Artykuły

Sztuka o Janie Kochanowskim

Jaka była sytuacja społeczna w Polsce z tej epoki, gdy żył i two­rzył Jan Kochanowski? Czasy ostatniego z Jagiello­nów, króla Zygmunta Augusta, na którego panowanie przypada pierwszy wiek męski Kochanowskie­go (gdy król umierał w roku 1572, po­eta miał 42 lata), nacechowane są ostrą walką szlachty z magnaterią, z karmazynami świeckimi i dostojnika­mi kościelnymi. Możnowładztwo świeckie i duchowne stanowiło w państwie olbrzymią potęgę, która przytłaczała masy szlacheckie, dyktu­jąc jednocześnie zasady swej polityki ekonomicznej tronowi. Albo na mocy dawnych przywilejów, albo też pra­wem kaduka rody magnackie i insty­tucje kościelne utrzymywały przy so­bie majątki skarbowe czyli królewszczyzny, wielkie włości, rozciągające się niejednokrotnie na kilka powia­tów, obejmujące wsie, miasteczka i zamki warowne wśród niezmierzo­nych przestrzeni lasów i pól. Szlach­ta, patrząca zazdrosnym okiem na ten stan posiadania magnaterii, podnosi­ła larum na sejmach, domagając się "egzekucji praw", czyli powrotu królewszczyzn do skarbu.

Olbrzymie bogactwa zgromadził wokoło siebie kościół. Dwory bisku­pie nie ustępowały w przepychu dwo­rom magnatów świeckich. Bogaczami byli mniejsi dostojnicy kościelni. W niezmierne dobra obrosły klaszto­ry. Oczywiście najważniejszym źród­łem władzy i dochodów kościoła była własność ziemska, za której użytko­wanie ściągano od chłopów dziesię­ciny.

Z dawien dawna kościół nie tylko strzegł czujnie swych majętności, ale wszelkimi siłami i sposobami starał się je powiększyć, wymuszając na królu, który z konieczności dzielił się władzą, coraz to nowe włości i przy­wileje. Na straży interesów kościoła jako wielkiego posiadacza stała ju­rysdykcja duchowna, która sądziła sprawy ludzi oskarżonych o występo­wanie przeciw zasadom wiary. Od wyroku można się było odwołać tylko do Rzymu, ale że taka apelacja była nader kosztowna i z zasady nie da­wała skutku, więc w praktyce wyrok sądu duchownego był ostateczny. Pod groźbą klątwy musiała go wykony­wać władza świecka. Oczywiście pod pozorem troski o czystość wiary ska­zywano, kompromitowano i w ten sposób pozbywano się ludzi, którzy stawiali opór zachłanności kościoła na dobra tego świata. Kosmopolitycz­ny, opierający się o Rzym jako stolicę papiestwa, kler wyższy zerwał z inte­resami państwa i narodu.

W tych warunkach, gdy ducho­wieństwo katolickie nakazywało ma­luczkim bezwzględne posłuszeństwo i zachwalało im ubóstwo, a samo trzęs­ło państwem i było największym po­siadaczem ziemskim, reformacja stała się buntem przeciwko przytła­czającej potędze gospodarczej kościo­ła. Bunt ten narastał w ciągu wie­ków, ale teraz dopiero wybuchnął otwarcie i z niepohamowaną siłą.

W Polsce reformacja ogarnęła spo­rą część szlachty, nie tylko spogląda­jącej z zawiścią na bogactwa kościel­ne, ale i wśród swych najlepszych je­dnostek nastawionej patriotycznie, pragnącej zerwać z zależnością pań­stwa od Rzymu i stworzyć narodowy kościół polski. Toczyła się walka o rzeczpospolitą szlachecką, o szlachecką demokrację. Mimo że szlachta ze swej strony uciskała chło­pa i wydzierała kolejno różne korzyś­ci gospodarcze miastom, jej ówczesne dążności należy uznać za postępowe gdyż mając na oku swoje własne ce­le klasowe przyczyniała się jedno­cześnie do umocnienia państwa pol­skiego, w którym chciała obalić wła­dzę feudalnych magnatów i kosmopo­litycznego kleru. Były to podówczas cele ogólnonarodowe.

Na kanwie tak naświetlonej histo­rii Aleksander Maliszewski osnuł swą sztukę o Janie Kochanowskim, graną obecnie z wielkim powodze­niem w Państwowym Teatrze Współ­czesnym. Jej tytuł - "Droga do Czar­nolasu" - jest kompozycyjnym do­pełnieniem całości. Chodzi bowiem o to, że w poecie, pochodzącym ze śred­niozamożnej szlachty, ucieleśniły s:ę i skondensowały dążności postępowe jego czasów. Mimo że dzięki talento­wi i zdobytym w Padwie naukom zapewnił sobie poczesne miejsce na dworach biskupów-magnatów, mimo że w końcu zostaje nawet sekreta­rzem królewskim, Kochanowski zry­wa z tą karierą i osiada w przypada­jącym nań z działu rodzinnego Czarnolesie, podkreślając tym samym swą aprobatę dla antymagnackiej ideolo­gii politycznej mas szlacheckich. Stworzywszy na tle historii taką koncepcję losu poety, Maliszewski postawił sobie za zadanie ukazać fa­bularnie poszczególne etapy "drogi do Czarnolasu".

Rzecz zaczyna się w Sycynie, ro­dzinnej wsi Kochanowskich. Nie żyją już starzy rodzice. Gospodarzą ich dzieci, których spłodzili mnóstwo. Maliszewski pokazuje nam dwóch braci Jana, Kacpra i Piotra Kocha­nowskich, obydwu tęgich gospoda­rzy, nie dających się wywieść w pole nawet staremu kutwie i obłudnemu lichwiarzowi, stryjowi Filipowi, wcieleniu krętactwa i pieniactwa ma­jątkowego, z którego - jak o tym świadczą akta sądowe - słynęła ongi w tamtych stronach rodzina Ko­chanowskich. Jan, nie troszczący się o dobra tego świata, jest "wyrod­kiem" w tej rodzinie. Porzucił niedawno dwór biskupa Padniewskiego, i ostatecznie zerwał z myślą o przywdzianiu sukni duchownej. Zaszył się na wsi. Ma lat trzydzieści kilka. Żyje wczasami poetyckimi, ale rychło porywają go znowu wydarzenia wiel­kiego świata.

W drugim akcie poeta zjeżdża na sejm do Piotrkowa, gdzie toczy się sprawa powrotu intrat kościelnych do skarbu. Szlachta napiera ostro i go­towa jest głosować przeciwko intere­som materialnym kościoła. Wtedy bi­skup Padniewski chwyta się fortelu.

W swej mowie sejmowej przypomi­na posłom zagrażające krajowi niebezpieczeństwa zewnętrzne, wobec których muszą ustać rzekomo błahe spory o intraty. Nawołuje do pojedna­nia i patetycznie odczytując "Zgodę" Kochanowskiego, wyzyskuje ten gorz­ki i prawdomówny poemat ("A otu­chę im czyni nie siła, nie zbroja, Ale tylko niezgoda sławna, Polsko, two­ja...") do celów korzystnego dla magnaterii solidaryzmu społecznego. Porwana słowami poety izba uchwa­liła podatek dziesięć groszy od kmie­cego łana, nie kwestionując praw ko­ścioła do królewszczyzn.

Odczytanie przez biskupa Padniewskiego "Zgody" na sejmie w Piotrko­wie nie jest faktem historycznym za­chowanym w dokumentach, ale wy­korzystanie przez ówczesny kościół do celów agitacyjnych imienia sław­nego poety, autora hymnu "Czego chcesz od nas, Panie...", nie budzi żadnych wątpliwości. Toteż Mali­szewskiemu wolno było wybrać taki sposób zilustrowania tego nadużycia agitacyjnego, jaki mu był w akcji po­trzebny. Miał przy tym prawo posłu­żyć się prawdopodobnym wydarze­niem o skali państwowej, skoro twór­czość poety wstrząsała umysłami epo­ki. Zresztą pod pozorami zagadnienia naukowego, w rozważaniach mają­cych na celu obronę katolickiej prawowierności Kochanowskiego, do ostatnich czasów robiono z poety zwo­lennika hierarchii kościelnej, przesła­niając dogmatami żywą w jego pisar­stwie krytykę politycznej działalnoś­ci papiestwa i kleru. Pisał przecież w jednej ze swych elegii łacińskich:

-Sancte Pater! Daleko od ołtarza odszedłeś - Usłysz jeśli cię w zbrojnym tłumie głos ten dosięgnie - Piotr do ciebie tak woła -

o, najlepszy z pasterzy: "Jam to w Chrysta obronie dobyć nie śmiał oręża, A Ty, który następcą mym, piotrowym się mienisz, Możesz wojny straszliwe, wojny krwawe, bezecne - O co? - Powiedz! O państwa, o fortuny prowadzić?!!!

Sprawa nadużycia agitacyjnego wyglądała ongi, za czasów Kocha­nowskiego, tak samo jak w czasach ostatnich, toteż Maliszewski jedynie przerzucił niedawną, znaną nam te­raźniejszość na daleką przeszłość, na współczesną poecie historię.

Z tego jednak, że Kochanowski ostro krytykował hierarchię kościel­ną nie wynika bynajmniej, że burzył się w nim również groźny ferment dogmatyczny, że był to zwolennik re­formacji w zakresie religijnym. Dla­tego poeta słusznie mówi u Maliszew­skiego: "Z reformą nie pójdę!" Ale Maliszewski poprzestaje na włożeniu w usta poety tylko takiej skrótowej formuły, jak gdyby i spory dogma­tyczne nie rozogniały - podówczas umysłów, czego bynajmniej nie trze­ba w relacji omijać (nie oznacza to, żebyśmy się mieli zapuszczać głęboko w mroki teologii). Umysł tej miary, co Kochanowski, mógł i powinien w sztuce zdobyć się na jakieś indywi­dualne argumenty uzasadniające nie­chęć do wkroczenia na arenę wielkie­go sekciarstwa ówczesnego. Ograni­czona w swej apodyktyczności for­muła: "Z reformą nie pójdę!" jest niedostateczna i - żeby posłużyć się przenośnią - do złudzenia przypo­mina orzeczenie boga z machiny.

W Piotrkowie, gdzie toczy się na sejmie walna rozprawa o egzekucję intrat, Maliszewski umiejętnie prze­plótł wątek polityczny z osobistym życiem poety i pokazał jak dalece obie te sprawy łączą się z sobą w bru­talnej rzeczywistości stosunków feu­dalnych. Pamiętamy wszyscy wiele fraszek o Hannie, z których najpięk­niejsza jest chyba ta:

Tu góra drzewy natkniona,

A pod nią łąka zielona;

Tu zdrój przezroczystej wody

Podróżnemu dla ochłody:

Tu zachodny wiatr powiewa,

Tu słowik przyjemnie śpiewa -

Ale wszystko to za jaje,

Kiedy Hanny nie dostaje.

Ta Hanna z poetyckich fraszek, postać niewątpliwie historyczna, bierze znamienny udział w akcji jako narzeczona poety. Maliszewski czyni z niej córkę bezimiennego wojewody kresowego, magnata-wichrzyciela ła­sego na tłuste, żyzne łany ościennej Mołdawii. Na zamku królewskim w Warszawie, gdzie rozgrywa się trzeci i ostatni akt sztuki, następują jedno­cześnie dwie katastrofy: polityczna i miłosna, obydwie w swym zakresie dobroczynne. Król zagroził Wojewo­dzie karą śmierci, jeśli w swej sa­mowoli nie zaprzestanie pustoszyć pogranicznych ziem sąsiedniego pań­stwa, a zaraz potem w przedpokoju królewskim padewczyk Andrzej Pa­trycy Nidecki, przyjaciel poety, daje jak gdyby w imieniu całej szlachty tęgą odprawę butnemu magnatowi, gdy ten sięga do szabli. Jest to do­broczynna dla narodu katastrofa możnowładcy, który czuje w swym upokorzeniu, że zachwiały się pod­stawy jego nieograniczonej dotąd władzy. Jednocześnie Hanna, nieod­rodna córka swej klasy, zrywa dłu­gie narzeczeństwo z Janem, który roztoczył przed nią perspektywy poświęconego pracy poetyckiej, ciche­go życia w Czarnolesie, z dala od zgiełku wielkopańskich dworów, gdzie trzeba zginać kark i w służalstwie zaprzepaścić swe marzenia o sprawiedliwości.

Nie, Janie. Nigdzie wspólne

nie wiodą nas cele. Nie schylim się nad księgą u twojego

stoła,

Nie będziem twoich świateł do głów

ludzkich wołać.

Nie jednaka nam droga - trza iść we

dwie strony.

Ja - w jedną szukać męża, a waść

w drugą - żony...

- mówi Hanna u Maliszewskiego. Jest to zbawienna dla poety kata­strofa miłosna. Na jej gruzach z miej­sca wyrasta nowe życie. Już tam Anna, siostra poety, której dziewczę­cą sylwetkę autor narysował z wiel­kim wdziękiem, zatroszczy się o to, aby Jan ożenił się z dobrą, czułą i uroczą Dorotą Podlodowską, która wesoło razem z Muzami zamieszka w nowym domu czarnoleskim.

Rzecz kończy się dowcipną sceną, gdy poeta - znużony sekretarz kró­lewski - powziąwszy decyzję odlotu do Czarnolasu, zadrzemał sobie przy stole i nie obudził się nawet wtedy, gdy do izby wpadła hałaśliwa czeredka szlachty pragnącej dostać się w jakiejś sprawie do króla. Krzykli­wych ucisza przyszła żona poety, której słów - trafnie wystylizowa­nych przez autora sztuki - posłu­chajmy:

"Ciszej, mości panowie, chocia grają dzwony - on zasnął, niech odpocznie, jest wielce strudzony. Przecie co dnia pieśniami serca nasze kruszy, przecie światło zapala co dzień

w każdej duszy - by spokój mieszkał w ludziach,

by świecił nad krajem - a pięknie mówić umie, że aż serce

staje. Toć kwiaty mocniej pachną na jego skinienie, ptak śpiewa o miłości i dzwonią strumienie, wiatr chmury z nieba pędzi, a z czoła

i troski - "Kto? Król?" - pyta szlachta. Sio­stra poety kładzie palec na ustach i odpowiada: ...Jan Kochanowski.

Polityczna i osobista droga poety do Czarnolasu jest zakończona. Pozo­staje tylko rozpocząć budowę nowego domu w tych stronach, gdzie na da­lekim, północnym przedpolu Gór Świętokrzyskich ("Wysokie góry i odziane lasy, Jako rad na was pa­trzę, a swe czasy Młodsze wspomi­nam...") otwierają się w płaskich puszczach nasłonecznione, żyzne po­lany z sadami sprzeciwiającymi się echu.

Dawno już nie widziałem przed­stawienia, w którym by poezja tak organicznie wiązała się ze śmiałą re­wizją historyczną. W "Drodze, do Czarnolasu" poezja nie jest zdobni­czym pięknem fragmentów, ale konsekwentnie idzie wraz z akcją poli­tyczną i co krok naświetla nam syl­wetkę poety, który po to błądzi, aby dojść do celu.

Jest to sztuka o poecie napisana przez poetę. Z ryzykownego przedsię­wzięcia, aby o wielkim poecie napi­sać rzecz wierszem, Maliszewski wy­szedł zdecydowanie obronną ręką. Je­go wiersz - z zasady trzynastozgłoskowiec rymowany ściśle lub bliskimi asonansami - nie nasuwa ani na chwilę wrażenia sztuczności, jest wartki i giętki, a chociaż autor szczodrą ręką stosuje leksykalny ko­loryt epoki, to jednak potrafi utrzy­mać się w godziwych granicach sty­lizacji, co doskonale świadczy o jego guście i o erudycji, której sens pole­ga przecież na umiejętności selekcjo­nowania i podporządkowania struk­tur formalnych potrzebom treścio­wym.

Ze szczególnym naciskiem wypada podkreślić, że Maliszewski może za­pisać na swoje dobro niemałe osiąg­nięcie kompozycyjne, umiał bowiem z pełną naturalnością połączyć spra­wy publiczne z indywidualnymi kole­jami człowieka, umiał pokazać jak życie osobiste wynika z życia pu­blicznego. Śmiem prorokować, że o-trzymaliśmy nieprzemijającą sztukę o doniosłym momencie naszej prze­szłości narodowo - kulturalnej. Państwowy Teatr Współczesny uczynił chyba wszystko, aby dać "Drodze do Czarnolasu" właściwy kształt sceniczny. Reżyseria Erwina Axera uwypukliła i zróżnicowała sylwetki wszystkich postaci wystę­pujących w sztuce, tak że za każdym razem widzimy na scenie ostro zarysowane charaktery ludzkie, zdecydo­wane typy, których stworzenie jest oczywiście pierwotną zasługą autora. Widowisko robi duże wrażenie i prze­konuje, role od czołowych do drugoplanowych są trafnie obsadzone i opracowane starannie, tak że właści­wie trudno jest wyodrębniać poszcze­gólnych aktorów tego pięknego przedstawienia, które publiczność przyjmuje z serdecznym aplauzem.

W roli Kochanowskiego z powodze­niem wystąpił Marian Wyrzykowski, który zniewolił nas do uznania że gra wielkiego poetę, chociaż może charakteryzacja na trochę mniejszą korpulencję zbliżyłaby tę postać jesz­cze bardziej do wyobrażeń, jakie ma­my o miłośniku pięknej Kaliopy. Peł­na prawdy i wdzięku była scena, gdy Dorota Podlodowska (Zofia Mrozow­ska) recytuje Kochanowskiemu hymn "Czego chcesz od nas, Panie...", a po­eta z nie dość łagodnym uporem raz po raz koryguje szyk słów w członach wiersza. Anną, siostrą poety, jego z dobrej woli przewodniczką na drodze

do Czarnolasu, była Danuta Szaflarska. Trzecią w sztuce postać kobiecą, zimną i wyrachowaną wojewodziankę Hannę, oddała Barbara Drapińska. I Józef Kostecki jako Piotr Kocha­nowski, i Jerzy Duszyński jako Kac­per Kochanowski umiejętnie i bez­pośrednio odtworzyli dwu przedsta­wicieli szlachty folwarcznej. Wojewo­dę, pysznego i zachłannego magnata, inteligentnie ustawił Tadeusz Białoszczyński. Dwie świetne postacie charakterystyczne: kutwę Filipa Ko­chanowskiego ("Bądź ty mi stryjem przedsię po staremu, Jeno nic nie bierz synowcowi swemu" - pisze o nim poeta) i Gąskę, gospodarza za­jazdu "Pod zamkiem" w Piotrkowie, stworzyli Henryk Borowski i Lech Ordon. Prawdziwym padewczykiem i sekretarzem królewskim był Janusz Jaroń jako Andrzej Patrycy Nidecki. Grzegorza Podlodowskiego, brata Do­roty, młodego starostę radomskiego, energicznie zagrał Andrzej Łapicki. W epizodycznych rolach deputowa­nych na sejm wystąpili: Stanisław Kwaśkowski, Józef Wasilewski, Szczepan Baczyński i Czesław Gu­zek. Stwarzające należytą atmosferę historyczną kostiumy i oszczędne de­koracje skonstruował Otto Axer.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji