Śmierć królowej
Jean Vilar napisał kiedyś, że świat (a może - publiczność?) dzieli się na dwie grupy. Pierwsza to zwolennicy Fryderyka Schillera, druga - Henryka Kleista. Był to, naturalnie, żart. Ale zawierał tę cząstkę prawdy, że dość trudno w jednym sercu pogodzić zainteresowanie ,,Księciem Homburgu" czy "Rozbitym dzbanem", oraz "Intrygą i miłością" lub "Zbójcami".
Wyznaję, że długi czas nie byłem od takiego poglądu daleki. Gdyby mi ktoś kazał wybierać, może głosowałbym za kimś trzecim; na przykład Słowackim czy Goethem. Ale między twórcą "Księcia Homburgu" i "Markizy O" a Fryderykiem Schillerem - optowałbym zapewne za rozdartym wewnętrznie, przenikliwym i nieszczęśliwym poetą, który miał zginąć nad jeziorem Wannsee. Chyba nie za Schillerem. Otóż pewnego listopadowego wieczora 1959 roku - zmieniłem zdanie. Przejeżdżając przez Hamburg zaszedłem, między jednym a drugim pociągiem, do tamtejszego "Schauspielhausu". Kierował tym teatrem, dziś już nieżyjący, Gustaw Grundgens. Grano właśnie "Wallensteina". W jednej ze scen - Grundgens, realizujący rolę tytułową, miał rozmowę z grupką ostatnich swoich zwolenników. Artyzm tej gry na tym polegał, że wykonawca roli spełniał zadanie podwójne. Wobec partnerów na scenie sprawiał wrażenie człowieka wierzącego w dalszą swą szansę. Równocześnie jednak widz znający całość sytuacji, nie miał wątpliwości, że Wallenstein nie żywi już najmniejszych iluzji.
Nie wiem, czy Erwin Axer znał przedstawienie hamburskie. Przypuszczam, że nie znał. Jednak ówczesne zaciekawienie pozwoliło mi się domyślić niektórych spraw w nowym spektaklu "Marii Stuart", zainscenizowanym obecnie na scenie warszawskiego Teatru Współczesnego, w reżyserii Axera. Są to zresztą, jak mi się wydaje, sprawy szersze.
Kilka przykładów to może wyjaśni. Scenografia, skomponowana przez Ewę Starowieyską, składa się z makat, sugerujących wizję ogrodu, parku czy lasu. Rozumiemy to rozwiązanie - i tę aluzję. Gdy Maria Stuart jest zamknięta w czterech ścianach swego więzienia, owe drzewa i krzaki, kwiaty i wolne przestrzenie mogą być rozumiane jako podświadomy "pejzaż wewnętrzny" kobiety przyzwyczajonej od dzieciństwa do wsi, lasu, dworu, świeżego powietrza. W pewnym momencie, ku radosnemu zdumieniu Marii Stuart, to marzenie, ta wizja i prawie sen - zmienia się w rzeczywistość, w jawę. To samo rozplanowanie przestrzeni, te same makaty - zmieniają wtedy swą funkcję. Ukazują, czym było dla Marii Stuart spotkanie z Elżbietą: jakby przedsmakiem wyzwolenia, a raczej nową złudą.
Fryderyk Schiller był, jak wiadomo, "preromantykiem". Równocześnie, jako wielbiciel Francji, interesował się tragedią Racine'a. Przekładał "Fedrę" - i Szekspira. Rozbijał schematy ,,trzech jedności", a mimo to był pod ich urokiem. Spektakl Erwina Axera i scenografia Ewy Starowieyskiej, zdają się wskazywać, że można grać dojrzałe, "późne''' tragedie Schillera nie zmieniając dekoracyjnego tła, zaledwie przesuwając czy przemieniając drobne "akcenty" scenograficzne. A zarazem - stwarzać wrażenie istotnych różnic. Ale i inne zagadnienia w tym spektaklu budzą zainteresowanie. Halina Mikołajska jako królowa Elżbieta, z początku zadziwia i niepokoi. Nie ma w sobie nic królewskiego, władczego. Jaskrawo ubrana, kontrastuje ze spokojną elegancją Zofii Mrozowskiej jako Marii Stuart. Tonem głosu, jego leciutkim rozhisteryzowaniem, subtelną domieszką prawie dziecinnego żalu czy skargi, a kiedy indziej zażenowania, niepokoju lub nieporadności - ta Elżbieta sprawia wrażenie istoty rozbrojonej, błagającej niemal o zmiłowanie, zagubionej, niedorosłej do swych zadań. Dość szybko zaczynamy się orientować, że pozornie infantylna osoba jest, w istocie rzeczy, wyrafinowanym graczem.
Widz to już rozumie, ale prawie nikt nie może - przy największej nawet przenikliwości - zrozumieć tego na scenie. Elżbieta prowadzi swą grę subtelną, a zarazem drapieżną. Prowadzi ją jako polityk, a także jako kobieta. Jest niemal śmieszna, gdy opowiada o swym przywiązaniu do własnej dziewiczości; chciałaby nam zapewne wmówić, że projektowane małżeństwo z władcą francuskim to dla niej ofiara. W istocie jest to przewrotna kokieteria wobec zblazowanego kochanka, drażnienie go; zarazem jest to gra polityczna, zabezpieczenie sobie przyszłego sojuszu z Francją przeciw Hiszpanii lub zgrabnego wycofania się z niego (gdyby na przykład należało zagrać na ,,antypapistowskich" nastrojach tłumu angielskiego).
Elżbieta konsekwentnie dąży do śmierci swej kuzynki. A zarazem postanawia zrobić wszystko, co można, by nie na nią padło odium tego krwawego czynu. Prowadzi wiec grę bardzo ostrożną, zasłaniając się różnymi "parawanami". Na przykład, wysłuchawszy sprzecznych zdań na naradzie dygnitarzy co do wykonania wyroku na Marii, nagle wydaje rozkaz, by wszyscy wyszli. Mówi, że pragnie zostać sama. Po co jej to potrzebne? Zapewne niejeden z ministrów przypuszcza, że Elżbieta chce w skupieniu sprawę ze wszystkich, stron rozpatrzyć. Ale widz przekonać się może natychmiast, że to nieprawda. Decyzja już dawno zapadła. Zaledwie tamci wyszli, królowa chwyta za pióro i błyskawicznie podpisuje. Czyli, że wszystko było udaniem i maską. Może i wobec samej siebie, skoro Elżbieta, już po podpisaniu wyroku, dziecinnym i trochę śmiesznym ruchem, przeskakuje na drugą stronę stołu i patrzy z jakimś zaciekawieniem na własny wyrok. To wszystko wydobywa na jaw logiczna piękna i jasna interpretacja reżyserska oraz aktorska.
Czy idąc poprzednio na spotkanie ze swą nieszczęsną kuzynką Elżbieta nie miała planów równie wyrafinowanych? Spektakl tego nie rozstrzyga. Wydaje mi się jednak, że tu otwierałoby się nowe pole do rozwinięcia misternej akcji.
Zofia Mrozowska daje postać odmienną, ale równie "wielopłaszczyznową". Ma w sobie wiele godności. Gdy się porównują tragedię Schillera z utworem młodego Słowackiego, uderza, że nasz poeta, choć pisał 29 lat później, choć był niedoświadczony, wybrał cząstkę lepszą. Sięgnął po ten dramatyczny moment w życiu Marii, gdy rozegrała ona - i przegrała - cały swój los, osobisty i polityczny. Jerzy Zagórski, w recenzji zamieszczonej na łamach "Kuriera Polskiego", zrobił ciekawą uwagę: Maria z utworu Słowackiego wydaje się inna, gdy na nią patrzymy przez pryzmat jej stosunku do każdego z bohaterów. O Marii Schillerowskiej już tego powiedzieć nie można. Te okoliczności, wynikłe z woli Schillera, obciążają konto aktorki, grającej Marię Stuart, utrudniają jej zadanie. Niemniej - jakże, bogatą i interesującą postać stworzyła w obecnym spektaklu Zofia Mrozowska.
Mówiłem o jej godności: jest kobietą i królową nie skrachowaną, umie zachować "wielki styl". Równocześnie - ileż w niej niepowściągliwości, niepohamowania! Bezpośrednio po rozmowie z dowódcą straży, gdy Maria umiała w trudnej sytuacji zachować i siłę i umiar - pada na ziemię w głuchym wybuchu, bije pięściami o posadzkę. To jakby ,,kompensata" psychiczna, wybuch tym gwałtowniejszy, że tak boleśnie hamowany. Podczas rozmowy z Elżbietą Maria postanawia zrazu, że się nie da wyprowadzić z równowagi, będzie milczeć, spróbuje się nawet ukorzyć. Ale w pewnym momencie wybucha. To mi się wydaje ciekawe i aktorsko piękne: Maria, tak pojęta, zdaje sobie doskonale sprawę, że traci ostatnie swe szanse, że się gubi. Gwałtowność nie przeszkadza samowiedzy, ani jasnemu rozpoznaniu sytuacji; inteligencja ani może, ani chce się przeciwstawić szalonemu wybuchowi gniewu.
Niektóre role - i to bardzo świetne - mają w tym spektaklu funkcje prostsze. Na przykład uczciwego polityka, wmieszanego w grę okropną, za późno składającego swój urząd (Jan Kreczmar). Lub fanatyka czy sadysty, Wilhelma Cecila (Henryk Borowski). Straszliwie oszukanego naiwniaka Davisona (Edmund Fidler), czy uczciwego po swojemu, choć brutalnego dowódcy straży (Józef Nalberczak). Specjalnym powodem do radości może być, że młody wychowanek warszawskiej szkoły teatralnej, który zwrócił już na siebie uwagę w dyplomowym spektaklu "Wilków w nocy", Piotr Fronczewski, zdaje się spełniać jako Mortimer najlepsze nadzieje.
Zapewne, że w "Marii Stuart" zostało jeszcze nieco melodramatyczności i sztuczności. Na to nikt i nic nie pomoże. Nawet najbardziej czuła reżyseria, wydobywająca z utworu warstwy pasjonujących i oryginalnie pojętych zagadnień. Ale miał rację Karol Irzykowski, gdy mówił, że w dziełach literackich nie mielizny powinny nas interesować, lecz osiągnięte szczyty. Co prawda, sam autor "Walki o treść" nie zawsze się tego trzymał.
Myślę, że rola Czesława Wołłejki może i powinna wywoływać pewne spory. Siłą tego aktora jest śmiałe i niezwykłe bogactwo środków ekspresji. Czasem osiąga on tą intensywnością znakomite i zaskakujące rezultaty, np. w "Jowialskim" (Szambelan). Czasem wywołuje ogromne zainteresowanie, jak w "Kobiecie bez skazy". Pamiętam zresztą rolę Wołłejki zupełnie inną, czysto poetycką, w "Śnie srebrnym Salomei". Obecnie, jako hr. Leicester, ma partie, w których działa jak zimny i wyrafinowany wspaniały gracz (przykład: milczenie, po którym nagle każe uwięzić swego byłego sojusznika, Mortimera). Ale są i momenty mniej przekonujące, np. ostentacyjne "otrzepywanie" się po czułej scenie z Elżbietą.
Teatr Współczesny zamówił nowy przekład "Marii Stuart" u Witolda Wirpszy. Warszawscy krytycy (np. Jerzy Zagórski, Jerzy Koenig, August Grodzicki) oddali już sprawiedliwość temu tłumaczeniu: poetyckiemu lecz nie poetyzującemu, scenicznemu a ścisłemu, wartkiemu a skrupulatnemu; słowem - pobudzającemu wyobraźnię z tej i z tamtej strony rampy.