Nic za darmo
- Jest pan teatralnym "wolnym strzelcem". Na ile niezależnym?
- Ja jestem niezależny obojętnie czy jestem w teatrze czy nie. Niezależność to nie jest przynależność do czegoś...
Ale większość polskich aktorów ma etaty w teatrach...
- Ma etaty, ale w tej chwili trochę to nie ma sensu, skoro niektórych rzeczy nie można grać, bo teatry nie mają pieniędzy. Zamiast być na etacie i brać pieniądze i być świadkiem upadku teatru wolę przypatrywać się temu z boku, albo zrobić coś samemu, żeby mieć zadowolenie osobiste. Mam przyjaciela reżysera. Rozmawiamy. Pracujemy razem, szukamy kontaktów żeby to gdzieś wystawić i gramy. Oczywiście nie za darmo, ale na pieniądzach tak bardzo mi nie zależy. Najważniejsze jest to, żeby podtrzymać to co jest rujnowane. A to co się stało w tej chwili z kulturą to zbrodnia. Można wyrzucić stragany, zrobić sklepy wędliniarskie, zlikwidować je i zrobić pasmanterię, ale nie można ruszać dwóch rzeczy: zdrowia i kultury. Takie kroki kosztują i to bardzo dużo. Nikt niestety dokładnie u nas nie wie jak można gładko przejść do kapitalizmu. I dlaczego mamy wybierać właśnie amerykański, a nie holenderski, albo francuski.
Właśnie niedawno był pan we Francji. Czy wyjazd dotyczył tylko filmu "La Note Blue" Andrzeja Żuławskiego?
- Nakręciłem ten film, ale przywiozłem też dwa scenariusze. W jednym z filmów gram rolę rodaka znad Wisły, który asymiluje się w tamtejszym środowisku. Film reżyseruje Remy Duchme. Uczę się też na pamięć po francusku "Mały światek Sammy" i w wolnych od kręcenia filmów chwilach będę ten monodram w reżyserii Zdzisława Wardejna prezentował tamtejszej publiczności.
Podobno dobrze zna pan francuski?
- Umówmy się, że znam ten język. Są języki do grania i języki na salony. Najlepiej gra się po angielsku i rosyjsku.
Mówimy o wojażach zagranicznych, ale przecież przypomnijmy, że jest pan poznaniakiem.
- Tu się urodziłem na rogu Roosevelta i Dąbrowskiego i tu ukończyłem Liceum im. Dąbrówki i stąd wyjechałem w świat.
Kto namówił Romana Wilhelmiego na aktorstwo?
- Ja przez długi czas wychowywałem się u księży Salezjanów w Aleksandrowie Kujawskim. I tam był pewien ksiądz, który jedną z kaplic przerobił na salę teatralną. Wystawiał jasełka i potrzeba było kogoś do roli małego Chrystusa. Wybrano mnie. Wrzucono do kosza i od tego czasu pozostał mi w uszach szmer publiczności. Już wiedziałem co mam wybrać, wiedziałem czego chcę.
Droga aktorska nie zawsze była gładka. Wspomnijmy choćby film oparty o powieść "Czterej pancerni i pies"...
- Wszyscy to oglądali i byli zadowoleni. Dzieci nie dawały spać rodzicom. To był serial, w który komuniści nie wierzyli, że ma szansę pójść...
Dlaczego?
- Bo według nich był to film źle zrobiony. Popularność jednak temu zaprzeczała. Pamiętam jak odwożono nas helikopterami po spotkaniach na wielkich stadionach, jak nie mogliśmy przejechać na czołgu przez ul. Piotrkowską w Łodzi, jak jechaliśmy czołgiem z Lublina do Brześcia. Wszędzie były tłumy bynajmniej nie napędzane.
A Dyzma?
- Tu już trzeba było zagrać. To była poważniejsza rola. W Pancernych trzeba było być.
Woli pan film czy teatr?
- Tu trzeba mówić konkretnie co. "Lot nad kukułczym gniazdem" wolałem w teatrze.
W teatrach zapowiada się wkrótce wiele zmian. Co pan sądzi na ten temat?
- Jeśli będzie dyrektor mający teatr i będzie angażował aktorów mówiąc każdemu "angażujemy się na dwie albo trzy sztuki" to jest to najpiękniejsze co może być. Bo wtedy wszyscy pracują na wszystkich. O tym właśnie zawsze marzyłem i teraz nadarza się szansa.
Dziękuję za rozmowę.