Artykuły

Kaleki świat Thomasa Bernharda

Ksiądz nie przyszedł, bo złamał nogę. - Jak się ma nogę, to można ją złamać. Jak się nie ma - to nie można. (Thomas Bernhard "Święto Borysa", akt III - cytuję z pamięci A.W.K.)

Teatr Współczesny Erwina Axera od lat spełniał programowo bardzo ważną funkcję repertua­rową. Wprowadzał na nasze sce­ny współczesną dramaturgię ob­cą, głównie zachodnioeuropejską i amerykańską. Zapoznawał z nią warszawską publiczność, to­rował jej drogę do innych tea­trów. Odrabiał powstałe swego czasu w tej dziedzinie zaległoś­ci, a potem działał już "na bie­żąco". Przy tym nie wystawiał na ogół tych utworów, jako swo­je credo ideowe, nie podawał ich publiczności "do wierzenia". Po­dawał je, jako propozycje do dy­skusji, nawet do sprzeciwu, jako repertuar, z którym można się nie zgadzać, ale który należy znać. Czynił to często na za­sadzie: racje z którymi chcemy polemizować, racje przeciwnika nawet trzeba najpierw poznać i i rozważyć. Nie będę przypominał, jak wiele znakomitych dokonań artystycznych w owym poznaw­czym wobec dramaturgii zacho­dniej działaniu ma Teatr Współ­czesny na swym koncie. Ale zdarzały się przecież i kroki chybione, zdarzały się w repertuarze teatru Erwina Axera pozycje albo zupełnie nam obojętne (pod każdym względem, nawet w sferze sprzeciwu), albo takie, gdzie gra nie warta była przysłowiowej świeczki. Je­stem całkowicie pewien, że do tych ostatnich należy najnowsza premiera Teatru Współczesnego - sztuka austriackiego pisarza Thomasa Bernharda "Święto Bo­rysa". Być może autor tej sztu­ki jest świetnym pisarzem, jak to się twierdzi w programie przedstawienia. Twórczości jego nie znamy dobrze, bowiem jeśli chodzi o dramat, poza "Świętem Borysa" (opublikowanym w ubie­głym roku w "Literaturze na świecie") znamy jeszcze tylko "Ignoranta i szaleńca" drukowane­go w 1973 r. w "Dialogu". Może ciekawsza jest jego poezja i pro­za?

"Święto Borysa" wszakże jest sztuczydłem okropnym. Nie je­stem w tym sądzie odosobniony. Wystarczy zobaczyć, ile osób opuszcza teatr (byłem na "szere­gowym" spektaklu) po pierw­szych dwóch aktach, nieskończe­nie nudnych, a trwających w warszawskim przedstawieniu do­brze ponad godzinę bez możli­wości wyjścia na papierosa. I kto wie, czy nie mają racji ci austriaccy i zachodnioniemieccy krytycy, którzy uważają, że światopogląd Bernharda określa jedynie specyficzna dla jego utworów mroczna, pełna atmosfe­ry osaczenia sceneria i jej rekwizyty.

Nie, nie chcę powiedzieć, że jest to grafomania. Jest to nie­wątpliwie literatura, tyle że nie­ciekawa. Sztuka jest na pewno dobrze napisana, w programie podnosi się wielką atrakcyjność i zaskakującą wynalazczość języka pisarza - wierzę, choć w przekładzie mimo największych wysiłków tłumaczy nigdy nie bę­dzie to tak widoczne jak w ory­ginale. Jako motto do niniej­szych uwag zacytowałem - przyznaję, że złośliwie - frag­ment tekstu. Niestety tak to wygląda. Aforystyka "Święta Bo­rysa" jest na takim właśnie po­ziomie : "Jak się ma nogę, to można ją złamać. Jak się nie ma - to nie można."

Zgadzam się, że nie jest to sztuka o beznogich kalekach, choć główne postacie, oprócz pie­lęgniarki czołowej bohaterki, dwóch pielęgniarzy z przytułku i dwóch kelnerów, to właśnie lu­dzie pozbawieni nóg. Rzecz ja­sna, trzeba się doszukiwać me­tafor i przenośni, bo po to sztu­ka została zapewne napisana. Ale cokolwiek byśmy posługu­jąc się wyobraźnią wymyślili, będą to przenośnie mętne albo niesłychanie banalne. Bo sztuka ma być zapewne o człowieku, społeczeństwie i o życiu ludzkim w ogóle. O sprawach indywidu­alnych i kondycji człowieczej w szerszym aspekcie... I pewnie chce autor powiedzieć, że wszy­stko to jest kalekie, niedoskona­łe, przynoszące człowiekowi cier­pienie i beznadzieję. Tłum ka­lek z przytułku, który w trzecim akcie ucztuje w zasobnym domu pani Dobrej (również beznogiej) w dniu urodzin swego byłego kolegi z zakładu, Borysa, obec­nie męża owej pani - pragnie na co dzień lepszego jedzenia i dłuższych łóżek, a wszyscy in­dywidualnie dręczeni są przez obsesyjne myśli samobójcze.

Indywidualny dramat człowie­ka reprezentuje jednak głównie pani Dobra, w której domu roz­grywa się cała sztuka. Pani ta ma różne myśli i pomysły, pi­suje nawet stale listy do róż­nych osób i instytucji, ale jej program reform w sąsiadują­cym z jej domem przytułku dla beznogich sprowadza się do pro­pozycji przysłania im artystów, aby coś zagrali i zarecytowali. No i może jeszcze do żąda­nia, by dyrekcja zakładu wy­dłużyła im przykrótkie łóżka. Sama jest dość despotyczna za­równo wobec męża Borysa, jak i pielęgniarki Joanny. Borysowi pozwala jednak jeść i spać, co ten czyni na zmianę i to wy­pełnia mu egzystencję.

Przed premierą w Teatrze Współczesnym ukazał się na warszawskich ulicach świetny plakat reklamujący sztukę Bern­harda. Widnieje na nim wielki różowy prosiak, ale bez głowy: z obu stron zakończony jest okazałą szynką zwieńczoną zakrę­conym ogonkiem. Plakat znako­micie symbolizuje myślową za­wartość "Święta Borysa". Bo do postulatów wieprzowatości życia sprowadzają się (choć, przyzna­ję, nie bez pewnej reszty) żąda­nia kalek z przytułku, a już zu­pełnym wieprzem jest Borys, który notabene umiera przy sto­le w zakończeniu sztuki. Dlacze­go umiera? Z przejedzenia, na atak serca, czy zamęczony przez dobroć żony - pani Dobrej? Dokładnie nie wiadomo. Mnie się wydało (bo lubię myśleć konkretnie), że od łyku miodu, który przyniósł mu w podarku jeden z kolegów, miodu zatrute­go przez zawiść, że jemu, Bory­sowi, się powiodło i ma tak do­brze w domu pani Dobrej. Ale pewnie nie miałem racji.

Przedstawienie Erwina Axera jest znakomicie zrobione. Dwa pierwsze akty to sceny bardzo kameralne, w których Axer był zawsze mistrzem. Najpierw jest na scenie sama Maja Komorow­ska jako Dobra, potem z pielę­gniarką Joanną, potem wjeżdża na wózku Borys. Ale akt trzeci to wielka scena zbiorowa, tłum postaci i trudny do wyreżysero­wania zbiorowy, poszarpany dialog. Zrobił go reżyser i ak­torzy świetnie, z wielką spraw­nością, żywo i dynamicznie. Dzięki temu przestaliśmy się nu­dzić, choć treść toczonych roz­mów dalej nie wzbudzała zach­wytu ani głębszego zaintereso­wania. Działała widowiskowość sytuacji, bardzo sprawnie zainscenizowanej.

Te dwa pierwsze akty trwają­ce ponad godzinę to właściwie jeden wielki monolog Maji Ko­morowskiej. Wypowiedziany i zagrany znakomicie, z odpowied­nią dozą deformacji, jakiej wy­maga postać, deformacji, którą Komorowska doskonale czuje. Więc podziwiamy jej aktorstwo, ale lepiej nie zastanawiać się, co bohaterka mówi... Bo prze­cież ten tekst jest pusty, jest na­prawdę o niczym. I podziwiamy jeszcze przejmujący histeryczny śmiech przy martwym Borysie, śmiech, którym Komorowska kończy przedstawienie. Świetna robota aktorska, szkoda że na niezbyt porywającym materiale. Bardzo dobra jest również Bar­bara Sołtysik w roli Joanny, Jó­zef Fryźlewicz jako tępy, nic nie rozumiejący Borys i Krzy­sztof Wieczorek jako Najstarszy kaleka. I cały tłum ucztujących kalek - wyborny.

Więc duży wysiłek i dobra ro­bota teatru - tylko trochę wszy­stko to niepotrzebne. Panie Er­winie, wiemy, że wielbi Pan Wiedeń i wiedeńczyków, ale po co zaraz krzesła łamać?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji