Artykuły

Upadek z kukułczego gniazda

Istnieją tematy, które co pewien czas odżywają w literaturze, filmie czy teatrze. Przechodzą falami, by powrócić znowu po jakimś czasie. Powodzenie powieści i filmu "Lot nad kukułczym gniazdem" wyzwolił więc natychmiast całą plejadą naśladowców, zwłaszcza, iż panuje powszechne mniemanie, iż temat szaleństwa jest niezwykle nie tylko atrakcyjny dla czytelnika i widza, ale i z samej natury rzeczy niezwykle "intelektualny". "Byle kto nie choruje na schizofrenię" - mawiał pewien znany psychiatra. A ponadto szaleńcowi wiele wybacza i otoczenie, i cenzura.

Wyznam, że osobiście nie lubię tej tematyki w literaturze pięknej, ceniąc sobie bardziej dzieła lekarzy, niż amatorów tajemnic mrocznej duszy ludzkiej. Stąd też nie rozumiem szaleńczych zachwytów nad serią modnych dzieł z lat ostatnich, które stały się obowiązującym tematem debat towarzyskich w tzw. kręgach elitarnych. Wychodząc więc niejako naprzeciw zapotrzebowaniom na dalsze tematy do subtelnych konwersacji, panowie Dejmek i Rakowiecki podjęli trud wystawienia w Teatrze Polskim adaptacji scenicznej ogromnej powieści Jerzego Krzysztonia pt. "Obłęd".

Daremnym trudem byłoby powtarzanie wraz z uzasadnieniem, że powieści źle znoszą dosłowność języka scenicznego. Poprzestańmy więc tylko na stwierdzeniu, że przeróbki tej podjął się - i to na prośbą zmarłego Autora - Janusz Krasiński, znany zresztą ze swej oryginalnej twórczości dramatycznej. Nie wydaje mi się zresztą, by adaptacja "Obłędu" mogła być potraktowaną jako kolejny sukces dramaturga.

Z całą pewnością natomiast przedstawienie można uznać nie tyle za wybitne, ile za szokujące. Już sam pomysł wystawienia adaptacji na dużej scenie nie w Teatrze Kameralnym - zapowiadał klęskę, mimo rozmachu scenografii oraz powołania na sceną wszystkich rezerw ludzkich obu sfederowanych teatrów. Jako tzw. ogony występują znani, a nawet uwielbiani aktorzy, co jednak nie wpływa na ogólną wartość artystyczną widowiska.

Być może, iż "Obłęd" został wystawiony w prostym celu dydaktycznym. Kto tak często pociąga z butelki z całą pewnością może miewać częste widzenia z Dostojnym Rozmówcą, a całe nawet przypadkowe otoczenie może się kojarzyć z groźną agenturą. Logicznym następstwem picia ponad zwykłą miarę staje się konieczność pobytu w szpitalu dla wariatów. W innych krajach świata ludzie wariują na różne melodie, Polak jednak - na narodową. Bohater ma więc wokół siebie same symbole dziejów narodowych: Księcia (Poniatowskiego), Dziadka, Dmowskiego, Jenerała (Sowińskiego), Kopernika, Norwida etc. Widocznie Krzysztoń mocno oczytał się grubymi buchami p. Profesor Marii Janion, biorąc sobie do serca owe stereotypy, bez których prawy Polak nawet zwariować nie śmie...

Ale jak już wspomniałam, szaleństwo może być pretekstem nie tylko do wypowiadania politycznych, herezji (w których się zresztą zawierają wyartykułowane kompleksy narodowe od czasów napoleońskich) ale i sprośnych piosenek żołnierskich. Dla wielu będzie zapewne szokiem, iż z szacownej sceny Teatru Polskiego rozlegają się kawaleryjskie żurawiejki, których nie wykonywano nigdy w obecności dam. Widownia reaguje jednak nie tyle zażenowaniem, ile śmiechem i aprobatą dla śmiałości Pana Reżysera. Obawiam się jednak, że owo potarganie konwenansów - tu jedyny sukces Jerzego Rakowieckiego w tym przedstawieniu.

Epatowanie publiczności trwa bowiem stosunkowo krótko i dłużyzny w przedstawieniu dają o sobie znać bez przerwy. Publiczność ożywia się więc wyłącznie przy kolejnych smaczkach, by nie powiedzieć wprost skandalikach i czeka na koniec spektaklu, by zademonstrować nie tylko swoją cierpliwość ale i intelektualną głębię, pomagającą w zrozumieniu prawdziwego i teatralnego szaleństwa.

Jan Englert demonstruje tym razem dobrą dykcję i prawdopodobną sylwetkę chorego od nadmiaru alkoholu i codziennych wrażeń reportera radiowego. W rolach epizodycznych występuje wielu znakomitych aktorów, z których na szczególną uwagę zasługuje Anna Nehrebecka w roli żony, Wojciech Alaborski jako groźny pielęgniarz Pan Wiadro, jak i pacjenci - Zygmunt Hobot, Janusz Zakrzeński, Ryszard Nadrowski. Juliusz Wyrzykowski wzruszał jako Norwid, ukrzyżowany na szpitalnym łóżku, a Eugenia Herman stała się przerażającą Panią Profesor, skazującą pacjentów na męki w imię ich wyleczenia. Zupełnym nieporozumieniem i niepotrzebnym obciążeniem i tak już przegadanego przedstawienia są sekwencje z Diabliczką, sprzątaczkami symbolizującymi Erynie. Łamią one konwencję, przyjętą w widowisku, które miało się stać w zamyśle twórców wielkim dramatem - tyle tylko, iż zamiar ten nie został zrealizowany i nie mógł się powieść, ponieważ grzechem pierworodnym był tekst powieści. Reżyser nie radził sobie zresztą z tak dużym zespołem, bo byłby to zamiar na miarę Schillera, a nie Rakowieckiego.

Trzygodzinna nasiadówka w Teatrze Polskim unaoczniła w sposób doskonały, że cudze sukcesy nie zawsze sprawdzają się w rodzimej praktyce artystycznej. Tym razem nie był to "Lot nad kukułczym gniazdem", ile upadek z owego gniazda. Gniazdo nie było zapewne położone wysoko, ale sterane czasem kości źle reagują na kolejne upadki. Któregoś z rzędu, siedemdziesięciolatek nie wytrzyma. Smutno byłoby, gdyby taki autentyczny dramat miał się wydarzyć w roku jubileuszowym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji