane w nienawiści do Jaruzelskiego i Urbana. Po 1989 roku wrócił natomiast znowu lęk przed nacjonalistyczną prawicą, który szybko zaowocował przyjęciem dawnych komunistów do towarzystwa. Co zaś do demokracji, to począwszy od pierwszych wyborów prezydenckich znaczna część wyborców głosowała przeciw a nie za: przeciw Tymińskiemu, przeciw Kwaśniewskiemu, przeciw Kaczyńskiemu...

Problemem rozmaitych elit, zwłaszcza po roku 1989, okazywało się zwykle to, że sytuowały się dobrowolnie między młotem a kowadłem, nie potrafiąc wykrzesać z siebie dość energii i zdecydowania, by poza głosem wydobyć z siebie także alternatywne wizje albo tworzyć własne konteksty. Dawały więc sobie wmawiać, że albo komunizm albo rynek, albo PiS albo PO, albo - jak u Demirskiego w "Tęczowej trybunie"

- żyleta albo getto. Zapewne trzeba było czasu, by pojawiło się nowe pokolenie, które wyrwałoby się z zaklętego kręgu takich wyborów i zrewidowało zastane hierarchie, autorytety, alternatywy, konteksty, sądy, wizje, programy, resentymenty, poglądy i uprzedzenia. Wszystko to, co odziedziczone po przodkach - zakładnikach historii, realpolityki, martyrologii i transformacji. I wydaje się, że taka formacja właśnie nadeszła.

Ma swoich harcowników. Tych, co - jak Monika Strzępka - oświadczyli, że w ostatnich wyborach zagłosowali na Jarosława Kaczyńskiego, traktując to co prawda znowu jako głos oddany przeciw a nie za, ale stawiając w ten sposób także pewną diagnozę rzeczywistości3. Formułował ją podobnie, już w formie większej potyczki z liberalnymi środowiskami opiniotwórczymi, Artur Żmijewski stając w obronie filmu Solidarni 2010 Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego:

"Krytyka tego filmu jako nachalnej propagandy PiS jest sposobem obrażania wypowiadających się w nim ludzi - i pogardliwą odmową wejścia z nimi w spór. Jak zwykle debata toczy się wewnątrz dziennikarskich elit - nad głowami tych, których w istocie dotyczy".4

Rzeczywiście, ani Strzępka ani Żmijewski raczej nie oglądają się na towarzystwo, w jakim ruszają do boju. W dodatku protestują przeciwko takiej modernizacji sfery publicznej, która zakłada neutralizację ideowych konfliktów, paternalizację opinii społecznej i kultywowanie autorytetów. Takie harce prowadzić muszą do fundamentalnego sporu ze środowiskami, także artystycznymi, które podżyrowały proces transformacji. Formacja "świadomości niepodległej" swoich pierwszych rozrachunków dokona więc z tymi, którym tę niepodległość, mimo wszystko, zawdzięcza.

W oczywisty sposób należy do tej formacji Paweł Demirski, który w swojej twórczości dramatycznej konsekwentnie podejmuje kolejne tematy składające się na historię polityczną Polski po 1989 roku, wskazując na odmienne jej aspekty niż te, do których przyzwyczaiły nas debaty na podzielonej scenie politycznej. Nie wikła się przy tym w żadne anachroniczne sojusze ideowe ani w gruncie rzeczy nie kokietuje quasi-postępowych środowisk, bo po pierwsze dla wszystkich jest niemiły, a po drugie nie ma takich, którym nie wsadziłby kija w szprychy. Jeśli zważyć na relatywnie ciepły stosunek Demirskiego do Lecha Wałęsy, jego ogląd lat dziewięćdziesiątych jako pandemonium, wrażliwość klasową połączoną z bezlitosnym portretowaniem społecznie upośledzonych, rozdarcie emocjonalne w sprawach historycznych. drwinę z inteligenckich miraży i przedrzeźnianie głosu elit, które nie sprostały własnym ideałom - historię polityczną Polski pisaną przez Demirskiego należałoby uznać albo za projekt rewolucji, albo za nihilistyczną wizję. Czy to jako pesymistyczny rewolucjonista, czy jako tkliwy nihilista, Demirski opowiada jednak tę swoją historię jak człowiek wolny - ludziom wolnym. Choć czasem wydaje się, że żadna ze stron tego jeszcze nie zauważyła.

W analogiczny sposób historię polityczną ostatniego dwudziestolecia opowiadają autorzy tomu "Polskie kino dokumentalne 1989-2009. Historia polityczna"5. Nie wikłają się ani w konteksty przeszłe, uwarunkowane pamięcią po komunizmie, ani obecne ideowo-moralne konteksty partyjne i medialne. Oglądają po prostu na nowo ważne filmy dokumentalne powstałe w ostatnim dwudziestoleciu - od "Defilady" Andrzeja Fidyka po "Podziemne państwo kobiet" Claudii Snochowskiej-Gonzalez i Anny Zdrojewskiej - traktując je jako świadectwa nie tyle rzeczywistości, ile historycznej świadomości. Analizują bowiem nie tylko przedstawione w filmach problemy, ale przede wszystkim dyskurs, w jaki zostały wpisane, jego moc perswazyjną i ideowe przesłanie.

Jako trwały zapis głosu, który zawłaszczał na swój użytek jakiś wycinek rzeczywistości, kino dokumentalne okazuje się bezcennym źródłem do badania przemian świadomości politycznej, jeśli brać pod uwagę dawniejszą recepcję tych filmów i zawartą w tomie rewizję tej recepcji. Zdolność do takiej rewizji staje się zarazem świadectwem autonomii jej autorów. Jeśli bowiem z "Defilady Fidyka" (1989) wyczytywano kiedyś przede wszystkim karykaturalne oblicze systemu, z którego udało nam się jakimś cudem wywinąć, to dzisiaj każe nam się dostrzegać "ideologiczne oszustwo" tego filmu, który odwracał uwagę od zideologizowanej rzeczywistości, w jakiej obecnie żyjemy. Jeśli "Arizonę" Ewy Borzęckiej (1997) odsądzano za przeczernianie rzeczywistości popegeerowskiej, to dzisiaj każe się nam dostrzegać w niej nie tyle lament na temat kosztów transformacji, ile zapis stereotypów i wyobrażeń na temat polskiej wsi. Jeśli "Nocna zmiana" Jacka Kurskiego i Michała Balcerzaka (1994) budziła skrajne emocje polityczne, dziś skłania się nas raczej do dystansu i refleksji nad mitologią, która, wówczas ufundowana, kształtuje do dziś polską scenę polityczną. Istotą tych analiz jest to, że ich autorzy wydają się wolni od emocji zapośredniczonych, nabytych drogą historycznych przekazów czy narzuconych przez cudze zaangażowanie, co sprawia, że historia polityczna wyłaniająca się z tej książki jest autonomiczna wobec analizowanych w niej narracji filmowych.

Praca "świadomości niepodległej" jest jednak obarczona niejednym ryzykiem. Nawet jeśli niestraszne jej popadniecie w złe towarzystwo, nawet jeśli jest wolna od uprzedzeń i formułuje diagnozy czy oceny w oderwaniu od sentymentów i resentymentów dotyczących przeszłości. Ignorancja, konfliktowość, niepożądani sojusznicy, etykieta skandalistki osłabiająca polityczny potencjał - o to mniejsza. Gorzej, że grozi jej a h i s t o r y c z n o ś ć, pozwalająca ekstrapolować obecne sądy na zjawiska z przeszłości bez uwzględnienia dawnych kontekstów. Grożą jej takie pułapki zaangażowania, z których minione pokolenia wydobywały się już z największym trudem. Grozi jej też nieskuteczność, jeśli swoją dyskursywną aktywność postanowi przełożyć na realne działania polityczne. Świadomość niepodległa odrzuca bowiem logikę "mniejszego zła" jako zasady politycznej. Ta zaś wydaje się jedną z podstawowych zasad demokracji, ustroju w końcu "najmniej złego".

Nie przypadkiem więc Paweł Demirski i Monika Strzępka w swoim ostatnim spektaklu zabrali się za demokrację i jej uczestników. "Tęczowa trybuna 2012" nie jest bowiem sztuką o "homoseksualnie usposobionych" kibicach, którzy chcieliby mieć własny sektor na stadionie piłkarskim podczas Mistrzostw Europy, ale małym słownikiem demokracji. Ż y l e t a nie jest w nim po prostu trybuną kiboli, ale "tyranią większości"; getto nie jest wydzielonym dla gejów sektorem, ale "miarą demokratyczności systemu"; pedały to nie "mężczyźni, którzy się walą z innymi mężczyznami", ale ci, którzy we władzy nie mają żadnej reprezentacji; Pani Prezydent zaś to nie Hanna Gronkiewicz-Waltz, ale pani polityka czyli "sposób czynienia użytku z posiadanej siły" etc.6

"Tęczowa trybuna" obnaża wszystkie słabości demokracji, chciałoby się powiedzieć "naszej młodej demokracji", ale rzecz dotyczy raczej pewnych uniwersalnych mechanizmów, które polska specyfika jedynie karykaturuje. Co ciekawe, ostrze tekstu Demirskiego nie jest skierowane wyłącznie w stronę skorumpowanych hipokrytów we władzy, lecz przede wszystkim wymierzone jest w tych, którzy teoretycznie tworzyć mają tej demokracji zręby, ale sami nieustannie negują własne niezbywalne prawa, powodowani inercją, bezmyślnością, niechęcią do wychylania się, kompleksami, marazmem i wygodnictwem. Osoby "homoseksualnie usposobione" świetnie się do tego nadają, bo mają dostatecznie dużo kłopotów z własnym przed sobą byciem w świecie. I nie dotyczy to bynajmniej kibiców piłkarskich, ale także światłych działaczy i działaczek LGBT. U Demirskiego władza, broniąc się przed postulatami "homoseksualnie usposobionych", jak mantrę powtarza: "co jeszcze dzieci też chcieliby adoptować?". Kiedy nie tak dawno Piotr Pacewicz w rozmowie na ten temat z Ygą Kostrzewą przytoczył argument, że dzieci adoptowane przez homoseksualistów mogłyby też stać się homoseksualne, Yga Kostrzewa zamiast zapytać: "a co w tym złego?", zaczęła tłumaczyć, że statystyki tego nie potwierdzają...

Uświadomienie sobie i zinternalizowanie własnych praw, w tym wolności i równości, jest podstawą demokracji, pod warunkiem że ludziom chce się z nich korzystać, a tym samym stwarzać rzeczywistość według własnych wyobrażeń. Jeśli tak się nie dzieje, system demokratyczny łatwo może się przekształcić w swoje przeciwieństwo. Jak pisze Marcin Król:

"Ludzie pozbawieni wzorów wykorzystania wolności będą poprzestawali na życiu prywatnym, a sfera spraw publicznych zostanie opanowana przez nielicznych ambitnych i, wobec braku kontroli, łatwo przyjmujących autorytarne formy rządzenia"7.

"Tęczowa trybuna" obnaża takie formy jako wszelkiego rodzaju demokracje przymiotnikowe: demokrację urzędniczą, demokrację vipowską demokrację kalendarzykową, demokrację sponsorowaną, demokrację feudalną, demokrację zdroworozsądkową. Brak tu jeszcze tylko demokracji socjalistycznej, która była najwyższą formą autorytarnej władzy. Pytanie,- czy grozi nam i to?

Najpoważniejsze być może zagrożenie wynikające z pracy "świadomości niepodległej" wiąże się z politycznym charakterem transformacji roku 1989. Z przełomem tym bowiem, jak pisał Jerzy Szacki, można było w sferze myśli politycznej wiązać nadzieje porównywalne z rokiem 1789, lecz nic podobnego się nie zdarzyło:

"Być może dlatego, że 1789 rok skrajnie świat polityczny skomplikował, podczas gdy 1989 rok go uprościł, przyznając na pozór rację jego najbardziej prostodusznym interpretatorom, skłonnym sądzić, że komunizm był aberracją, po której wszystko wróci do znanej od dawna normy"8.

Wobec ubóstwa ideowego i programowego klasy politycznej istnieje pewne, nie takie znów małe, ryzyko, że gruntowna (i zasadna) krytyka owej "normy" każe niektórym wolnym ludziom oglądać się tęsknie w stronę "aberracji", na różne sposoby ją rehabilitować i rewitalizować. Być może niewiele brakuje, byśmy zaczęli się spierać - trawestując powiedzenie Władysława Gomułki - czy kapitalizm to katar, a komunizm to gruźlica, czy odwrotnie.

Na wszelki wypadek warto więc przypominać i wolnym, i samoograniczającym się, i elitom obdarzonym głosem, i tym, którzy ciągle wahają się, czy go z siebie wydobyć - inne powiedzenie. Że mianowicie jedynym lekarstwem na niedomagania demokracji, jest więcej demokracji.

1 Taki nadtytuł: "Wołanie na puszczy" nosił zresztą cykl felietonów Kisiela ogłaszanych w "Tygodniku Powszechnym" do 1989 roku.

2 "List czterdziestu czterech", cyt. za: "Biuletyn Informacyjny" nr I (35)/1979.

3 Strzępka: Glosujemy na lepszy garnitur, a nie na programy, z Moniką Strzępką rozmawia Sebastian Liszka, http://www.krytykapolilyczna.pl/Wywiady/ StrzcpkaGlosujemynalepszygarnituranienaprogramy/ menuid-77.html

4 Żmijewski: Bronię "Solidarnych 2010". http:// www.krytykapolityczna.pl/Opinie/Zmijewski-Soli-darni2010-czylimasymajaglos/menuid-197.html

5 "Polskie kino dokumentalne 1989-2009. Historia Polityczna", pod red. Agnieszki Wiśniewskiej, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2011.

6 Por. Marcin Król "Słownik demokracji", Res Publica, Warszawa 1991.

7 Tamże, s. 101-102.

8 Jerzy Szacki "Liberalizm po komunizmie", Znak, Kraków 1994, s. 249-250.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji