Muchy
Jak wraz - jak wraz - ta dziwów pełna Noc.
To chwila teraz ta... tajemny ciąg
Grób dźwiga - wieje czar i trupi dech.
Erynnis żąda krwi. O czynów! Rąk!
Przepadnij dniu! O dniu idący stój!
Teraz ta noc - to dzieło - to czyn mój.
Ha! Mam tam pójść - właśnie do niej.
A więc w tej chwili ją Los mi wskazuje,
Jako przyczynę zbrodni, nie ofiarę;
ją, jako tę, co truje, łamiąc wiarę.
...........................................................................
Tędy ku izbom matki - prosta droga.
Ha! Legowisko króla, - światło, drzwi otworem.
U wrót nie widzę straży;
sam spać idzie -
w łoże!
Jeszcze jedna - nieznana - transkrypcja "Orestei"?
Elementy się zgadzają. Syn zamordowanego króla, stojący wobec okrutnego dylematu: konieczność pomszczenia wiarołomstwa i zabójstwa, których ofiarą padł ojciec, i konsekwencja nowej zbrodni, najstraszliwszej: matkobójstwa. Niewątpliwie - któraś z rzędu trawestacja mitu atrydzkiego. Nie brak nawet motywu Erynii.
Lecz właśnie w oryginale, na którym opiera się ta parafraza, Erynie nie występują - w każdym razie nie są dosłownie wymienione. I nie dziw: tekst przytoczony, to nie jedna z długiego rzędu unowocześnionych "wariacji na temat" Elektry i Orestesa; to dowolny przekład Stanisława Wyspiańskiego... z "Hamleta".
Niewątpliwie motyw Erynii w tym wypadku to jeszcze jeden z przejawów owej szczególnej obsesji, jakiej w całej swej twórczości ulega Wyspiański: obsesji Konrada-Orestesa. Wielokrotnie już były analizowane źródła, z jakich wywodził się ten swoisty kompleks myślowy i wyobrażeniowy autora "Wyzwolenia". Z tych samych źródeł poczyna się zapewne i zaskakujący anachronizm w opracowaniu fragmentów dramatu angielskiego. Poeta zresztą zastrzega się wielokrotnie, że przekłada nie dosłownie, lecz "idąc za treścią przedstawioną w tłumaczeniu Paszkowskiego". Kto wie jednak, czy nie można by strawestować tego odautorskiego określenia, według stosowanej przez nas dzisiaj terminologii: "tłumacząc na planie treści". Innymi słowy: może i trafny był w tym wypadku instynkt poety; może to zaskakujące na pierwszy rzut oka zestawienie: Erynie u Szekspira! - znajduje dla siebie jakieś głębsze usprawiedliwienie?
Jeśli zapomnieć na chwilę o wszystkim, co nam narzucają badania historyczno-literackie, o owym "pre-Hamlecie", na którym oparł się bezpośrednio Szekspir, o wszystkich akcesoriach renesansowej a może i średniowiecznej jeszcze konwencji, ciążącej dzisiaj już tak wszechwładnie nad całą naszą percepcją tego arcydramatu - toć przecież istotnie historia Hamleta, księcia Danii, niezwykłą zdaje się wykazywać zbieżność z prastarym wątkiem mitu greckiego.
Nie dojdziemy już nigdy zapewne, czy Szekspir świadomie zapragnął dać swoją własną "wersję uwspółcześnioną" tragedii antycznej - w tym sensie, w jakim od czterdziestu bodaj lat próbuje tego dokonać dramaturgia naszej epoki. Nie o to zresztą w tej chwili chodzi. Rzecz w tym, że jeśli ta dramaturgia naszych czasów, tak szczególnej ulegająca fascynacji greckiego mitu, że jakby na skutek tajemniczej klątwy dzieli niejako los Orestesa, i tak jak nieszczęsny syn Agamemnona nie może rozerwać osaczającego kręgu groźnych bóstw antycznych; jeśli ten dramat nam współczesny, nawracający wciąż jak w urzeczeniu do tej samej, odziedziczonej, "zastanej" kanwy losu, na niej usiłuje rozwiązać własne swoje porachunki ze światem; jeżeli do tamtych, poprzez pokolenia przekazywanych niezmiennych ram antyku przymierza konflikty i zagadki i cały niepokój naszej epoki; - to może "Hamlet" właśnie stanowiłby nie tylko pierwszy ale i najbardziej twórczy przykład takiej "dawności unowocześnionej".
Jeśli pisząc o "Muchach" sartrowskich rozpoczynam od Szekspira, to nie z przypadku, ani tym bardziej nie dla jakiejś podejrzanej "efektowności" takiego zestawienia - tylko że wielki ten przykład nasuwa się właśnie przy rozmyślaniu nad tą egzystencjalną odmianą "Orestei", ze względu na zbieżność pewnych punktów wyjściowych. "Muchy" w swej warstwie filozoficznej, intelektualnej, można uważać za dramatyczne argumentum dla przeprowadzenia tezy autorskiej na temat człowieka, jego losu i jego relacji ze światem. Teza ta, zgodnie z całą teoretyczną podbudową sartrowskiej odmiany egzystencjalizmu, głosi w pierwszym rzędzie, że człowiek jest całkowicie wolny. Ta wolność dotyczy nie tylko absolutnego uniezależnienia człowieka od jakichś mocy nadrzędnych (gdyż takich nie ma - człowiek stoi sam wobec pustego nieba), ale i od jakichkolwiek "obiektywnych" kanonów moralnych, społecznych czy obyczajowych. Człowiek zmuszony jest sam w każdym momencie swego istnienia, i w każdym swoim działaniu - zarówno zresztą jak i w braku działania - do dokonywania pewnego wyboru, i tym samym do stwarzania nowych wartości i do stwarzania za każdym razem siebie na nowo. "Nie istnieje natura ludzka, ponieważ nie istnieje Bóg, z którego ona się poczęła"... "Człowiek nie jest niczym ponad to jakim się sam uczyni..." Lecz dokonywanie w każdej chwili wolnego wyboru powoduje niezmiernie wielką odpowiedzialność człowieka - nie tylko za siebie, ale i za innych, za wszystkich ludzi. "Jeśli Bóg nie istnieje, nie znajdujemy przed sobą żadnych wartości ani nakazów, które mogłyby usprawiedliwić nasze postępki. Tak więc nie mamy ani poza sobą, ani przed sobą... żadnego usprawiedliwienia, żadnych tłumaczeń. Jesteśmy sami, bez tłumaczeń. To jest to, co określiłbym twierdząc, że człowiek jest skazany na wolność. Skazany, ponieważ nie stworzył sam siebie, a jednak wolny, gdyż raz rzucony w świat, jest odpowiedzialny za wszystko co czyni..." "...Egzystencjalista nie będzie również sądzić, że człowiek może znaleźć pomoc w jakimkolwiek znaku na ziemi, który wyznaczyłby mu kierunek jego drogi; uważa on bowiem, że człowiek sam odcyfrowuje każdy znak tak jak mu się podoba..."
Taki to - przedstawiony tu oczywiście w dużym uproszczeniu - system pojęć zamyka Sartre w ramy swej własnej wersji mitu Orestesa.
Dlaczegóż w tym właśnie momencie szukać zestawienia z Szekspirem? Przecież i inni, bliżsi nam w czasie, autorzy używają mitu, jako odskoczni artystycznej dla swoich własnych "obrachunków z teraźniejszością". Zależy jednak czego kto szuka. Giraudoux w swojej "Elektrze" stawia zagadnienia "sprawiedliwości integralnej". O`Neill w trylogii o rodzinie Mannonów, będącej ścisłym odpowiednikiem współczesnym Orestei (Mourning becomes Electra), zajmuje się problematyką psychologii freudystycznej. To są zagadnienia odrębne, przeprowadzenie każdego z nich musi być rozpatrywane w innym wymiarze. Ale Szekspir wewnętrzną akcję swego bohatera przeprowadza w tych samych kategoriach co Sartre - w kategoriach wolności woli połączonej z koniecznością wyboru - i, podobnie jak Sartre, samo to zestawienie czyni osią tragedii: jest to bowiem nóż o dwóch ostrzach, z których każde godzi w bohatera.
Punkt wyjściowy dla Hamleta i dla sartrowskiego Orestesa jest zatem wspólny. Ale na tym kończą się analogie. Szekspir obdarza Hamleta naprawdę, i w całej rozciągłości, wolnością: daje mu pełnię życia. Hamlet jako postać sceniczna porusza się, zastyga, działa, rozumuje, wybiera w pełnej swobodzie; gdy nie zabija modlącego się króla, gdy oszczędza matkę, a potem sam ginie - mamy absolutną pewność, że stało się to z jego własnej, Hamletowej woli. Orestes w "Muchach" wielokrotnie nas zapewnia, że sam dokonywa wyboru - ale my nie jesteśmy przekonani. My wiemy, że wybór został dokonany za niego już przed wiekami: on musi zabić Egista i Klitemnestrę. Musi - nie tylko dlatego, że taki wyrok wydała ponoć wyrocznia delficka, ale dlatego, że tak się to ustaliło w naszej świadomości poprzez znaną nam i od wieków w tym samym kształcie przekazywaną rzeczywistość legendarnej fikcji.
Wydaje mi się, że tutaj leży zasadnicza słabość sztuki: w jej konstrukcji. Jak na ironię, ten utwór mający być ostateczną rozprawą już nie tylko z fatalizmem jako pewnym systemem metafizycznym, ale z wszelkim światopoglądem zakładającym jakieś determinanty - wtłoczony został w ramy tematyki "fatalistycznej". Nie jest to przecież obojętne dla naszego odczucia, że los Orestesa z góry jest wyznaczony - i to nie tylko przez narzucającą się nam tradycję literacką, ale i przez sam żelazny układ praw które podyktowały takie a nie inne ukształtowanie się mitu. Szekspir zajmujący wszakże o wiele mniej skrajne, o wiele bardziej relatywistyczne niż Sartre stanowisko, nie zamknął jednak swego bohatera w granicach tak ściśle określonych i tak hermetycznych. Ustawiając go w sytuacji pokrywającej się niemal bez reszty z tą, w której znajduje się Orestes, nie zmusił go jednak by poszedł wytkniętą raz na zawsze drogą Atrydy. W "Muchach" program filozoficzny, linia myślowa, ładunek pojęciowy atakujący intelektualna odbiorczość widza, stoi w sprzeczności z wewnętrzną strukturą utworu, z tymi elementami, które przemawiają do naszej wyobraźni, do naszej "pamięci artystycznej". A w dziele sztuki głos decydujący mają te ostatnie.
Gdyby rozpatrywać "Muchy" wyłącznie od strony dramaturgicznego "przeprowadzenia dowodu prawdy" dla pewnej tezy filozoficznej trzeba by było wytknąć, poza owym pęknięciem konstrukcyjnym, inne jeszcze słabości utworu. Przede wszystkim nadmierne uproszczenia i powierzchowność w przedstawieniu "przeciwnika", to znaczy tej ideologii, którą autor zwalcza. W "Muchach" ucieleśnia ją Jowisz, reprezentujący tutaj nie tyle bóstwo - którego istnienie autor wszakże neguje - ile raczej wszelkie pojęcie siły nadrzędnej, zrodzone w ludzkich umysłach. Otóż przyznać trzeba, że tak jak to tutaj zostało ukazane, byłaby to idea bóstwa bardzo podrzędnego, w jego wydaniu raczej zakrystyjnym. Ten Jowisz, żądający od wiernych posłuszeństwa i "skruchy" - zresztą obławiającej się manifestacyjnie w sposób jak najbardziej zewnętrzny - ten Jowisz tak bezradny wobec każdej logicznej argumentacji, ingerujący za pomocą magicznych tricków i "straszenia" - to chyba kontrahent zbyt małego kalibru, jak na walkę tej miary i tego ciężaru gatunkowego. Wyzwanie Sartre'a-Orestesa rzucone w twarz takiemu Jowiszowi przypomina trochę bunt uczniaka, który zuchwale występując przeciwko niesprawiedliwemu belfrowi, wyobraża sobie, że rozprawia się z Panem Bogiem. W skali tak wielkiej, w wymiarach walki z wszelką postawą transcendentną - taki Jowisz nie reprezentuje idei, lecz jej wulgaryzację.
Ale inaczej sprawa będzie wyglądać, jeżeli spojrzeć na "Muchy" nie jako na ilustrację czysto filozoficznej myśli, lecz jako na "normalny" dramat walki - walki o pewne wartości moralne i społeczne, o postawę człowieka, o wyzwolenie go spod ciemnej obsesji strachu, małoduszności i oportunizmu, o jego męstwo i godność, o zniesienia przemocy, o sprawiedliwość. W tej skali inaczej układają się proporcje i utwór przemawia do nas bezpośrednio, atakuje nas swą namiętnością, emocjonalnością, podbija siłą swego przekonania, poczuciem swej słuszności, swą szczerością a nawet bezwzględnością. Bo też Sartre to nie tylko filozof: wbrew utartym opiniom, to przede wszystkim żarliwy moralista i społecznik (tak!), to publicysta i mistrz polemiki, to wreszcie rasowy pisarz. I wydają mi się najbardziej celne, a zarazem najbardziej przekonywające pod względem dramatycznym te elementy sztuki, które zrodziły się z odruchu autora na otaczającą rzeczywistość i na jej przejawy obrażające jego zmysł sprawiedliwości i poczucie moralności społecznej. Cała sceneria aktu II: obrzęd "pokuty wobec zmarłych", pokuty polegającej na tym, że żywi w lęku przed upiorami wychodzącymi z mogił, raz w roku kajają się przed nimi, wyznając publicznie swoje - a jeszcze chętniej swych bliźnich - wobec nich zbrodnie; ta przerażająca, pełna żółci, wzgardy i bólu scena mogła się zrodzić na pewno tylko w naszej epoce ("Muchy" pisane były w czasie okupacji); postawa tłumu mieszkańców Argos, małodusznego i podlizującego się władcom tłumu ludzkiego, wybierającego łatwe cierpiętnictwo i upodlenie, byle nie spojrzeć mężnie w oczy groźnej prawdzie; tłumu tak pełnego uległości dla swoich tyranów, a tak łatwo obracającego się przeciw swym bohaterom... Nie ma chyba widza, którym nie zatarga ten obraz, który pozostanie w swoim sumieniu obojętny na to przejmujące oskarżenie.
"Muchy" są terenem walki z całym szeregiem uznanych dogmatów, pojęć, stanowisk; są także rozprawą z pewnym gatunkiem artystycznym. Kto wie, czy owo pęknięcie strukturalne, o którym była mowa na początku tych rozważań - pęknięcie płynące z niedostosowania konstrukcji utworu do jego założenia myślowego - nie wynikło z chęci porachunków artystycznych z Giraudoux. Niewątpliwie można by potraktować "Muchy" w pewnym sensie jako parodię "Elektry" giraudoux'owskiej, jako zjadliwą trawestację jej estetyki. Nie mówiąc już o tak ostentacyjnych "replikach zwierciadlanych", jak ujecie postaci Jowisza (odpowiednik Żebraka z "Elektry"), jak finał sztuki i pełne wzgardy potraktowanie "motłochu Argos" (w przeciwieństwie do pozytywnej roli jaką odgrywa on w utworze Giraudoux), jak postać Elektry, celowo zbrutalizowanej, i stosunek do niej Egista - całe partie dialogów, charakterystyczne słownictwo i typ metaforyki stanowią częstokroć szydercze odpowiedniki stylu wielkiego poprzednika Sartre'a. Bardzo znamienne, że w tym swoim buncie przeciwko uznanej wielkości literackiej Sartre nie umie się całkowicie - wyzwolić spod jej wpływu: częstokroć w tych nawet momentach, gdzie nie chodzi mu bynajmniej o karykaturę, gdzie najwyraźniej przemawia bezpośrednio i we własnym imieniu - odnajdujemy w jego języku scenicznym zwroty, obrazowanie, skojarzenia, ba, nawet rytm całych fraz - dźwięczące tak znaną nam nutą giraudoux'owskiej poetyki.
Tak więc od każdej strony uderza w "Muchach" przede wszystkim ich warstwa emocjonalna, element natężenia uczuć, niecierpliwej miłości, pasji, szyderstwa i gniewu. I w nich to właśnie mają swe źródło owe niekonsekwencje budowy, nierówności stylu, niepotrzebne często brutalizowanie, a niekiedy i braki precyzji myślowej, tak zaskakujące w zestawieniu ze świetną inteligencją autora.
Realizacja sceniczna tego rodzaju sztuki, to dla wykonawców zadanie niezmiernie nęcące, ale i najeżone tysiącznymi trudnościami. Jej wielowarstwowość, wieloznaczność jej metaforyki, skomplikowanie jej wątków, a przy tym jej niewątpliwa "kompleksowość" - bardziej niż gdziekolwiek indziej domagają się jasnej i porządkującej myśli reżyserskiej i owej "nadrzędności koncepcji" inscenizacyjnej, przeciw nadużywaniu której podnoszą się ostatnio, słuszne częstokroć, zarzuty. W tym wypadku na pewno nie mamy do czynienia ze sztuką, do której w gwarze zakulisowej zwykło się stosować określenie: "tylko ją grać". Grać - ale jak? Jak przekazać ów proces kolejnego wyzwalania się jednostki ludzkiej z krępujących ją więzów; czy wyrazić go poprzez formę syntetyczną, wyabstrahowaną i ponadczasową - czy też operującą realiami, konkretem określonej historycznie i środowiskowo rzeczywistości? Czy ująć sztukę jako beznamiętny wywód myślowy, czy jako doraźną i krwistą rozprawę ideologiczną? W tekście literackim takie dwa nurty mogą na siebie wzajemnie nachodzić i organicznie się przenikać; ale w wymiarze sceny każdy z nich domaga się odrębnego stylu, odrębnego "klimatu".
Wydaje mi się, że warszawska realizacja "Much" trudności te pokonała, jeżeli nie bez reszty, to w każdym razie w dostatecznym stopniu, by zasadniczą myśl sztuki przekazać widzowi w sposób przejrzysty i celny. Reżyser - Erwin Axer - w poszukiwaniu jednolitości wyrazu teatralnego dla owej ambiwalencji tworzywa dramatycznego - wybrał drogę pośrednią. Ustawił dzieje Oresta na pograniczu między ich ojczyzną legendarnej fikcji, a aktualnym obywatelstwem krain współczesnych. W tym ujęciu, z którym współgra koncepcja scenograficzna Kosińskiego, Argos staje się miejscem dostatecznie nadrzędnym, by przywierało do naszego wyobrażenia rzeczywistości mitologicznej, a zarazem mieściło się jakoś w dzisiejszości. Formy architektoniczne, którymi Kosiński zabudowuje teren akcji, nawiązują do antyku, a zarazem kojarzą się poprzez subtelne aluzje plastyczne z naszymi dniami (charakterystyczna i dziwnie nam bliska - niestety! - "symbolika formy" w obrazie II, gdzie ciężki masyw kapitelu opiera się na karykaturalnie cienkich i wydłużonych trzonkach!). Deformacja ekspresyjna i skrótowość tych elementów nie pozwalają określić ich jako realistyczne, ale poprzez swą surową, raczej "mięsistą" fakturę, poprzez swoje realia (ślady much) zatracają one cechę li tylko jakiegoś wyabstrahowanego zespołu form i wdrażają się w naszą świadomość jako coś bardzo namacalnego i konkretnego. Rozplanowanie przestrzeni asymetryczne, na osiach przekątnych, pozwala reżyserowi na sprawne operowanie tłumem, a jednocześnie stwarza mu możliwości licznych "zbliżeń"' aktorskich.
Ten ostatni moment jest szczególnie ważny z punktu widzenia ogólnej tendencji realizatorskiej. W swojej dążności do osiągnięcia owego "złotego środka" między ogólnością a konkretem, Axer nadaje aktorom ton intymnej, możliwie odpatetycznionej wypowiedzi, skupionej i "a-przeżyciowej". Ta ogólna tonacja - w której, rzecz prosta, zdarzają się często wyłomy narzucane przez bezpośrednie wymogi akcji - z jednej strony pozwala, przejrzyściej i logiczniej podać widzowi myślową zawartość utworu; z drugiej pomaga do umieszczenia postaci dramatu we właściwej perspektywie - zdejmuje je z koturnów, ale i nieco odindywidualnia. Wypowiadający się w ten sposób Orestes, Elektra, Egistos, mogą być bohaterami sagi mitologicznej, ale w równym stopniu mogą być komparsami krucjat średniowiecznych, rewolucji francuskiej i ruchu oporu czasów ostatniej wojny. Wydaje mi się, że cel jaki na tej drodze osiąga Axer, jest dostatecznie ważny, by przeboleć wynikłą jednak przy takim ujęciu stratę: osłabienie namiętnego rytmu sztuki, pewne jej odbarwienie i odkrwienie. Mimo wszystko sądzę, że w tym wypadku cena się opłaca.
Z osiągniętą tutaj jednością wyrazu stoi jednak w sprzeczności rozwiązanie scen zbiorowych, noszące znamię pewnej patetyczności i przesady emocjonalnej. Ustawienie głosowe i gestyczne idzie tutaj w kierunku jakiejś stylizacji ekspresjonistycznej - zwłaszcza dotyczy to postaci Much-Erynii - wbrew wstrzemięźliwej, "zobiektywizowanej" aurze dominującej w przedstawieniu. Tę dwutorowość stylu uważam za główny błąd realizacji.
Pod względem aktorskim spektakl jest - z małymi wyjątkami - wyrównany i czysty. Uderza jego cecha ogólna, którą można określić jako kulturę gry s c e n i c z n ej. Plastyczność wypowiedzi, precyzyjne rozłożenie akcentów, wstrzemięźliwość i opanowanie cechują wszystkich wykonawców ról głównych. Tadeusz Łomnicki świetnie przekazuje tekst; jego Orest jest skupiony i refleksyjny, przekonywający raczej jako beznamiętny poszukiwacz prawdy, niż jako aktywny bojownik. Ma porywający moment w ostatnim akcie, gdy zapanowuje ostatecznie nad Jowiszem- na ogół jednak w swym słusznym dążeniu do odpatetycznienia i wyzbycia się choćby cienia koturnowości - jest może nazbyt statyczny i "bezosobowy". Wyraźne pęknięcie w jego roli: brak jakiejś "akcji wewnętrznej" motywującej zasadniczą jego perypetię psychiczną - wywołaną bezpośrednio ingerencją Jowisza i cudem z kamieniem - obciąża moim zdaniem nie aktora, lecz autora sztuki; w tym miejscu mamy do czynienia z jednym z owych ,,pustych miejsc" samego tekstu. Zofia Mrozowska przejawiła w interpretacji Elektry nowe, bardzo interesujące możliwości swego talentu: siłę, a nawet pewną drapieżność - elementy, których dotąd nie pozwalała się domyślać subtelna, operująca raczej delikatnymi niuansami jej faktura aktorska. Miałabym ochotę posprzeczać się z nią trochę o jedną tylko sprawę: wydaje mi się, że buntownicza postawa Elektry w pierwszej części sztuki powinna mieć więcej znamion pewnej młodzieńczej egzaltacji: w gruncie rzeczy, bogobórcze wypady Elektry, to w świetle jej późniejszego załamania - raczej wynik histerii podlotka, kontrastującej z powolnym, ale stałym procesem dojrzewania Orestesa. Przekonywająca wydaje mi się Klitemnestra Ewy Bonackiej - twarda i tępa, wulgarna, a jednak nie gminna, zachowująca jakąś klasę. Tadeusz Białoszczyński, w trudnej i skomplikowanej roli Egista, daje dużą szlachetność wyrazu, zwłaszcza w scenie śmierci: ukazuje nam jakąś tragiczną podszewkę władzy, coś co można by nazwać determinantą wszelkiego panowania - w jakiejś skali nadrzędnej. Nie można nie wspomnieć również o epizodycznej, ale pełnej przejmującej prawdy wyrazu roli Józefa Konradta jako jednego z przedstawicieli tłumu. Jeśli wyrównany w sumie poziom wykonania aktorskiego ma swoje nieliczne opadnięcia w dół - to rekompensuje je z wielką nadwyżką jedno "wychylenie odgórne". Mam na myśli rolę Jacka Woszczerowicza jako Jowisza. W tym wypadku możemy mówić już nie o przeprowadzeniu przez aktora zamysłu autorskiego, lecz i o jego twórczym dopełnieniu. Jowisz w przedstawieniu przerasta Jowisza z tekstu sartrowskiego dosłownie "o całe niebo". Swoiste cechy aktorstwa Woszczerowicza, jego metoda zaskakujących i pozornie a-logicznych akcentów, "zwyczajność" tonów stosowana w momentach najbardziej, zdawałoby się, patetycznych, i nieoczekiwane zrywy głosowe wtedy gdy oczekuje się spokojnej statyczności; szczególna fascynacja jego spojrzenia, gest niemal niedostrzegalny a pełen dynamizmu - przekształciły symplicystyczny papierowy symbol bóstwa-bałwana, jaki zarysowuje się w tekście, w postać pełną niepokojących i groźnych głębi; w jakąś istność spoza ludzkiego wymiaru. Bóg czy fikcja? Autentyczny demiurg czy jego wyobrażenie? W każdym razie nie papierowy symbol. Taki przeciwnik staje się istotnie niebezpieczny - i w tym ujęciu walka bohatera podnosi się o cały stopień. Kreację Woszczerowicza uważam za jeden z najbardziej twórczych współczynników scenicznej realizacji "Much".