Rzecz o mechanizmie intrygi
"OTELLO" zyskał sobie opinię nie najwybitniejszego wprawdzie, ale najlepiej skonstruowanego utworu Szekspira. W tej nie gardzącej mocnymi efektami sztuce jest coś z opery i melodramatu i zarazem coś z autentycznej tragedii, którą jednak niezwykle trudno uwierzytelnić na scenie. Mamy tu bowiem do czynienia ze zjawiskiem osobliwym - "Otello" wciąż potwierdza swą teatralną żywotność, reżyserzy sięgają po ten tekst Szekspira często i chętnie, ale jednocześnie nader rzadko odnoszą sukcesy.
Znamienny dowód na to stanowi również najświeższa inscenizacja Teatru Polskiego. August Kowalczyk wystawił "Otella" w nowym tłumaczeniu Bohdana Drozdowskiego. Rzecz istotna, ponieważ nowy przekład jest propozycją ciekawą, choć ryzykowną. Drozdowski nie celebruje oryginału, kładzie nacisk na pewną rubaszność i ciętość języka, stara się go uwolnić od koturnu, upotocznić. To dążenie nie zawsze daje szczęśliwe efekty, dzięki niemu jednak otrzymaliśmy żywą i niekonwencjonalną wersję tekstu.
Reżyser spektaklu nie wyciągnął z tego wyraźniejszych wniosków, nie wybrał zbyt arbitralnej koncepcji inscenizacyjnej. Świadczy o tym i scenografia R. Winiarskiego - wysmakowana plastycznie, ale w kategoriach teatralnych będąca rozwiązaniem raczej jałowym. Reżyser odczytał sztukę w sposób właściwie tradycyjny, jako dramat namiętności i wyobcowania Otella. To oczywiście jeszcze nie zarzut. Na kształcie przedstawienia zaciążyły jednak przede wszystkim niekonsekwencje w sferze aktorskiej interpretacji utworu. I nad tym reżyser nie potrafił zapanować. To już zarzut.
W równej mierze dotyczy on odtwórcy tytułowej roli - Ignacego Gogolewskiego. Trudno zarzucić mu brak koncepcji. Chciał - widać to wyraźnie - zagrać Otella jako postać z innego kręgu kulturowego, jako osobowość swoiście prymitywną i maksymalnie gwałtowną w reakcjach. Ale ten interesujący zamysł się nie sprawdził, bo Gogolewski, artysta przecież o dużym talencie, wrażliwości i wysokich umiejętnościach technicznych, nadużywał tym razem zewnętrznych środków ekspresji. Nie pozwalał zarazem uwierzyć w miłosną fascynację Otella. Niestety nie bez winy była tu i Hanna Balińska - Desdemona efektowna, ale nie odnajdująca w sobie jakiejkolwiek intensywności wyrazu. A to wszystko właściwie unieważniało sens dramatu. W tej sytuacji nastąpiło w spektaklu charakterystyczne, choć nie wiem, czy w pełni zamierzone, przesunięcie akcentów. Zamiast studium namiętności oglądamy przede wszystkim studium intrygi.
Obsadzenie jako Jagona Stanisława Mikulskiego wydawało mi się decyzją dosyć przekorną, choć - jak się okazało - opłacalną w skutkach. Nie wydobył on z tej arcybogatej roli pełnej skali możliwości, ale zbudował ją konsekwentnie, czysto i bez szarży. To Jagon oddemonizowany, sprowadzony do wymiarów pewnej przeciętności, sprytnie wykorzystujący grzechy i grzeszki otoczenia, przy tym gładki i nie pozbawiony wdzięku, a przez to dodatkowo groźny.
Z całej galerii postaci na uwagę zasługują jeszcze w tym spektaklu: Jadwiga Polanowska (Emilia), Wojciech Alaborski (Kasjusz) i Władysław Hańcza (Doża).
Niestety - nie sprawdziło się pragnienie autora przekładu. "Renesansowa i współczesna zarazem pieśń o Desdemonie" zabrzmiała ze sceny dość pusto. W pamięci pozostał raczej ów "dzwon zła", uruchamiany przez Jagona.