Artykuły

Shaw i Lew

ANDROKLES I LEW jest jedną z najdziwniejszych sztuk Shawa. Jest też zarazem jak naj­bardziej wśród nich typowa. Stano­wi skrajny przykład shawowskiej maniery literackiej, ilustrację jego bezkompromisowej apodyktyczności. Postawy radykalnego irlandzkiego kaznodziei, a jednocześnie złośliw­ca. Wiecznie młodego i zaangażo­wanego - do ostatnich dni stulet­niego życia - ideologa, a jedno­cześnie, od pierwszych niemal sztuk, skostniałego w swoich poglądach na teatr staruszka, usiłującego narzu­cić bezwzględnie swoją wolę wszel­kim inscenizatorom.

Wszystkie niemal dramaty Shawa zawierają niezliczone przed­mowy i komentarze. Ich tekst ob­stawiony jest ogromnymi didaska­liami, wyjaśnieniami odautorskimi, w których zawarte są szczegółowe przepisy gry i interpretacji poszcze­gólnych scen. W "Androklesie i lwie" cechy te zostały rozdęte do roz­miarów jakiejś niesamowitej elephantiasis. Pisząc w roku 1913 swój dramat oparty na prześladowaniach pierwszych chrześcijan potraktował go Shaw przede wszystkim jako eksplikację kilkunastu tez społeczno-moralnych. W miarę upływu lat, tak się w jego treści rozsmakowywał, że dodawał coraz to nowe przedmowy i wyjaśnienia, aż na koniec w wydaniach obecnych przekraczają one kilkakrotnie właś­ciwy tekst sztuki. Powiedział o swoim dramacie właściwie wszyst­ko, co można o nim powiedzieć. Odebrał chleb krytykom. Ale za­razem wypłatał największego fig­la sobie samemu. Bo przecież w te­atrze z didaskaliów i komentarzy nie zostaje właściwie nic. Trochę materiału do prób analitycznych, jakaś ogólna sugestia dla reżysera, wyjaśniający niektóre problemy utworu artykuł w programie. I to wszystko. Ze sceny aktorzy mówią czysty tekst, który musi obronić się sam. Są ubrani inaczej niż tego życzył sobie autor, inaczej się po­ruszają, inaczej rozgrywają sytu­acje. I oto Shaw właśnie wbrew swoim przepisom i komentarzom, grany jest wciąż na całym świecie. I wciąż, jak tego chciał, zaskaku­je, bawi i szokuje dzisiejszą wi­downię, mimo że z jego kazań do uszu wpadają już tylko niektóre fragmenty, a w akcji jego sztuk najbardziej bawi nas to, co on sam uważał za sprawy najmniej istotne.

W jednej z przedmów do "Androklesa i lwa", zacytowanej w progra­mie przedstawienia w Teatrze Współczesnym Shaw pisał: "Przed­stawiłem w tej sztuce jedno z prześladowań pierwszych chrześci­jan przez Rzymian. Nie jako kon­flikt teorii prawdziwej z fałszywą, lecz jako to, czym są w istocie wszelkie prześladowania tego ro­dzaju. Mianowicie jako próbą zdła­wienia propagandy zagrażającej zdawałoby się interesom tych, któ­rym służy prawo i porządek usta­nowione w imię religii i sprawied­liwości przez polityków-opórtunistów, którzy bronią własnych po­zycji. Ci zaś boją się i nienawidzą ludzi, którym światło wewnętrzne ukazuje lepszy świat, oparty na duchowej potrzebie stworzenia bo­gatszego i szlachetniejszego życia - nie dla nich samych i kosztem in­nych, ale dla wszystkich".

Shaw na szczęście nie przepro­wadził dosłownie dowodu tej tezy, a wykpił w swojej sztuce po tro­sze nie tylko Rzymian, ale i chrześ­cijan. Dlatego też nie stworzył opi­su rzezi niewiniątek, a w istocie dość przewrotny i stąd zapewne tak dla niego samego prowokujący do komentowania dramat, w którym prześladowani predestynowani są niepomału do zamiany ról z prze­śladowcami. I w którym jest tylko jeden szlachetny - przyjaciel zwie­rząt d przez to przypadkowy zbaw­ca chrześcijan - prostaczek Androkles. I w którym jest też, za co Shawowi dzisiaj największa po­chwała - Lew.

Lew ma pyzatą mordę i żółte cielsko, w którym siedzi dwóch chłopaków. Otwiera paszczękę po­kazując różowy ozór i ryczy. Pod­skakuje i uderza się ogonem po bokach. Od razu dostaje brawa. Dobry, poczciwy lew trochę z chińskiego cyrku i trochę z Kiplinga, trochę z każdej dziecinnej bajki. Lew, któremu Androkles wyciąga w pierwszej scenie cierń z łapy, po to, żeby się z nim później spotkać na arenie Colosseum i odtańczyć przed zdumionymi Rzymianami twi­sta, którego zresztą na pewno nie było w shawowskich didaskaliach. Na zakończenie przedstawienia on także dostaje najwięcej braw. Nic w tym dziwnego. Niektórzy wielcy gwiazdorzy Hollywoodu, kiedy dowiadują się, że w proponowanym im scenariuszu jest dajmy na to pies, odmawiają roli. I mają chy­ba rację. Zwierzak jest zawsze naj­lepszy. Zaprojektowany świetnie przez Starowieyską i roztańczony przez Grucę Lew nie zjada Andro-klesa, ale zjada wszystkich dooko­ła. Shaw zostaje pożarty przez wy­puszczoną przez siebie na scenę bestię. Niegłupie i czasem prawdzi­wie niepostarzałe kwestie i dialo­gi sztuki uciekają mimo uszu. Na scenie zostaje tylko lwisko, które w dodatku na cyrkową arenę wiozą w drewnianej klatce ciągnionej przez jeszcze bardziej śmieszne i jeszcze ładniej może narysowane woły, których pyski bardziej pozo­stają w pamięci niż błyskotliwe sformułowania i aktorskie gesty. Jest w tym wszystkim coś z atmo­sfery Byczka Fernando i Kubusia Puchatka. Atmosfery trochę dener­wującej, od czasu, kiedy te ślicz­ne książki dla dzieci stały się przed­miotem snobizmu starych pierni­ków. Ale na szczęście nie za du­żo. Bo jest w tym przedstawieniu autentycznie dobra pantomima i precyzyjna, jubilerska już prawie, jak zwykle u Axera, reżyseria.

A największe brawa należą się aktorom. Niezwykle wyrównanym w zespole, grającym nie tylko z tak trudnym, hasającym po scenie i ry­czącym partnerem, ale grającym właściwie wyłącznie papierowe ro­le. Bo Androkles jest w gruncie rzeczy postacią bardzo jednoznacz­ną i gest i postawa zahukanego bie­daczyny przejawia się ciekawiej w postawie i mimice Fijewskiego niż w kwestiach przez niego wypowia­danych. Lipińska (Lavinia), Zapasiewicz (Kapitan) czy Borowski (Setnik) ożywiać muszą tu kukieł­ki, które służą za ilustrację sha­wowskich rozważań moralnych. Je­dynie Dziewoński (Spintho) ma do odegrania nieco żywszą postać chrześcijanina - łobuza i złodziejaszka. I wreszcie - Ferrovius - Czechowicz. Największa rola w sztuce. Jedyny prawdziwy partner Lwa. Lew w skórze baranka. Chrześcijański atleta, który nawra­ca przy pomocy pięści i z trudem zmusza się do pokory, aby wresz­cie rozciągnąć sześciu gladiatorów na arenie, i wstąpić w szeregi pretorian swego prześladowcy - Ce­zara (bardzo dobra rola Krecz­mara). Czechowicz gra trochę tak jak Lew. Zewnętrznymi środkami, śmieszy nadymając umalowaną na rumiano gębę, potrząsa ramionami i wrzeszczy zamieniając swoją po­stać jowialnego grubasa w siła­cza, który w końcu okazuje się prawdziwie groźny. Groźniejszy niż zakuci w zbroje gladiatorzy i ce­sarscy gwardziści. Uosobienie ludz­kiej siły, głupoty i fanatyzmu. Za­stanawiające memento zabawnego przedstawienia i tej zdawałoby się skomentowanej od początku do końca sztuki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji