Artykuły

"Obłęd" w Polskim

Motto: "Boże, wybaczam Ci ten świat" - Ludwik Hirszfeld.

W trzy lata po wydaniu książki i w dwa lata po tragicznej śmierci autora, przeróbka sceniczna wykonana przez znanego dramaturga i przyjaciela autora "Obłędu", Janusza Krasińskiego. Posmak sensacji. Wszystko się na nią składa. Wielkie powodzenie książki, tragiczna legenda artysty, który w okresie twórczego sukcesu, odebrał sobie życie, wreszcie temat.

Temat świętość, temat tabu do którego nieraz przekradali się pisarze, lecz który określony swoją hermetycznością, jest szczelnie zamknięty przed podróżnikami z zewnątrz. Tym przeto silniej pobudzający ciekawość i wyobraźnię. Bo równie trwożliwy, co fascynujący, tyleż wyjątkowy ile pospolity, zawodzący wariackimi dzwoneczkami i dotknięty charyzmą świętego szaleństwa. W archiwum pamięci ostały fantomy udręczonych w obłędzie miłości kochanków i nawiedzony pustelnik z rodzinnej wioski, spazmy literatury romantycznej i Dostojewski: klęska lotnika, który rzucił bombę na Hiroszymę, film Formana o kukułczym gnieździe i rozpad psychiki wczoraj widzianego przyjaciela. Ludzie patrzyli na to zawsze, jak na straszliwą pospolitość lub jak na stan nadludzkiego olśnienia, stan owej iluminacji, w której profesor Tatarkiewicz, przy innej okazji, widział dar nadzwyczajnego postrzegania i odczuwania.

W języku medycznym historia Krzysztofa J. nazywa się schizofrenią. Jerzy Krzysztoń napisał wybitną książkę, która jest fantazmatyczną podróżą przez teren nam obcy, ale przecież nie tak odległy. Poza klinistyczną wiwisekcję stanów chorobowych ta trzytomowa powieść choć rozgrywa się w tak osobliwej przestrzeni, wnika we wcale nieosobliwe doświadczenia ludzkie. Bijące z kryzysu wartości, poczucia zagrożenia ciągnącego od widma zagłady atomowej i uwarunkowań własnego losu.

Janusz Krasiński z przeszło tysiącstronicowej powieści stworzył zapis, który musiał odpowiadać warunkom teatru. Mógł tego dokonać, chcąc wyjść cało z tej arcytrudnej operacji, tylko w jeden sposób. A więc budując własną sztukę wyjętą z materii "Obłędu". To wymagało nie tylko doświadczonego oka, lecz i odwagi. Odwagi wyboru. Myślę, iż Krasińskiego nie zawiodło i oko, i decyzja tego wyboru.

Potrafił w swoim skrócie scenicznym objawić ów straszny i tajemniczy świat człowieka porażanego i porażonego chorobą, i wyjąć z powieści-rzeki, istotne nurty dramatu. Więc owe rodzime wadzenie się ze światem i Polską, niekończące się pospólne szarpanie z historią i współczesnością. Zabrzmiało to z sugestywną siłą szczególnie w drugim i trzecim akcie przedstawienia. Choć z jednym zastrzeżeniem - oto umknęła w finale kwestia Krzysztoniowego porażenia szaleństwem atomowym, tak dotkliwie odczuwanego w książce.

TEATR znalazł sugestywne i czytelne środki wyrazu dla tej tragicznej opowieści, scalając jej epickość z filmowymi błyskami zatrzymanego w ruchu kadru. Który raz służył ilustracji tych wichrów rozsadzających mózg ludzi, drugi obserwacji zachowań. Nie jest łatwo na tej epickości, która przecież jest raczej zaprzeczeniem budowy dramatu scenicznego, ocalić ekspresję opowiadania i zachować zainteresowanie widowni. Jerzemu Rakowieckiemu, reżyserowi przedstawienia, powiodła się ta sztuka, choć w prawie trzygodzinnym przedstawieniu występują, że tak powiem, wklęsłości, które osłabiają napięcie widowni. Że wspomnę, o końcowej fazie pierwszego aktu i o bezbarwnych spotkaniach głównego bohatera z Dostojnym Rozmówcą.

Jan Englert znowu przez całe przedstawienie nie schodzi ze sceny. Poza ekspresją aktorską trzeba podziwiać jego kondycję fizyczną, choć wydaje mi się, że na premierowym przedstawieniu dotknęła go pod koniec chrypa. Trzeba także podziwiać, poza znanymi już walorami jego talentu, umiejętne rozkładanie sił i stopniowe rozgrywanie roli, która wspina się krok po kroku ku górze, by w ostatnim akcie osiągnąć, największą siłę kreacyjną.

Świetną niespodziankę sprawił mi w błyskotliwym epizodzie Lunonauty, Piotr Lorentz. Być może - tak się zdarzało z wielu dzisiaj wybitnymi aktorami - iż to przedstawienie otworzy mu drogę do widoczniejszej obecności na scenie. Wart tego.

Dobre też było spotkanie z Zygmuntem Hobotem (Gnom), którego kwestie przekazywane wyciszonym tonem miały przenikliwość lodowatego racjonalisty. I z Leszkiem Teleszyńskim (Książę) i Andrzejem Sarneckim (Markiz). I Czesławem Bogdańskim w ujmująco zagranym epizodzie (Chińczyk).

Na scenie zresztą bardzo liczny zespół. To są komparsi bohatera. Wśród nich przeżywał kawał swego istnienia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji