Artykuły

Jaka to męka być zawsze na 100 proc.

- Do dziś męczy mnie wyjście przed publiczność, dziś jeszcze bardziej niż kiedyś. Miewam straszliwe tremy, wiem, że publiczność przyszła na mnie, że oczekuje ode mnie wszystkiego, dyszy - mówił JERZY STUHR na spotkaniu w Gazeta Cafe.

Jego "Kontrabasista" przyjmowany był w Teatrze Polonia owacjami na stojąco. Tam możemy go też oglądać w najnowszej premierze teatru Krystyny Jandy - w "32 omdleniach" według Czechowa. JERZY STUHR ostatnio częściej gra w Warszawie niż w Krakowie.

Na spotkaniu w cyklu "Film, muzyka, teatr w Gazeta Cafe" w ubiegłym tygodniu w naszej redakcyjnej klubokawiarni Jerzy Stuhr szczerze opowiedział m.in. o teatrze, w który wierzy, o Polsce, jaką chciałby pokazać w nowym filmie, studentach, których przestał rozumieć. Oto fragmenty rozmowy.

Remigiusz Grzela: Patrick Suskind napisał "Kontrabasistę" długo przed "Pachnidłem". To prawda, że to Suskind usłyszał o panu wcześniej niż pan o nim?

Jerzy Stuhr: Był rok 1984, młoda germanistka, stypendystka Uniwersytetu Jagiellońskiego w Niemczech, poszła w Norymberdze, gdzie Suskind mieszkał, na prapremierę tegoż monodramu. Była zafascynowana tekstem. Po premierze poszła do autora, który był prawie nieznanym autorem, i powiedziała: - Proszę pana w Polsce jest aktor, który mógłby to pięknie zagrać. Błagam, niech mi pan da prawo, gratis, do tłumaczenia tego tekstu. No, a on na fali poparcia świata dla "Solidarności" w Polsce powiedział: - Proszę bardzo. Przetłumaczyła. Przyszła do mnie do teatru i mówi: - Przyniosłam panu tekst.

Często młodzi autorzy dają mi teksty. Biorę z grzeczności. Jeśli zainteresują mnie pierwsze strony, czytam dalej. W tym wypadku po trzech stronach wiedziałem, że to muszę robić. Tekst mnie ujął, bo środowisko muzyczne znam, moja żona jest muzykiem, wykonawcą. Znam problemy, kompleksy, slang. Znam rozmowy z moich garderób, artystów, którzy marzą o karierze, a nie mogą jej zrobić. A to jest o tym. Natychmiast zgłosiłem w dyrekcji Starego Teatru, że chciałbym zrobić ten monodram. A dyrektor, muzyk, pan Stanisław Radwan, po lekturze powiedział: - No nie, to jest o nas. W 1985 r. była premiera.

Miałem 37 lat, kiedy zacząłem to grać. Byliśmy z bohaterem prawie w równym wieku. Starzałem się z nim. W pewnym momencie zaczęło mi być głupio. Bo treść sztuki mówi też o miłości do młodej śpiewaczki.

Pan i siebie, i ją postarza?

- Najpierw mówiłem: - Taka śpiewaczka cudna, taka młoda, 25 góra... Zacząłem ją postarzać, żeby nie wyszło, że się kocham w młodych dziewczynkach. Dziś mówię: - Jeszcze młoda, 35 góra. Ten "Kontrabas" to całe moje dorosłe życie. Czasem sprawia mi satysfakcję. Nie jestem zwolennikiem monodramów - ktoś udaje, że z kimś rozmawia, nic wiadomo z kim. Ale "Kontrabasista" jest tak sprytnie napisany, że aktor się zwraca do publiczności. Wybieram sobie na widowni osoby, z którymi rozmawiam, cztery-pięć pań, do nich gram.

"Kontrabasistę" gra pan coraz rzadziej, bo ten spektakl to wysiłek. Na ile się panu nie chce od siebie? Nie bohaterowi, ale panu.

- U nas było zawsze przekonanie, że na scenę wychodzimy na mękę, bo to jest męka oddania siebie publiczności. I dopiero oklaskami widownia odpłaca (oklaski). Do dziś męczy mnie wyjście przed publiczność, dziś jeszcze bardziej niż kiedyś. Miewam straszliwe tremy, wiem, że publiczność przyszła na mnie, że oczekuje ode mnie wszystkiego, dyszy.

Wczoraj w Teatrze Polonia na spektaklu "32 omdlenia" był tłum dyszących: "No graj. Musimy się zabawić. Chcemy cię oglądać!". Jakie to męczące, że muszę być zawsze na 100 proc., a jestem tego dnia na 40, na 50, z wiekiem coraz ciężej. Dawniej miałem więcej sił, jeździłem do filmu, przyjeżdżałem na spektakl, po spektaklu z powrotem do filmu, mieszkałem w taksówce miesiące. Teraz jest dla mnie wielkim wydarzeniem zagranie przedstawienia. Bardzo boję się jutrzejszego spektaklu, bo zobowiązałem się dziś nagrać filmową edycję "Smurfów", gdzie gram Gargamela. A on lubi pokrzyczeć. Jutro znowu jest nagranie, a wieczorem spektakl. Czy mój organizm to wytrzyma?

W monologu w "32 omdleniach" mówi pan bardzo podobnie.

- To napisał Czechow. Nic tam nie jest zmyślone. Mówię tak: "Pracujesz, próbujesz - grasz codziennie, chcesz, żeby było zawsze lepsze to, co robisz. No i co? No, z jednej strony publiczność, mówię, nie zawsze wyrobiona. Dajesz jej dramat, komedię, a ona, czy ona tego właśnie potrzebuje? Pytam o sens naszej sztuki, czy ona tego potrzebuje? Coś z tego rozumie. I mówię dalej: - Buda jarmarczna oto, czego jej potrzeba. Dawniej aktor - mówię - no mówił sztucznym, nienaturalnym językiem, walił pięścią w stół, zapadał się pod ziemię, ale ile w tym było ekspresji. To był mój teatr, teatr ekspresji - mówię teraz od siebie. A dzisiaj - pisze Czechow - ma być jak w życiu. Na scenie patałach w podartych portkach plecie trzy po trzy, aby było jak w życiu. A przecież życia mamy po dziurki w nosie. Znamy je do znudzenia, a chciałoby się przeżyć coś takiego, żeby mróz przeszedł po kościach".

Ten spektakl jest moim pożegnaniem z pewnym typem teatru. To teatr, w który wierzę. Który uprawiałem całe życie, teatr słowa, stwarzania iluzji słowem. Dziś estetyka teatralna się zmienia, nie widzę mojego miejsca w przyszłym teatrze. Na szczęście jeszcze wciąż teatr jest pojemny, są w nim ludzie z awangardy i tacy jak my. A Teatr Polonia postanowił uhonorować ten typ aktorstwa, który reprezentuję, który kocha pani Krystyna Janda, którego jednym z największych przedstawicieli jest pan Ignacy Gogolewski i dlatego we troje występujemy w przedstawieniu.

Podobno mówi pan studentom: "Uczę teatru, którego pewnie już nie ma"?

- Tak, dlatego coraz bardziej wycofuję się z pedagogiki. Przechodzę do przedmiotów technicznych, uczę pracy aktora przed kamerą, ale przestaję być przewodnikiem tej młodzieży. Zmiana estetyki i upodobań bardzo oddaliła mnie od młodych. Moja estetyka wyrasta ze słowa. Moje uniwersytety to literatura, a dla nich już literatura nie jest kluczem do świata. Dla nich jest obraz, obraz, krótka sygnalizowana wiadomość i skupianie się na kilku rzeczach naraz. Przerzucają się z kanału na kanał, z blogu na blog i na Facebooka.

Kiedyś na egzamin przychodzi dziewczyna i mówi monolog z Szekspira: - Pytam, z jakiego to utworu? Odpowiada: - Nie wiem. - Jak to, pani mówi monolog Lady Makbet i nie wie, co się stało przedtem, co potem. Gdzie pani to znalazła? - W internecie. I ona się tego nie wstydzi.

Za to dziś rektorzy szkół plastycznych mówią: - Tak zdolnej młodzieży nigdy nie mieliśmy. Co powiedział pana syn po "32 omdleniach"?

- Powiedział: - Tata, nie widziałem cię dawno w takiej formie. Od dziecka siadywał za kulisami w Starym Teatrze, oglądał Nowickiego, Trelę, Bińczyckiego, mnie, Teresę Budzisz-Krzyżanowską. Potem poszedł w swoją stronę. Ale jeszcze pamięta tamten teatr, tego męczącego się, walczącego Trelę w monologu Gustawa-Konrada, męczących się nas w "Emigrantach", w "Biesach", w "Wyzwoleniu", w "Nocy listopadowej", to przecież były męki.

Syn pana chwalił, ale pan nigdy nie był skory do chwalenia syna.

- To mój problem pedagogiczny. Jestem ze szkoły, która zakładała, że pedagog jest od poprawiania tego, co źle. A jak jest dobrze, nie ma o czym mówić. Z biegiem lat okazuje się, że studenci coraz gorzej przyjmują uwagi negatywne. Kiedyś student powiedział zdenerwowany: - Jeszcze tylko trzy uwagi negatywne od pana przyjmę. Chcą być chwaleni, utwierdzani. Ja tego nie potrafię. Syn pokazuje mi film, a ja mówię: o, tu źle, o nie tu, niepotrzebnie minę zrobiłeś, a po co uśmiech.

Koszmarne.

- Nie wiem, czy koszmarne, bo myślę ciągle, że daję uwagi, żeby się poprawił.

Ale w filmie już nie ma co poprawić.

- Ale w przyszłym filmie można poprawić. Synowi zaczęło to sprawiać pewien problem, więc zacząłem się wycofywać z dawania uwag. Ja byłem studentem Jerzego Jarockiego. Mówiłem monolog Henryka ze "Ślubu" Gombrowicza. Nie mogłem sobie poradzić. Jarocki mówi: - Skreślmy monolog. Pan go nigdy nie powie dobrze, bo pan nie ma tej wrażliwości. Wiecie, państwo, jak to bolało. Byłem wściekły na Jarockiego. I powiedziałem ten monolog. On wiedział, że mnie sprowokuje, że trafił na taką naturę, która się tym nie załamie.

I tylko tacy mogą być aktorami, chłostani przez całe życie, recenzjami, wypowiedziami, oglądem. Tu trzeba mieć siłę słonia i wrażliwość kolibra.

Rozumiem, że kiedy pana syn dołączył do zespołu Krzysztofa Warlikowskiego i obejrzał pan "Anioły w Ameryce", to zależało mu na pana opinii.

- Bardzo. Teatr Warlikowskiego jest wyjątkowy. 90 proc. jego zespołu to absolwenci krakowskiej szkoły. Tam się konstruuje postaci, które działają na widza w sposób podobny, jak myśmy to kiedyś robili. Teatr to miejsce, w którym chcę ludzi wzruszyć. Dziś film mnie jeszcze wzrusza, ale teatr bardzo rzadko. A Kontrabasista mówi w pewnym momencie: - Pragnę kobiety, której nigdy nie osiągnę. Na widowni jest tak straszna cisza. A przed chwilą ryczeli ze śmiechu.

Wzruszenie to moje credo. I czasem, oglądając spektakle Warlikowskiego, aktorzy mnie wzruszają. Moja przyjaciółka Stanisława Celińska, Ewa Dałkowska, młodsi Magda Cielecka, Maciek.

Chętnie zagrałby pan u Warlikowskiego?

- Chętnie to może za dużo powiedziane, ale nie neguję. Pamiętam go jako jednego z najzdolniejszych studentów reżyserii, od początku był nieprzeciętną osobowością.

W filmie "Habemus papam" Nanniego Morettiego zagrał pan rzecznika Watykanu. Kiedy film trafi do Polski?

- Premiera polska będzie 7 października. Wcześniej film będzie na festiwalu Era Nowe Horyzonty we Wrocławiu i w Karlowych Warach.

Lubi pan ten film?

- Bardzo. To kino z pogranicza gatunków, takie uwielbiam. Fellini był zawsze moim mistrzem, bo łączył śmieszne z tragicznym. "Habemus papam" mógł być filmem obrazoburczym, jeszcze dziś Watykan niełatwo się poddaje krytyce. Jednak pokazuje dramat człowieka, choć pośrednio i problem instytucji, jednak jest ponad to. Jest i komiczny, i sympatyczny.

Papież ucieka z Watykanu, o tym jest film.

- Przepiękne sceny, kiedy poznaje zwykłych ludzi, ich troski, marzenia. Trafia na grupę aktorów, która próbuję "Czajkę" Czechowa. Okazuje się, że też chciał być aktorem. Piękny film wymykający się definicjom, musicie go państwo zobaczyć.

(z sali) A kiedy zrealizuje pan swój nowy film?

- Dotknęła pani drażliwego tematu. Jestem gotowy do następnego filmu, nawet bardzo. Chciałem nawet sfinansować go w połowie. Drugi raz już dostałem odmowę z Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej. Mimo że scenariusz ma bardzo dobre oceny komisji eksperckiej. Moim wspólnikiem, producentem filmu jest uznany i wiarygodny pan Piotr Dzięcioł z Łodzi.

To film o Polaku i temat osobisty, choć już coraz mniej mam takich tematów w sobie. Jednak przecież miałem ogromnie ciekawe życie - zacząć je, recytując wierszyk pod popiersiem Stalina, a kończyć Czechowem w demokracji, przejść stan wojenny, czasy polskiego papieża. Postanowiłem opisać los Polaka w ciągu 60 lat. Scenariusz opowiada o polskich wadach, o antysemityzmie, nieudacznictwie, bylejakości, konformizmie. Może niefortunnie wymyśliłem, że to ma być komedia. Gdybym to napisał na poważnie, może by inaczej mnie traktowano. Najbardziej boli, że nikt mi nie dał odpowiedzi. Nawet kiedy odbierałem Krzyż Komandorski z Gwiazdą, ci, co składali gratulacje, nie raczyli powiedzieć, dlaczego jestem odsunięty od życia kulturalnego.

(z sali) Fabuła filmu, jaki pan pragnie nakręcić, przypomniała mi scenę z "Amatora" Kieślowskiego, z czasów kiedy jeszcze pan kamerę na siebie skierował.

- Metaforycznie tak można powiedzieć. Każdy z moich filmów jest skierowaniem kamery na siebie. To był symboliczny gest. Okazał się proroczy w moim filmowym życiu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji