Artykuły

Droga cierpienia i nadziei

Wieczór zaczyna się trochę niepoważnie, trochę przekornie. Tłumek wchodzących gości gromadzi się w foyer (drzwi na widownię jeszcze zamknięte otaczając ludzki posąg z zaciekawieniem i rozbawieniem zadaje sobie pytanie: żywy czy makieta? Ten i ów ma ochotę dotknąć palcem lub w jakiś inny sposób zdemaskować trik teatru. Brawa dla Antoniego Pszoniaka! Zademonstrował znakomite opanowanie ciała, żelazną dyscyplinę, precyzję techniki aktora. Upozowany na antyczną rzeźbę, zastygł - przecież długą chwilę - w całkowitym bezruchu, "przemarmurzył się" z doskonałą obojętnością kamienia na spojrzenie uśmiechy, uwagi obecnych. Obok niego (Charona) siedzący także nieruchomo Cerber. Ten zaskakujący wstęp - żywa ekspozycja a la antique, pozornie nie przystająca do powagi spraw, które za chwilę będą się działy na theatrum - przypomniał mi dalekim skojarzeniem postawę Dantego. On przecie nazwał swe dzieło "Komedią" ("boska" - dodali potomni) - choć była to ówczesna suma problemów najistotniejszych: śmierci i życia, Boga i człowieka, religii, etyki, polityki, nauki, jednostki i narodu.

Pokutna, żałobna kołatka Charona suchym trzaskiem drzewa otwiera misterium cierpienia. Ten właśnie ton: cierpienie i męka człowieka - będzie dominował w przedstawieniu. Na widowni podest w kształcie krzyża, po którym suną cienie potępieńców: ślepi, okaleczeni, znękani niby postacie z obrazów Boscha czy Bruegla. Wysokie schody aż pod balkon, po których stoczy się w tajemną czeluść piekła, powrozem ciągniony, z głową w szarym worku, w dół, ku poznaniu, ku męce, pokucie i odmianie: Człowiek-Dante-Herdegen. Powrozem-przeznaczeniem kieruje Beatrycze. Beatrycze? To Beatrycze z "Boskiej komedii"? Jej postać najbardziej zadziwia. Jest zagadką. Stopem wyobraźni reżysera, stopem różnych znaczeń, syntezą skojarzeń malarskich i pojęciowych średniowiecza. Niesamowita, bliższa śmierci niż życiu, bliższa trumnom, prochom niż pięknu, miłości, mądrości objawionej. Nie radość, promień jasności wnosi z sobą, ale jakby tchnienie utajonych słów: "marność nad marnościami". Jak Matka Bolesna tuli konającego, zbolałego Syna (Pieta), razem z Człowiekiem zanurza się w rozpacz piekła (nie ma Wergilego), wznosi go na wyżyny żalu i odnowy czyśćca, przy pocałunku odsłania piszczele kościotrupa. "Jam Beatrycze" - zabrzmiało tu jak zgrzyt po szkle tragiczną ironią. Właśnie na tych dwóch zabiegach: usunięciu postaci Wergiliusza, tak istotnej w poemacie Dantego, i otoczeniu mrokiem grobów Beatrycze - wcielenia miłości i piękna - najlepiej widać swobodę w podejściu twórcy widowiska do "Boskiej komedii", jego indywidualny stosunek do antyku i średniowiecza, ich syntez, symboli. Szajna stawia sprawę jasno. Czytamy na afiszu: "Dante" na kanwie "Boskiej komedii". Utwór poety jest więc dla niego tylko inspiracją. Tworzy sprawę teatralną z własnego przeżycia, przemyślenia, przetransponowania słowa na obraz - wykorzystując i odległą perspektywę minionych prawie 700 lat, i bliską, ciągle palącą przeszłość czasu grozy. Z tak bogatego dzieła, arcypoematu, który wciąż pozostaje szczytem włoskiej literatury, wybrał oczywiście odpowiadające mu problemy, indywidualnie rozłożył akcenty. Tworzy "na kanwie". Na szczęście nie przeciw, nie w opozycji, nie ponad. Wypunktował człowieka. Jego trud, boleść, szamotanie się, upadek, strach. Ale równocześnie wielki szacunek dla znikomego istnienia, chylącego się pod wichrem wielkich namiętności, a prostującego się wciąż i wciąż, uparcie toczącego ciężki głaz - pod górę. Droga do Boga jest przez Człowieka. Poprzez miłość - ku miłości, aż do Największej Miłości, co gwiazdy porusza i słońce. A droga do świata - także drogą przez Boga. Koło zamyka się. Cały kosmos i pył-człowiek spotykają się i jednoczą w dawcy istnienia.

Wspaniała wizyjność poematu - od dna ziemskiego budzącego grozę i odrazę do rozpędzonych gwiazd, planet, bezkresnych obszarów nieba prześwietlonego jasnością, realizm i fantastyka - urzekła reżysera, poruszyła jego wyobraźnię. Powstała rzecz teatralna nowa, na wskroś własna, a jednak z klimatu tamtej dramatyczności i wizyjności wyrosła. Przemówił obraz, przemówiło słowo, przemówił aktor. Dla mnie było to pierwsze przedstawienie Szajny w Teatrze Studio, które nie ziębiło wydumanym efektem i chłodem, ale miało w sobie życie, potrafiło wciągnąć, narzucić własną atmosferę. Lepiej tu wyważono proporcje różnych elementów. Obrazy plastyczne (często bardzo piękne) są bardziej jednolicie zespolone z nurtem poezji, z nurtem myśli, bardziej ujęte w karby, podporządkowane logice całości. Aktor staje się znowu człowiekiem, nie rekwizytem, nie przedmiotem. Pamiętamy nawet w teatrze: rzeczą ludzką być człowiekiem. Wprowadzając słuszną korekturę (w stosunku do poprzednich spektakli) Szajna wcale nie zapiera się siebie. Jest nadal plastykiem-reżyserem. Nadal tworzy głównie teatr oka. Gra kompozycjami form, ich zmiennością, rytmem, realnością faktur i kształtów (sznury, koła wozów, drabiny, kurczące się i rozdymające balony, prześcieradła itp.), płynnością świateł, barw (projekcje świetlne). Ponura czerń skrzyń trumiennych, widmowe sylwetki zmarłych, chybotliwe płomyki świec wyznaczające krąg ziemskiej męki, czysta biel, zgrzebność lnu ścielącego drogę czyśćca, wirujące świetliste koła nieba, w które wpisany jest kształt człowieczy - sugestywnie poddają tonację poszczególnych części przedstawienia, a równocześnie czarują wizualnym pięknem. Miło, jeżeli prócz radości oka może pożywić się i myśl, może i serce drgnąć. Krok jeden, dwa zrobiono. Oby w tym kierunku wiodła dalsza droga. Niech nikt nie oczekuje w Teatrze Studio takiej "Boskiej komedii", do której przywykł z lektury. Nie znajdzie jej. Oczekujmy przeżyć artystycznych, refleksji nad życiem. To znajdziemy.

Szukanie form w teatrze - zaraźliwe? Na warszawskim Powiślu konkurencyjna firma reżysera-plastyka Grzegorzewskiego, w Ateneum-Atelier. Grzegorzewski zmaga się z "Ulissesem" Joyce'a. Zmaga się twórczo a zarazem wiernie. Tekst nie jest dla niego tylko odskocznią do własnych impresji. Stara się przełożyć powieść (fragment) na teatr. Posługuje się znanymi elementami, ale próbuje odnaleźć odmienne związki, ich funkcje, bardziej adekwatne dla rwanej, fantazyjnie kojarzonej konstrukcji utworu. Przestawia jak karty przestrzeń sceniczną (cały teatr objęty akcją, razem z szatnią, korytarzem itp.), czas sceniczny (równoczesność dziania się), aktorów, rekwizyty, słowo, efekty wizualne i muzyczne. Inną rolę wyznacza widzom. Ciekawe są takie próby, porównania. Pomagają nam uzmysłowić sobie: z jednej strony - wielką chłonność teatru, jego elastyczność, olbrzymie potencjalne możliwości form i wzajemnych układów słowa, plastyki, muzyki, obecności aktora; z drugiej strony - istnienie granicy. Granicy, po przekroczeniu której (unicestwienie jakiegoś ważkiego elementu) - zamiast artystycznego życia może wiać chłód i pustka. W teatrze chodzi się czasem jak po linie - wąską ścieżyną umiaru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji