Artykuły

Miewam słoneczne sny

"Chciałbym jeszcze jakiś czas pożyć z poczuciem, że jestem potrzebny. Samo przedłużanie życia mnie nie interesuje", powtarzał Krzysztof Kolberger. Czekał na to, co ostateczne, spokojny pogodzony. Ale też nigdy się nie poddawał, nie odpuszczał. Dlatego reżyserował, podróżował po Polsce i przekonywał, że warto słuchać poetów. Jego ciepły uśmiech, mądre spojrzenie i głos to coś, czego już zawsze będzie nam brakować. Odszedł 7 stycznia. Ostatni wywiad, którego udzielił "Twojemu STYLOWI", brzmi jak artystyczny i osobisty testament.

Twój STYL: Jakiego słowa spośród wszystkich użyłby Pan, mówiąc o sobie?

Krzysztof Kolberger: Trudne zadanie. Wybieram słowo "ruch". Od najwcześniejszych lat jestem w pędzie. Zawsze tak było, ale ostatnio tempo życia w związku z kłopotami zdrowotnymi wzrosło...

TS: Dobrze usłyszałam, wzrosło?

KK: Tak, bo mam mniej czasu. Muszę częściej wypoczywać, więc czas poświęcony zajęciom wydaje mi się dwukrotnie krótszy. I chcę go intensywniej wykorzystywać. Każdy wyjazd z Warszawy to wyprawa, bo mam własne jedzenie, zestaw leków, muszę pilnować rytmu dnia podzielonego między chorobę i pracę. Słowem, by działać, każdego ranka od nowa uruchamiam tę całą machinę. Ale da się żyć.

TS: To jak wyścig z czasem.

KK: Tak to wygląda? Nadal mam jednak słoneczne sny. Niespieszne.

TS: Jakie?

KK: Śni mi się często rodzinny dom w Gdańsku-Wrzeszczu stojący w przepięknym ogrodzie. Z tego najwcześniejszego okresu słabo pamiętam rodziców. Tylko błogi stan szczęścia. Mama trzymała dom zdecydowaną ręką i nieraz z siostrą dostaliśmy od niej ścierką przez plecy. Ojciec - spokojny, wyciszony, niewtrącający się w sprawy innych. Zawsze podobała mi się jego postawa. Pewnie wtedy powiedzenie "Żyj i daj żyć innym" stało się moją dewizą życiową. Myślę, że ludziom, z którymi krzyżowały się moje drogi, było miłe takie podejście do życia.

TS: Wrócę do detalu: ścierką przez plecy. Za co?

KK: To takie grzeszki dzieciaków, zwyczajne. Bo byłem grzecznym synem. Siostra grzeczną córką, osobą, która wiele lat później w pewnym sensie uratowała, mi życie. Pierwsza zachorowała na nowotwór i przegrała walkę. Dzięki niej zwróciłem baczniejszą uwagę na własne zdrowie i to zapewne mnie ocaliło.

TS: Sporo w Pana życiu dziwnych przypadków. A na początku wiele uśmiechów losu. Łatwo wystartował Pan w dorosłe życie, szybko zdobył Pan popularność...

KK: Role przychodziły w sposób naturalny, spotkania z wielkimi reżyserami także, nie traktowałem tego w kategoriach kariery. Może bluźniłem troszeczkę. Dopiero teraz mogę powiedzieć, że życie zawodowe układało się fantastycznie. Oczywiście były górki, ale też dołki. Kiedyś się tym przejmowałem, w tej chwili, gdy mam zawodowy przestój, nie tragizuję. Widzę, że taki dystans do życia przekłada się na role, które są głębsze, dojrzalsze. Wciąż dostaję propozycje. To cieszy, bo chciałbym jeszcze jakiś czas pożyć z poczuciem, że jestem potrzebny. Samo przedłużanie życia mnie nie interesuje. No, tylko z tą kondycją coraz trudniej. Ale może jeszcze zaskoczę widzów jakąś rolą.

TS: To Pan potrafi. Pamiętam, jak pod koniec lat 80. znokautował Pan swoich wielbicieli. Przyzwyczajeni do szlachetnych bohaterów z żelaznego teatralnego repertuaru, nagle zobaczyli Pana w roli odrażającego zwyrodnialca.

KK: W 1988 roku Leszek Wosiewicz w filmie "Kornblumenblau" wyzwolił mnie z romantycznego gorsetu, obsadzając w roli sadystycznego esesmana. Potem sypnęły się mocne i mroczne postacie w "Kuchni polskiej" Jacka Bromskiego, w Ekstradycji, Bez litości i Sforze Wojciecha Wójcika i w "Rozdroże Cafe" Leszka Wosiewicza. Byłem zadowolony, bo podobnie jak widz szybko się nudzę. I lubię być zaskakiwany. Stąd moje romanse z reżyserią - próba sił na innym polu. Często tak się składało, że jeśli w teatrze miałem przerwę, dostawałem role filmowe, jeżeli nie film, trafiła mi się możliwość recytowania wierszy w audycji "Strofy dla Ciebie" w Lecie z Radiem. Przygoda życia.

TS: Pamiętam doskonale. Pełnia lata, godzina 11:35, sygnał fletni Pana i zapowiedź Krystyny Czubówny: "Strofy dla Ciebie" Plażowicze wybiegali z morza, podkręcali tranzystory, a w biurach ludzie robili sobie przerwę na kawę. I Pana głos recytujący wiersze miłosne.

KK: Te kilka minut w ciągu dnia nauczyło parę osób kochać poezję. Wtedy otrzymałem piękny list od dziewczynki przykutej do łóżka. Napisała, że dzięki wierszom może na parę minut zapomnieć o swoim nieszczęściu. Pozwoliła mi zrozumieć, jaka jest potęga sztuki, w jaki sposób pozwala ludziom przenosić się w inne, lepsze rejony. Dla mnie dzielenie się pięknem jest istotą mojego zawodu. TS: Wielu z nas, widząc coś pięknego, chce dzielić się zachwytem z bliskimi. Czy to coś podobnego?

KK: Mądrymi tekstami poetów staram się dzielić z ludźmi od lat. Recytacja wierszy jest bodajże czymś najważniejszym w moim życiu.

TS: W sztuce "Kocham O'Keeffe" (premiera w 2005 r.), z Małgorzatą Zajączkowską grającą tytułową rolę, mówi Pan tekst: "60 lat służyłem pięknu"...

KK: Jest to jedno jedyne zdanie, które sam dopisałem do oryginalnego tekstu Lanie Robertsona. Opowiada o Georgii 0'Keeffe, amerykańskiej malarce kwiatów erotycznych, i słynnym w USA prekursorze fotografii Alfredzie Slieglitzu, odkrywcy Georgii, jej promotorze i mężu. Utwór traktuje o miłości do sztuki i przez to jest mi tak bliski. Akcja dramatu rozpoczyna się sceną śmierci bohatera, którego gram. Kładę się w trumnie...

TS: A przesądy aktorskie?

KK: Ale ja już kilkakrotnie leżałem w trumnie, choćby w "Mazepie". I jakoś jeszcze żyję. Nie jestem przesądny.

TS: Przygotowania do spektaklu przerwała Pana czwarta operacja, po której dziękował Pan lekarzom za czwarte narodziny.

KK: Ta sztuka pomogła mi przejść przez ten ciężki okres. W szpitalu z karteczek budowałem scenografię, zastanawiałem się nad reżyserią, powtarzałem tekst. Również w domu podczas rekonwalescencji myślałem o premierze. Wiedziałem, że Małgosi Zajączkowskiej bardzo zależało na wystawieniu przedstawienia. A ja lubię zaangażować się w nowe projekty po uszy. W sztuce to ma wielki sens. Z podobnym zacięciem przygotowuję autorskie wieczory poetyckie. To lubię najbardziej, bo w filmie czy na scenie reżyserują mnie inni. Tutaj ja rządzę. Wybieram to, co mnie porusza. Niedawno powstał koncert poetycki "Słowo Herberta", z którym jeżdżę po kraju. Widocznie musiałem dojrzeć do jego eschatologicznych wierszy, mówiących o przemijaniu, starzeniu, śmierci, o wspominaniu tych, którzy odeszli. Tc rzeczy zaczęły mnie dotykać, osaczyły mnie, stały się bliskie.

TS: Słuchacz najczęściej nie jest gotów na przyjęcie trudnych treści.

KK: I to jest moja rola. Tak zinterpretować wiersz, żeby stał się zrozumiały. Mnie samego zaskakuje odbiór słuchaczy. Niedawno usłyszałem od młodego człowieka: "No, chyba przez pana polubię Herberta".

TS: A ja przez Pana polubiłam Miłosza. Przed Noblem w Polsce nie był powszechnie znany.

KK: To miłe. Sporo mam takich relacji. Podobnie było z "Tryptykiem rzymskim (Medytacje)", poematem Jana Pawła II napisanym w 2002 roku i nazwanym testamentem papieskim. Nasz papież pisał o tym, co w jego życiu było najważniejsze. W trzech częściach przedstawił odwołania do świata tradycji, sztuki oraz biblijnej historii Abrahama i Izaaka. W 2004 roku nagrałem płytę Pater Noster, m.in. z fragmentami "Tryptyku". Potem pojechałem na spotkanie z papieżem. Widziałem jego dzielność w zmaganiu się z chorobą. W następnym roku wystąpiłem z "Tryptykiem" w Instytucie Polskim w Rzymie i zdążyłem oddać ostatni hołd papieżowi. Na prośbę TVN na żywo przeczytałem testament Jana Pawła II już po Jego śmierci. Najtrudniejszy występ w życiu. Jeszcze w Rzymie dostałem żółtaczki. Po piętnastu latach od pierwszej operacji, badając mnie, lekarze przy okazji wykryli kolejny przerzut nowotworu. Ich błyskawiczna interwencja uratowała mi życie.

TS: Przypadek? Jak Pan to odbiera?

KK: Jestem wierzący, ale niezbyt religijny, a na pewno nie jestem mistykiem. Jednak swoją podróż do papieża odbieram jako dotyk Opatrzności. Nie ośmieliłbym się jednak nikomu narzucić takiej interpretacji. To tylko moje odczucie. Na dziesięć dni przed operacją, bardzo ryzykowną, pod wpływem impulsu udzieliłem wywiadu o sprawach dla mnie najważniejszych. Postanowiłem też nagrać do tej książki płytę CD zatytułowaną "Przypadek nie-przypadek" z wierszami mojego ulubionego poety - księdza Twardowskiego. Bardzo mi zależało na tym przedsięwzięciu, a czasu było coraz mniej. Nie dało już rady wynająć studia, więc nagrania odbywały się w moim mieszkaniu. Utwory księdza niebywale korespondowały z tym, co wtedy przeżywałem. W wierszu "Niebo w dobrym humorze pisze: a nieszczęście - to szczęście/ lecz na razie inne". Rzeczywiście, słowo "nieszczęście" zawiera w sobie słowo "szczęście".

TS: O takich niezwykłych wystąpieniach aktorskich, jak to w Rzymie, mówi się, że anioły fruwały wokół głowy...

KK: To trafne porównanie. Już wcześniej przeżyłem takie uniesienia. W stanie wojennym w podziemiu katowickiej bazyliki. Dobrze pamiętam niewielkie pomieszczenie wypełnione ludźmi i szerokie schody, na których siedziały tłumy. Recytowałem wiersze polskich poetów. Mówiłem, mówiłem, trwało to ze trzy godziny. W pewnym momencie poczułem, że już nic więcej nie znam na pamięć, a nie chciałem bisować. A ludzie klaskali. Chcieli więcej i więcej. Co dalej? Pustka w głowic. I błysk. Powiedziałem "Ojcze nasz", ale nie jak modlitwę, tylko jak najpiękniejszy wiersz. Skończyłem. Zapadła cisza.

TS: Czaruje Pan widzów od 35 lat. Ale nieraz pomimo najlepszej interpretacji tak trudno zrozumieć, co poeta miał na myśli. Dlaczego?

KK: Dobra poezja ma w sobie tajemnicę. Tajemnicę, która powoduje, że czegoś dotykamy, nie dotykając, że coś rozumiemy, nie rozumiejąc. Wielka poezja ma nieprzebrane pokłady znaczeń. Odkrywamy jej odcienie nieomal za każdym czytaniem. Czasami trafia do nas poza świadomością, bo nie wszystko w poezji trzeba przyjmować świadomie. Działa na nas jej piękno. Są słowa pieśni Horacego "Non omnis moriar (Nie wszystek umrę)". Inaczej pojmowałem te słowa, kiedy papież umierał, i inaczej, kiedy zrozumiałem, że moje własne życic wisi na włosku. Nawet nie wiem, czy da się to wytłumaczyć i czy jest sens tłumaczyć. Może lepiej pewne sprawy pozostawić intuicji.

TS: Radzi Pan: słuchajcie poetów, oni wiedzą o tajemnicy życia i śmierci więcej niż inni.

KK: Tak, słuchajcie poetów. A ja jestem twórcą także dlatego, że słucham tych, do których ta poezja ma przemówić...

TS: Bo jak Pan powiedział, monolog w poezji też jest dialogiem.

KK: Właśnie. I w dialogu ze słuchaczem jest wielki sens. Zawsze byłem wrażliwy na słowa i pewne zdania zapadały mi w pamięć, były przewodnikiem. Słowa, które na różnych etapach nabierały coraz pełniejszego sensu. I ludzi, którzy ze mną rozmawiali, i poetów, których recytowałem. Choćby cytat z Walca, jednego z najpiękniejszych wierszy Czesława Miłosza: "Jest taka cierpienia granica,/ Za którą się uśmiech pogodny zaczyna". Może to dotyczyć losów ludzkich w okresie wojny, a także osobistych doświadczeń człowieka w nieszczęściu.

TS: Niby kilka słów...

KK: A bywają w życiu kotwicą. Pamiętam z czasów uczniowskich pewne wakacje w Dąbkach i niezwykłą mszę celebrowaną przez księdza Malińskiego. Barwna postać i niezwykły duszpasterz grający na gitarze i śpiewający wiernym... Okudżawę. Rozpoczął mszę od mocnych słów: "Nie marnujcie czasu!". A potem z niezwykłą emfazą kilkakrotnie powtarzał: "Nic marnujcie czasu!". Było w tym sporo przesady, ale słowa wpadły do nastoletnich łbów. I brzmią w uszach do dziś. Ostatnio coraz mocniej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji