Czy w Styksie są ryby?
Co to znaczy umrzeć? Czy istnieje życie po śmierci? Pytania te starsze niż religia i filozofia pojawiają się niemal od razu, na samym początku przedstawienia "Tryptyku" Maxa Frischa w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Już wtedy, gdy goście pogrzebowi zapełniają stopniowo przestrzeń sceny ograniczoną kamiennymi ścianami pokoju-grobu antykwariusza Prolla. Stawia je jeden z nich, młody Roger (Jan Englert). W czasie stypy, lekko, tonem sceptyka, prowokacyjnie, by przełamać atmosferę nieszczerego, oficjalnego smutku pustych kondolencji składanych wdowie (Zofia Mrozowska). By nawiązać flirt z tajemniczą i fascynującą Francine (Maja Komorowska). Znajomość, której melodramatyczny finał - śmierć Francine, samobójstwo Rogera - zamknie spektakl, uzupełniwszy odpowiedź na te kluczowe pytania. Podstawowy sens odpowiedzi poznajemy jednak wcześniej. Domyślamy się go, słuchając słów pani Proll, skierowanych do zmarłego męża (Henryk Borowski) w pierwszej części przedstawienia i przypatrując się inscenizacji świata zmarłych w środkowej części tryptyku.
Umrzeć - to znaczy powtarzać się. Śmierć oznacza przejście ze sfery możliwości wyboru do ponurego królestwa repetycji. Do zaświata, w którym refleksja przestaje się posiłkować nowymi doświadczeniami, a funkcję intelektu przejmuje pamięć przywołująca i uobecniająca zamknięte epizody. Być zmarłym to wracać do sytuacji przeszłych, odgrywać wciąż te same sceny, powielać uczynione gesty i wypowiedziane słowa. W otoczeniu osób, na których skład ma wpływ jedynie biologia. Być w wieczności nieskończonej, ale ograniczonej banałem jednostkowych losów życia.
W "Tryptyku" zmarli nie starzeją się, nie rozwijają: staruszka (Barbara Ludwiżanka) pozostaje na zawsze staruszką, dziecko - dzieckiem, postarzały Proll spotyka młodo zmarłego i ciągle młodego ojca (Krzysztof Wieczorek). Wszyscy oni kamienieją w swej dawnej rzeczywistości, trwają w swych przyzwyczajeniach i poglądach. Tkwią w kostiumie osobowości i charakteru, jaki sprawili sobie za życia. W świecie zmarłych nie istnieją marzenia, skoro znikła ich domena - przyszłość. Wszystko to, co było - stało się i niczego nie da się poprawić ani dorzucić. Warianty zachowań postaci zmarłych nie odnoszą się do rzeczywistości, tylko do wspomnień. Ich egzystencja polega zatem na nieustannym cytowaniu życiorysu - scenariusza opatrzonego ostatnią kropką śmierci. Toteż przypomina osobliwy teatr - we Współczesnym zarysowany jako swoisty "teatr w teatrze", którego tajniki rozumie najgłębiej martwy Kloszard, były aktor (świetna rola Wiesława Michnikowskiego).
Świat życia nie jest teatrem, przekonuje Frisch, nie gra się w nim swych ról świadomie. Teatralność istnienia objawia się później; wówczas, gdy nie sposób już przekroczyć rampy sceny-grobu i na powrót stać się widzem. Czyli - ożyć i móc oceniać, nie zaś tylko - móc być ocenianym.
Miejsca na "widowni" zarezerwowane są dla żywych i ich osąd jest dla zmarłych sądem ostatecznym i jedynym, choć bynajmniej nie sprawiedliwym. Wyrok tego sądu niczego do końca nie rozstrzyga, nie gwarantuje zbawienia, nie skazuje na potępienie; zawiesza sankcje. Nikt nie zasługuje na błogosławieństwo, skoro, parafrazując słowa pogrzebowej lekcji Pastora (Józef Konieczny), ci, którzy nie widzieli, nie uwierzyli.
O tak zarysowaną eschatologię warszawskie przedstawienie reżyserowane przez Erwina Axera - wierne i lojalne wobec litery i idei tekstu - poszerza Frischowską filozofię życia. Filozofię zawartą w powieściowej quasi-trylogii ("Stiller", "Homo Faber", "Powiedzmy Gantenbein") i wcześniejszych utworach dramatycznych, przede wszystkim w "Biografii". W której egzystencjalistyczny heroizm wolnej woli sąsiaduje z determinizmem. A przypadkowość biografii - z nieodwracalną koniecznością jej meandrów. Wizji, w której bieg życia jest ciągłym poszukiwaniem indywidualnego, tożsamego, rzeczywistego "ja". Jest "Pirandelliczną" grą z maskami nakładanymi przez życiorys. Grą - jeśli spojrzeć na nią z perspektywy śmierci - z góry przegraną. Taką widzi ją bohater "Tryptyku" Roger w ostatniej sekwencji przedstawienia - w scenie rozmowy z "cieniem" Francine.
I właśnie ta scena, w której Roger drogą kolejnych przybliżeń dochodzi do samopoznania, jest - moim zdaniem - najciekawszym fragmentem spektaklu. W przeciwieństwie do innych nie nuży monotonią, nie nadużywa w sposób tautologiczny ulubionego przez Frischa chwytu narracyjnego - powtórzeń i nawrotów. Owszem, to one właśnie, mieniąc się w świetnej interpretacji aktorskiej Mai Komorowskiej i Jana Englerta różnorodnością znaczeń, budują dramatyczne napięcie tego całkowicie statycznego obrazu. Rozmowie odbywającej się na samotnej ławce na tle ciemnej głębi sceny nadają logikę i wymiar ostatniego rozpaczliwego obrachunku.
Niestety, w wielu miejscach przedstawienia zawodzi metoda konstruowania akcji, polegająca na nieustannym aktualizowaniu Vorgeschichte. Proste następstwo zdarzeń miesza się z achronologicznym porządkiem przeplatających się ze sobą ciągów sytuacyjno-czasowych, bez interesujących treściowych konsekwencji. Prowadzi to czasem do igraszek formalnych, na pograniczu groteski, nie w pełni umotywowanych w inscenizacji.
Efekty założone przez autora często nie sprawdzają się na scenie. Przewrotny realizm obrazu krainy zmarłych, galerii barwnych postaci z drugiej części dramatu staje się na scenie nazbyt dosłowny lub przesadnie alegoryczny. Nie wiążący postaci dialog przestaje być wymianą myśli, zbyt łatwo dąży do solilokwium, zamienia się w nudnawą, sentymentalną wyprzedaż wspomnień i zwierzeń. I nie jest, jak sądzę, winą ani reżysera, ani scenografa (Ewa Starowieyska), ani aktorów, lecz skutkiem ukrytej wady, pęknięcia w narzuconej im przez autora konwencji to, że zamiast ekspresji pustki momentami daje się odczuć na scenie pustka ekspresji. Dzieje się tak skądinąd także dlatego, że sztuka Frischa materiał do przeprowadzenia filozoficznej tezy czerpie jakby z notatnika luźnych myśli pisarza. Wśród których zdarzają się i celne aforyzmy, i jałowe paradoksy. Dobry odbiór przedstawienia "Tryptyku" utrudnia na koniec dosyć specjalne uwrażliwienie polskiego widza na problematykę w nim poruszoną. Różne nasze, bliskie i odległe, doświadczenia historyczne każą bowiem mieć inny punkt widzenia na sprawę koegzystencji żywych i zmarłych, niż proponowany przez szwajcarskiego pisarza. Co powoduje, że efektowne i ważne dla zrozumienia sztuki pytanie "czy w Styksie też są ryby"? choć niejednego zastanowi, nie jest zapewne w stanie nikogo na widowni poruszyć.