Artykuły

Głupota chodzi takżę w midi

INTERESUJE mnie teatr tylko przez duże "T". Inny o ty­le, o ile jego małość pozwala zauważyć prawidła rządzące sztu­ką i działaniem sztuki. Teatr przez wielkie "T" nie boi się konkuren­cji, nie straszna mu popularność małego ekranu. W poprzednim felietonie, operując liczbami, udo­wadniałem, że widzów tracą je­dynie teatry kiepskie, w dobrych frekwencja bynajmniej nie spada.

Ciekawe, jak te zasadnicze, ogólne prawa, wynikające z da­nych statystycznych lub wydedukowanych syntez czasami spraw­dzają się w życiu. Niedawno otrzymałem depeszę "Przyjeżdżam stop idziemy ma Marię stop". Pod tym - proszę przyznać, że ską­pym - tekstem był podpisany mój przyjaciel z czasów szkol­nych, mieszkający gdzieś w ma­łym, odległym miasteczku. Ta­jemnica szybko się wyjaśniła, kiedy przyjaciel stanął w progu. Z krótkiej chaotycznej rozmowy wywnioskowałem, że jako miło­śnik teatru wydembiwszy pod by­le pretekstem delegację służbową przybył w gruncie rzeczy tylko po to, aby obejrzeć "Marię Stuart", o którym to przedstawie­niu tyle się nasłuchał i naczytał. Przezwyciężył trudności w zdo­byciu biletów sobie jedynie zna­nym sposobem i tak oto znaleźli­śmy się przed drzwiami Teatru Współczesnego, gdzie przedsta­wienie to znajduje się w reper­tuarze, cieszy niezmiernym powo­dzeniem i jeśli zostanie zeń wy­parte to tylko przez konieczności administracyjne, jak potrzeba wystawienia nowych premier, i trudne warunki techniczne Te­atru, nie pozwalające przecho­wywać zbyt wielu dekoracji .

Rozpętał się przed nami dramat kobiet: pięknej i brzydkiej; na­miętności, uczuć, racji stanu, po­litycznej kalkulacji, podłości i wspaniałości. Publiczność siedziała jak zamurowana, nie szeleściły papierki od cukierków, nikt nawet nie ocierał się chusteczką, choć było duszno. Są to objawy niby drugorzędne ale najlepiej świadczą o sile oddziaływania. A już o moim przyjacielu, o napięciu, które się malowało na je­go twarzy, nawet nie ma co mó­wić. Tak się zwykle dzieje z pu­blicznością, kiedy czuje powiew wielkiej sztuki.

Zawsze mnie ciekawiło, co ludzi bierze dzisiaj w tych wielkich, ponurych i krwawych drama­tach formuły szekspirowskiej. Za­dałem sobie głośno to pytanie w czasie przerwy. Przecież sprawy, które tam się rozgrywają, są od nas odległe o wiele społecznych lat świetlnych, rozgrywają wśród środowiska, które u nas już daw­no umarło. Teraz wszystko ma inny wymiar: i okrucieństwo i ambicja, a także intrygi.

- To całkiem proste - odpo­wiedział niespodziewanie mój przyjaciel, zdarłszy na chwilę z siebie wrażenie tego, co się dzia­ło na scenie. Weźmy pod uwagę mnie, jak ci wiadomo przeciętnego księgowego, z przeciętnej rady narodowej przeciętnego ma­łego miasteczka. Takich zwyczaj­nych ludzi jest przecież na tej widowni większość. Wszyscy znajdujemy się w zastałych ukła­dach praca - dom. Praca na ogół nie wymaga od nas większego wysiłku, ryzyka, tym bardziej, że u nas pracuje się na ogół "na pół gazu", ani odpowiedzialności - głowy nam za popełniony błąd nie utną, w najgorszym wypadku, jeśli ktoś popełnia machlojki, mo­że wylądować w więzieniu, gdzie ani chłodu, ani głodu nie zazna, ponieważ więzienia też się zhumanizowały. Praca warunkuje niewielkie zarobki, a więc i w domu nic się specjalnego nie dzie­je. Jak związać koniec z końcem, kupić trochę rzeczy do ubrania. Szczytem marzeń jest "Syrenka", a do naszego "Fiata" podchodzimy jak do Rolls - Royca. Tymcza­sem tu, w teatrze, na scenie, coś się dzieje na niby, ale w gruncie rzeczy naprawdę. Tu nie ma co­dziennej szarzyzny, przeciętności, ludzi nieważnych i spraw nieważ­nych. Tu mamy do czynienia z ludźmi, którzy są królami czy królowymi. Ich uczucia, ich pożą­dania zyskują przez to inny wy­miar. Tu ceną miłości może być życie, władza, królestwo, a nie bukiecik fiołków lub szczęście w M-3. Ich świństwa są wielki­mi świństwami, a nie mysim i namolnym podgryzaniem zwierzchnika. Tu dostępujemy godności bycia świadkami wielkich spraw: w tych krańcowych i drastycz­nych sytuacjach dosadniej się obnażają charaktery, i postawy. Dlatego ludzi, których naprawdę interesuje człowiek, zawsze znaj­dziesz na tego rodzicu sztukach.

Zaniemówiłem zaskoczony pa­sją, której nie przeczuwałem w moim przyjacielu. A może i je­mu udzielił się elżbietański kli­mat? Wróciliśmy na miejsca.

Znowu się przed nami roztoczy­ła magia. Zastanowiłem się, jak to współcześnie napisane. Ile w tym nowoczesnej psychologii, wy­dobywania podświadomości. A przecież Schiller nie mógł mieć o tym pojęcia na tyle lat przed Freudem. Ach tak, to Erwin Axer, który rzecz wyreżyserował. Sztu­ka Schillera, ale myślenie i wi­dzenie Axera. Reżyser ten sta­wia sobie za zadanie jak naj­lepsze pokazanie tekstu, postulu­je wierność autorowi, unika prze­róbek przemontowań i na ogół zbyt dużych skreśleń. A jednak w całym przedstawieniu znać je­go precyzyjną inteligencję. Zofia Mrozowska - Maria Stuart i Ha­lina Mikołajska - Elżbieta, królowa Anglii grają królowe a za­razem kobiety; Czesław Wołlejko - hrabia Leicester i Piotr Fronczewski - Mortimer to ko­chankowie lub zakochani a zara­zem dworacy. Jak ciekawie Axer wydobył splątanie tych dwu płaszczyzn. Widzimy walkę dwu królowych czy dwu kobiet. Marina Stuart pokonana, w więzie­niu, w skromnym czarnym stro­ju, który podkreśla jej urodę, Elżbieta w bogatym, kolorowym, który podkreśla brzydotę jej twarzy - oczy specjalnie nie podmalowane, grymasy pobrzydzające usta. Jakie to wszystko w swej nadzwyczajności zwyczajne, ludzkie. Wreszcie obnażenie ni­cości wielkiego Leicestera. Jesz­cze przejmująca scena z Marią Stuart idącą na śmierć i potem scena z Elżbietą, jej żałosne ko­biece krętactwo, aby się obronić przed tą krwią zbyt plamiącą nie ręce, lecz serce. Dwie godne sie­bie wielkie aktorki. I burza okla­sków. Wreszcie wychodzimy, mój przyjaciel ze ściągnięta, twarzą. W ścisku przedszatniowym przed nami młoda kobieta w sukni do połowy łydek, tej najmodniejszej. Może trochę zbyt strojna, aby była naprawdę elegancka. W każdym bądź razie mój przyja­ciel popatrywał na nią w przer­wie z dużym nabożeństwem dla jej światowo-warszawskiego sznytu. Słyszymy jak mówi do swego partnera:

- Eh,nudna ta sztuka i taka ciężka. Po co ta Elżbieta na koń­cu tak udawała, przecież co jej kto zrobi i oczu nawet zapom­niała sobie umalować...

Ścisnąłem znacząco za rękę mo­jego przyjaciela, aby z czym nie wypalił. Wychodząc, nie posia­dał się z oburzenia.

- Jak ona mogła, wyglądało, że jest taka inteligentna.

- Mój drogi, głupota chodzi także w midi - odpowiedziałem w przykrym zamyśleniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji