Artykuły

Metafizyka w fotoplastikonie

Murawa jest zielona, bardzo zielona, okrutnie zielona: aż kłuje w oczy. Nad murawą rozpięty jest paldament z różnokolorowych żarówek. W tyle górski landszaft, po którym będzie jeździć (!) prawdziwa kolejka z prawdziwym dymiącym parowozikiem i przesuwać się będą nieprawdziwe zjawy. Pejzaż jak z fotoplastikonu. Albo jak z płócien wczesnych surrealistów.

Po pejzażu snują się postaci z "Puncha". Dwie stare ladies, mała dziewuszka z grzywą złocistych lo­ków, spowity dymami fajczanymi John Bull. To jeszcze fotoplastikon, ale już podrysowany kreską złośli­wego karykaturzysty.

W to szydercze corso wklejona jest wreszcie rodzina Berangerów On - pisarz, znudzony stabilnością świata, ona - śniąca królewna, có­reczka - uosobienie naiwnego roz­sądku. I to już nie jest żaden fotoplastikon, to ma być metafizyka. Osobliwy rodzaj surrealistycznej metafizyki, do której przyzwyczaił nas swoimi poprzednimi sztukami Eugene Ionesco.

Madame Beranger śni rzeczy okropne; krzyżują się w jej snach wszystkie lęki współczesnego świa­ta, podlane sowicie sosem ponurych miraży, jakie aplikował już ludz­kości Lautreamont w swoich "Les Chants de Maldoror". Mademoiselle Beranger jest za młodziutka, aby znać literacką genealogię złych snów mamusi: jej reakcja na zło ograni­cza się zatem do żarliwych wykrzy­kiwani "Nie wierz w to, mamo!". Sama przecież musi uwierzyć. Już nie w zwidy matki, ale w to, że ojca ma wróbelka. Monsieur Beranger fruwa bowiem nad światem, uno­szony w powietrzu przy pomocy 2 linek splecionych ze strun fortepia­nowych (wytrzymałość każdej ca 450 kg) oraz przy pomocy fantazji pi­sarza.

Lemaitre napisał kiedyś o Maxie Jacobie, że chce on za wszelką ce­nę być jednocześnie prorokiem i ekwilibrystą. Przed pół wiekiem takie sformułowanie brzmiało jak za­rzut, dziś nie jest to już nawet komplement. Grzeczna obojętność polskiego widza wobec kolejnych premier Ionesco dowodzi, jak bar­dzo spowszednieli nam prorocy, któ­rzy uparli się wygłaszać kazania stojąc na jednej nodze. Jak spo­wszednieli, i jak nas, w gruncie rzeczy, nudzą.

Chciałbym zostać dobrze zrozu­miany: nie idzie mi o "problem Ionesco", idzie mi o atrakcyjność sztuki Ionesco dla Polaków. Czyli dla widzów, którzy - chcąc nie chcąc - muszą porównywać jego groteskową ornamentykę z propo­zycjami Witkacego i Mrożka, a je­go metafizykę zestawiać z przyję­tym wśród nas systemem norm mo­ralnych, filozoficznych, ideowych. Efekt tych zestawień jest nam znany: lokata Ionesco wymierzana jest sukcesem szczecińskiego "Głodu i pragnienia", zatem spektaklu spo­za terenu bezpośrednich warszaw­skich konfrontacji, zatem spektaklu, który (niezależnie od jego obiektyw­nej, wysokiej wartości artystycznej) służy tu raczej za kurtuazyjny sym­bol, niż za rzeczywisty dowód po­pularności. Nawet "Krzesła", tak sugestywnie ongiś interpretowane przez Mikołajską i Świderskiego zbladły w naszej pamięci, w której wciąż przecież trwa "Czekając na Godota" czy "Wizyta starszej pani". Tak, ale w dniu swej premiery w Teatrze Współczesnym sztuka Becketta współgrała z atmosferą nie­wiary w sens cierpliwych oczeki­wań; "Wizyta starszej pani" w Tea­trze Dramatycznym potwierdzała ogólne przekonanie o konieczności przeceny dogmatycznych norm ży­cia społecznego. Obie premiery nie były warszawskim umizgiem w stro­nę paryskiej mody; stanowiły argu­ment do własnych (często mylnych, zawsze zaciekłych) dyskusji. Jakich argumentów dostarczały wówczas pantareiczne "Krzesła"," czy potem "Lekcja", czy jeszcze potem szla­chetny "Nosorożec"? Ionesco - odarty do tego z nieprzetłumaczalnej gry swych struktur językowych - przychodził na warszawski rynek zawsze o dzień za późno. Jego myśli zdążyli już inni wyprzedać, jego dowcipy już inni opowiedzieli. Jemu zostawała już tylko jego poza. Nie­wygodna poza proroka, stającego na jednej nodze.

"Pieszo w powietrzu" reżyserował w Teatrze Polskim Erwin Axer. Wyeksponował on Ionescowski fotoplastikon, metafizykę zaś ujął w nawias ironii. Ironia - barwa rzad­ko ostatnio używana w polskim teatrze, który wyspecjalizował się w dobitnym dopinaniu point na wszy­stkie guziki. A Axer bawi się z aktorami w figlarne cienkości ze zwalnianiem temp, w szermierkę słów wypowiadanych serio ze sło­wami podszytymi śmiechem. Wszy­stko dyskretnie, kulturalnie, celowo i celnie. Zaś kiedy autorskie inten­cje poczynają zmierzać ku metafi­zycznym spięciom, Axer rozładowu­je je jednym zgrabnym dowcipem. Ot, jak choćby ten wspomniany trick scenograficzny z pędzącym po­ciągiem. Autorskie szyderstwa z angielskiej gentelmenerii znalazły inteligentnych interpretatorów w bohaterach drugiego planu (Aleksan­dra Leszczyńska, Zofia Barwińska, Leon Pietraszkiewicz, Stanisław Jaśkiewicz i inni). Samego Berangera gra Bronisław Pawlik. Z litery tekstu - sławny pisarz, dzięki aktorskiej interpretacji przeistacza się Beranger w domorosłego filo­zofa. Kiedy relacjonuje małżonce swoje wrażenia z powietrznych spotkań, mózg maleje mu do rozmiarów wróblego móżdżku. Powiew sym­patii jaki otoczył Berangera autor, wyparował. Metafizyka sprowadzo­na została do jednorodnego poziomu fotoplastikonu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji