Artykuły

Hivki

- Jestem bardzo rozedrgany emocjonalnie, na każdej próbie zużywałem przysłowiową paczkę chusteczek, bo wzruszałem się. Staram się to ukrywać przed aktorami - mówi MACIEJ KOWALEWSKI, autor i reżyser "Miss HIV" granej w warszawskim klubie Le Madame.

Katarzyna Bielas: Wybory Miss HIV to, Pana zdaniem, dobry pomysł?

Maciej Kowalewski: Nie ja je wymyśliłem. Wybory pod hasłem: wolni od stygmatów "Miss HIV/AIDS Stigma Free" odbywają się naprawdę od trzech lat w Gaborone, stolicy Botswany, są finansowane przez tamtejszy rząd. Ostatnie wygrała 33-letnia Cynthia Leshomo. W Polsce o konkursie, o którym sam przeczytałem w internecie, nie wiedziały nawet osoby zajmujące się profesjonalnie problematyką HIV. Przypadkowo rozpowszechniłem tę informację. Niedawno dowiedziałem się, że i u nas dziewczyny z HIV chcą zorganizować w swoim środowisku wybory miss.

Nie oburza ich to?

Nie, tak samo jak sposób, w jaki wykorzystałem ten pomysł w sztuce, pokazując, że na HIV można próbować robić karierę. Dziewczyny ze Stowarzyszenia "Bądź z nami" były konsultantkami, pomagały mi i kibicowały realizacji spektaklu, choć ja sam tak łatwo pomysłu wyborów nie kupiłem. Długo traktowałem to jak jakiś koszmarek, bliższy czarnemu humorowi niż uwalnianiu od stygmatów. Miss HIV była dla mnie symbolem śmierci, wybieramy Miss Śmierci, pytamy, która śmierć jest najładniejsza. Więc skoro urządzamy takie wybory, to nasz świat zmierza ku nieuchronnej katastrofie. Do czego jeszcze możemy się posunąć?

Kiedy jednak przeczytałem, że w Botswanie 37 procent populacji jest zakażonych HIV, przestałem się dziwić, że robią tam taki konkurs. Nie mogą prawie połowy społeczeństwa napiętnować, odsunąć od życia, pracy, trzeba zdrowych z chorymi oswajać. Myślę, że konkurs to jeden ze sposobów pokazywania wspólnego życia.

Nie będę tu jednak opowiadał, że napisałem "Miss HIV" z powodu przeżywania tragedii zakażonych. Miałem o tym na początku, jak większość ludzi, blade pojęcie.

No to dlaczego? Bo chwytliwy pomysł?

Chciałem dołożyć mediom, które żerują na wszystkich chorych i nieszczęśliwych, niby im pomagają, a w rzeczywistości zarabiają na nich ciężką kasę.

Tak naprawdę nie byłoby tej sztuki, gdyby nie moja choroba w dzieciństwie.

Coś poważnego?

Od 8. do 10. roku życia z powodu choroby stawów biodrowych jeździłem na wózku. Spędziłem pół roku w szpitalu w Poznaniu, potem dwa lata w sanatorium w Kiekrzu, 200 km od domu, do którego w tym czasie przyjechałem tylko dwa czy trzy razy.

Żyliśmy w tym sanatorium jak normalne, zdrowe dzieci, biliśmy się, kłóciliśmy się, nikt nie używał argumentu: "Jak mogłeś mnie uderzyć, skoro ja nie mam nogi, ręki, mam zanik mięśni albo wodogłowie". Żadne z nas nie przeżywało na co dzień tragedii egzystencji związanej z chorobą.

Pamiętam, jak kiedyś przyjechał mój straszy brat i grał w ping-ponga z chłopakiem bez nóg, na wózku. Brat dobrze grał, więc postanowił tamtemu dawać fory, ale chłopak był zajebisty. W końcu mój brat się wkurzył i zaczął z nim grać na poważnie, ale i tak przegrał.

Był tam też karzeł, najsilniejszy z nas, który nas ciągle bił; gdybym go dziś spotkał, chyba bym go walnął.

Potem całe życie wkurzały mnie media, które pokazują chorych tak, żeby wzbudzali litość. W ten sposób, moim zdaniem, robią im największą krzywdę, bo dają do zrozumienia, że są inni, godni współczucia, święci i trzeba ich specjalnie traktować. Ja nie czułem się gorszy na wózku.

Wiedział Pan, że się wyleczy?

Wiedziałem. Ta perspektywa pewnie łatwiej pozwalała przetrwać, dodawała optymizmu. Ale inne, nieuleczalnie chore dzieci zachowywały się tak jak ja, normalnie.

Bohaterki "Miss HIV" też zachowują się normalnie, jedne są uczciwe, inne kłamią, są cyniczne, jak to w życiu. HIV nie uszlachetnia, nie czyni człowieka świętym.

Julia, która wybory Miss HIV traktuje jak trampolinę do kariery aktorskiej, wymyśla nieprawdziwą historię swego zakażenia. Uważa, że atrakcyjniejsze jest bycie ofiarą strzykawki narkomana niż zakażenie przy stracie dziewictwa. Chce fajnie wypaść, żeby ją reżyser zauważył.

Urszula, osoba religijna, dzięki konkursowi i rozmowom z Iriną odarła się z totalnego zakłamania na temat swojej siostry, misjonarki, która nie była taka święta i cnotliwa, jak się wydawało.

Rafael, konferansjer grający dziwo w sukience, nienawidzi pretensji do świata, jakie mają czasem ludzie chorzy, wyrażających się np. w napisach na parkingach "Zabrałeś mi moje miejsce, zabierz też moje kalectwo". Rafael mówi do Urszuli: "Te pretensje przykleili im ludzie twojego pokroju, tacy natchnięci święci z misją uszczęśliwiania na siłę".

Irina idzie na całość, udaje, że ma HIV, choć nie ma.

A Klara, zarażona przez męża geja, trzaska drzwiami i wychodzi. Chciała coś mądrego powiedzieć, ale stwierdziła, że nie może tego robić pomiędzy brzuchomówcą a facetem protestującym przeciwko zabijaniu ptaków. Tę ideę wziąłem z filmu "Ginger i Fred" Felliniego.

Pana sztukę odrzucono przy pierwszym omawianiu tekstów, nie doszła więc do finału konkursu Krajowego Centrum ds. AIDS. Nie spełniała warunku edukacyjności.

Ten konkurs był tylko bodźcem do napisania czegoś, z czym chodziłem od roku. Moja sztuka nie miała być i nie jest edukacyjna, nie spełniała założeń - jej bohaterami nie jest np. heteroseksualna para w wieku 18-29 lat, którą teraz należy wyedukować - bo geje uświadomili się wcześniej. Nic dziwnego, że została odrzucona przy pierwszym czytaniu, spodziewałem się tego.

Dziewczyny, które przyszły mi pomagać na próbach, powiedziały: "Wreszcie coś normalnego, a nie jakieś edukacyjne gówno. Ludzie normalnie ze sobą rozmawiają, mają normalne motywacje. A nie, że jestem chora, cierpię, niedługo umrę, w związku z czym jestem nieszczęśliwa i godna współczucia". Bardzo bałem się ich opinii. Powiedziały, że najstraszniejszy jest moment uświadomienia sobie, że jest się zakażonym, i okres oswajania się z tym problemem, a potem zaczyna się normalne życie i nawet żartowanie z HIV.

W czym Panu pomagały?

Nie jestem ekspertem w sprawach HIV, nie siedziałem miesiącami w ośrodkach, badając kolejne stadia choroby. "Miss HIV" pisałem na trzytygodniowych wakacjach z narzeczoną w Chorwacji, wziąłem ze sobą pusty zeszycik, pisałem; można powiedzieć, że sztuka powstawała w trakcie opalania, w bajecznych okolicznościach przyrody.

Poczucie bycia chorym na cokolwiek jest podobne: czy to jest HIV, czy to wózek inwalidzki. Pomyślałem, że umiem napisać coś prawdopodobnego życiowo, nie muszę znać dziesiątek historii chorych na HIV.

Siłą rzeczy posługiwałem się obiegową wiedzą.

Pokrywała się z rzeczywistością?

Nie zawsze. Okazało się np., że w Polsce nie było ani jednego zarejestrowanego przypadku zakażenia poprzez wbicie komuś strzykawki.

Dziewczyny pomogły mi językowo, np. dowiedziałem się, że w swoim środowisku nie mówią: "jak zakaziłeś się" czy "jak dostałeś HIV", tylko "jak się trafiłeś HIV-em". "HIV" odmieniają, więc zacząłem mówić o nich "hivki".

Właściwie dopiero ich pojawienie się zmieniło mój stosunek do samych wyborów w Botswanie. Doszedłem do wniosku, że wybory Miss HIV wcale nie są takie głupie, bo jednak pomagają przełamywać bariery pomiędzy zdrowymi a chorymi.

Byłem bardzo zdziwiony, kiedy uświadomiłem sobie, że prawdopodobnie znajdę wśród nich znajomych, a może nawet przyjaciół. I nie mam z tym żadnego problemu.

A miał Pan?

Pewnie, że miałem. Wcześniej gdybałem sobie, jak bym się zachował, gdybym poznał kogoś z HIV-em. Czy miałbym problem z podaniem ręki? Czy uważałbym, żeby nie napić się ze wspólnej butelki? Itd. Nie oszukujmy się, każdy ma takie myśli. Wielkim zdziwieniem było dla mnie to, że w ogóle się nad tym nie zastanawiałem.

Jest Pan z wykształcenia aktorem, od sześciu lat gra Pan Franka w sitcomie "Lokatorzy". Dlaczego zaczął Pan pisać i wystawiać dramaty?

Głównie dlatego, że jako aktor - mimo że grałem wiele ról i nie czułem się niedograny ani sfrustrowany - nie mogłem się osobiście wypowiedzieć.

Ale dalej kocham aktorstwo, poza tym jest ono głównym źródłem mojego utrzymania. Gdybym je porzucił, postanowił tylko pisać i reżyserować, to pewnie bym umarł z głodu.

Pisałem od zawsze, pierwsze sztuki już w szkole. Za jedną wylali dyrektora. Nie pamiętam dokładnie, o czym była, ale pamiętam piosenkę: "Jestem teraz tylko cieniem, jestem teraz tylko tchnieniem, nie znaczącym nic uczącym się żyć". A potem: "W poetyckim zasłuchaniu, w literackim zapatrzeniu, zagubiłem własne ja" itd., że nie mogę się odnaleźć. To było grane na nocy teatralnej w Koninie. Okazało się, że konińskie SB robiło nam zdjęcia i jakieś notatki. Nie wiem, po co. Może odczytali to, że jestem zagubiony w komunistycznej rzeczywistości. Ja, pisząc, żadnej politycznej myśli w głowie nie miałem. Pamiętam, że w szkole wezwano mnie na dywanik i pytano: "Kto ci to napisał, przyznaj się". Dopiero dziesięć lat temu zająłem się pisaniem na poważnie.

A potem nagle zaczęli wystawiać moje sztuki, co było zaskoczeniem. Pisanie stało się moim drugim zawodem. Jest dla mnie też terapią i przyjemnością, wchodzę w opisywany świat, widzę go, zanurzam się w nim.

Pochodzi Pan ze wsi niedaleko Koła. Jak wyglądało Pana dzieciństwo?

Wprawdzie moi rodzice nie byli rolnikami, mama uczyła polskiego w podstawówce, a ojciec był stolarzem w kopalni soli w Kłodawie, ale Łubianka to była wiocha zabita dechami. Mój dom się trochę różnił od innych, mama zawsze kładła nacisk na to, żebym czytał książki, ale mieliśmy też krowę, świniaki, kury, wykonywałem normalne wiejskie prace, jak oporządzanie zwierząt, sadzenie i zbieranie ziemniaków, żniwa.

Nie chciałem pasać krów, ale nie wiem, jakby się moje życie potoczyło, gdyby nie sanatorium. Po powrocie byłem ten delikatny i od wszystkiego się wymigiwałem, więc wiem, jak można wykorzystywać swoją chorobę, manipulować innymi. Prawie trzy lata spędzone z dala od domu spowodowały, że mentalnie zostałem wyrwany ze wsi. Udzielałem się artystycznie, śpiewałem, czytałem, co było odskocznią od smutnego życia wśród chorych.

Można powiedzieć, że choroba odmieniła moje życie, okazała się prawdziwym błogosławieństwem.

Pamiętam, że po powrocie przeżywałem szok, moi koledzy mówili wiejską gwarą, a ja już, nazwijmy to, w miarę poprawną polszczyzną. Spędziłem na wsi jeszcze tylko cztery lata. Na szczęście, bo po dwóch z powrotem zaczynałem się wdrażać w tę wiochę.

Myśli Pan, że naprawdę, gdyby nie choroba...

Na sto procent byłbym innym człowiekiem. To jest też jeden z motywów napisania "Miss HIV", chciałem wyrównać dług z losem, oddać to, co dostałem.

Przez chorobę i wiejskie pochodzenie musiałem dużo więcej niż inni pokonać. W życiu nic mi nigdy łatwo nie przychodzi. Każdy mój, w cudzysłowie, sukces jest okupiony mrówczą pracą. Zazdroszczę ludziom, którym wszystko udaje się ot, tak, życie fajnie i łatwo się toczy.

Czuje Pan w sobie tę wieś?

Tak, jest we mnie jakiś kompleks, uważam np., że mam mało wyrafinowany smak, wewnętrznie jestem dalej wieśniakiem.

Sztuka "Miss HIV" grana jest w Le Madame, na najmodniejszej offowej scenie w Warszawie.

Tu też dały znać o sobie moje wieśniackie preferencje. Wymyśliłem np., że dziewczyny wyjdą na scenę, na wybory, i będą śpiewały piosenkę o HIV, którą sam napisałem. Zaśpiewałem aktorom krótką zwroteczkę, do muzyki, która była gotowa. Marysia Seweryn się po prostu za głowę złapała, Tomek Tyndyk tylko minę zrobił.

Pomyślałem: "No super, super, to jest właśnie mój wiejski smak".

Co tam było?

Tam było tak: "Irina, Klara, Julia i - Urszula powie dzisiaj wam, że z HIV normalnie można żyć, to prawda, uwierz nam" itd. No, rymy częstochowskie są boskie. Mentalna słoma z butów. Kiedy aktorzy chcą być wobec mnie złośliwi, śpiewają mi tę piosenkę.

Jestem bardzo ambitny, moja ambicja czasem mnie blokuje, wywołuje frustrację, po prostu zabija.

Czuję, że mam dużo do powiedzenia, ale wiem też, że brakuje mi wykształcenia, umiejętności literackich, brakuje mi wszystkiego. Nie mam też poczucia, że coś osiągnąłem. Jestem zdziwiony, że "Miss HIV" tak się podoba.

Ma Pan już na koncie m.in. sukces "Ballady o Zakaczawiu" przeniesionej z Legnicy do Teatru Telewizji.

Kiedy pisałem, nie wiązałem z tym żadnych oczekiwań. Napisałem pierwsze sceny i myślałem, że nic z tego nie będzie, że to słabe, ale pisałem dalej. Kiedy skończyłem, postanowiłem przeczytać to na głos mojej byłej. Siedzieliśmy w McDonaldzie, a kiedy doszedłem do końca, popłakałem się.

Powiedziałem wtedy do siebie w myślach: "Chyba zwariowałeś, poryczałeś się nad swoim tekstem".

Jakaś bezsensowna sytuacja, ale to był dla mnie pierwszy znak, że może to jest fajne, skoro mnie samego wzruszyło.

Co Pana tak wzięło?

To jest historia dzielnicowej mafii w Legnicy, na Zakaczawiu, i miłości Benka, Cygana, do Anki, która go rzuciła. Ona, suka niedobra, wzięła jego kasę i uciekła do Niemiec, on jej szuka, znalazł adres i jedzie do niej, a na jego czerwone bmw najechała ciężarówka rosyjskiej armii wycofującej się z Legnicy. Benek leży w śpiączce przez trzy dni i umiera. I tu się popłakałem. Boże, myślę, biedny, tak ją kochał, jechał do tej zdradliwej suki i się zabił, strasznie mi się go żal zrobiło.

I jeszcze tak zimno, po reportersku to wszystko opisałem.

Na każdej próbie w Legnicy zużywałem paczkę chusteczek, bo zalewałem się łzami. Ja w ogóle jestem bardzo rozedrgany emocjonalnie. Teraz, kiedy sam reżyseruję, staram się to, z różnym skutkiem, ukrywać przed aktorami, bo chyba nie ma nic gorszego niż płaczący reżyser.

Z czego to wynika?

Nie wiem, chyba z radości, że to, co napisałem, żyje, że coś z niczego powstało, że ja to wygenerowałem sam z siebie.

Czasem myślę, że cała Ziemia to jest jedna wielka sztuka teatralna, która ma wiele połączeń, wszystkie wątki się przeplatają, wszystko się ze wszystkim łączy, cały czas tworzą się dialogi. Wielką trudnością jest napisanie w sztuce relacji między pięcioma osobami, a ktoś tworzy relacje pomiędzy miliardami! To dopiero niesamowita sztuka. Dla mnie fascynująca w dramaturgii jest próba pokazania wycinka tej jednej, wielkiej sztuki, która cały czas tworzy się i której jesteśmy aktorami. Może dlatego się wzruszam.

No, teraz to nieźle pojechałem...

Przy "Miss HIV" też się Pan tak wzruszał?

Przy "Miss HIV" ogarnął mnie strach. Taki na maksa. Czy mam moralne prawo wypowiadać się na tematy związane z życiem i śmiercią. Czy nie robię sobie jaj z pogrzebu. Bałem się, że mogę ludzi poobrażać, skrzywdzić.

Ale te nerwy, to że nie śpię, pocę się, nie mogę się skupić, to jest chyba dla mnie największy dowód, że nie jestem zimnym graczem. A przecież ktoś mógłby tak pomyśleć: cwaniak, oskarża media, a sam chce osiągnąć sukces na HIV-ie.

***

Maciej Kowalewski [na zdjęciu]

ur. 1969 r., aktor, dramatopisarz, scenarzysta, reżyser. Jego najnowsza sztuka "Miss HIV", we własnej reżyserii, z udziałem Ewy Szykulskiej, Marii Seweryn, Izy Kuny, Patrycji Szczepanowskiej, Tomka Tyndyka miała premierę 14 kwietnia w warszawskim klubie Le Madame.

Absolwent krakowskiej PWST wcześniej związany był z teatrami we Wrocławiu, Warszawie, Legnicy, Gdyni, Wałbrzychu, napisał m.in. "Poczekalnię", "Balladę o Zakaczawiu" (współautor), "Obywatela M.". Jako aktor stał się popularny za sprawą roli Franka Stachyry w serialu "Lokatorzy".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji