Artykuły

Dobra biała broda

"Ale sława także przygasa - pisał Jan Kott o Ionesco. Albo jeszcze inaczej: ma białą brodę. W niewielkiej salce teatrzyku na me de la Huchette od trzech dziesiątków lat bez mała, co wieczór grana jest Łysa śpiewaczka i Lekcja. Uczennicę gra już chyba wnuczka, a może nawet i prawnuczka pierwszej odtwórczyni. Kiedyś spektakl kończyły częściej gwizdy niż oklaski. Dziś tę salkę do ostatniego miejsca zapełniają turyści. Czasem amerykańscy; głośno się śmieją, chociaż nie rozumieją ani słowa. Absurd stał się jak popcorny, można go jeść jak na westernach w kinie. Są różne białe brody".

W środę w Teatrze STU po raz 244. zagrano "Wariata i zakonnicę" Witkacego. Minęło już 17 lat od wieczoru, kiedy Dariusz Gnatowski po raz pierwszy wcielił się w Mieczysława Walpurga. Między 19.00 a 20.40 artysta zwany "Gnatem" - znów był niezrównoważony psychicznie. Rachuję, dodaję, odejmuję - i wciąż na ten sam motyw zasadniczy trafiam. Otóż, wciąż wychodzi na to, że "Gnat" ma nierówno pod sufitem dłużej niż ja piszę o teatrze. Ergo - wariatem bywa dłużej niż ja. Nie chce być inaczej. I to jest wielka pociecha.

Chodzi po prostu o to, że w epoce artystycznych olśnień, z których każde nie trwa dłużej niż radosne pstryknięcie tuż przed zżarciem wiadra popcornu, przedstawienie, co żyje lat 17 - to naprawdę wielka pociecha. Są różne białe brody. Reżyser Krzysztof Jasiński nie ma już włosów tak pięknych jak "pióra" Winnetou. Mnie w sercu boli już chyba na amen. Naród, co głosował na posła, który na znak protestu nie będzie uskuteczniał blokad, jeno świnie swoje głodził będzie - już jest faktem. A w niewielkiej salce Teatru STU, od bez mała dwudziestu lat, ten sam puszysty wariat, po tych samych białych miękkościach stąpając, ten sam odwieczny dylemat "czuba" z Zakopanego przedstawia - gra pytanie, co tu, w świecie naszym, właściwie jest normalne: normalność czy nienormalność? Poezja, choćby zła, czy nauka, nawet najwybitniejsza? Czucie czy mózg? Kropla potu czy szkiełko i oko? I co tutaj tak naprawdę jest jasne, a co ciemne? Są różne białe brody. Pal licho, że siwe, stare i cokolwiek banalne. Grunt, że są.

We wciąż tych samych białych miękkościach Jasiński siedemnasty rok z rzędu snuje opowieść, którą znamy skądinąd. Tylko że snuje ją - po nic. I właśnie dlatego - słuchamy. To w sumie zdumiewające, że artysta, który ongiś czynił teatr wyłącznie w jakiejś ogólnoludzkiej sprawie, akurat dzisiaj, w epoce teatru interwencyjnego - serwuje teatr nieinterwencyjny, robi teatr wyłącznie z powodu istnienia teatralności. Niech i ta broda trwa jak najdłużej. Zakonnica, siostra Anna (Sonia Bohosiewicz, która gra tak fantastycznie, jak fantastycznie wygląda w czarnych przeźroczystościach) zakochuje się w puszystym poecie Walpurgu. Zwyczajnie, pod klasyczną dla pióra Witkacego, ściśle absurdalno-groteskową podobizną świata, nieoczekiwanie czyste żyły pulsują. Nad nimi planeta bez klamek, planeta kaftanów bezpieczeństwa, zimnych świateł, żeliwnych łóżek, tępych twarzy, psychoanalizy i doszczętnie zdewociałej wiary w Pana naszego, Jezusa Chrystusa, pod nimi nicość wiadomego prochu, w nich - resztki ludzkiego ciepła. Kolejna biała broda. A tuż za nią - jeszcze jedna. Gorzkie szyderstwo Witkacego.

Ja tu wierzę we wszystko! W czystość tej miłości, w to, że Walpurg naprawdę się powiesił z rozpaczy, a wstrętny dr Jan Burdygiel (Dariusz Starczewski) naprawdę został zabity, święcie wierzę w napuszoną tandetę Siostry Barbary (Maja Barełkowska) i strzeliste kretyństwo dr. Efraima Gruna (Andrzej Róg), ba, ja na widok Bohosiewicz w czarnych przeźroczystościach zdejmuję zegarek i unoszę się z fotela, by pójść i uczynić to, co do mnie należy - a tu nagle Jasiński oraz Witkacy figę czystej teatralnej formy mi pokazują! Oto nagle wstępują na scenę ci, co już nie żyją. Wisielec Walpurg i uduszony Burdygiel, odstrzeleni jak stróże w Boże Ciało, przybywają jak gdyby nigdy nic i na kolację zabierają czarne przezroczystości! A ja zostaję, jak ten kretyn, ze zdjętym zegarkiem... Jakby tego było mało, spod prosektoryjnego prześcieradła wyłazi nagle prof. Ernest Walldorff, człowiek, który nigdy nie umarł. Nie będę krył, tą absolutnie mistrzowską trzyminutową etiudą pod tytułem "Z fałszywego trupa - król mojej naiwności", aktor Włodzimierz Jasiński dobił mnie fundamentalnie. Na powrót założyłem zegarek. I to była niewątpliwie najświetniejsza z białych bród tamtego wysoce profesjonalnego wieczoru. Moja odzyskana naiwność. Żeby historyjkę Witkacego, co ją przecież znam na wylot, opowiedzieć aż tak kojąco po nic, że ja znów - jak za czasów, gdym jeszcze nie pisał, gdym teatr żarł po dziecięcemu - taplam się radośnie w czystej naiwności smakowania sztuki nie ubabranej doraźną publicystycznością... Cóż, moja czapka z mej głowy przed wami, panie i panowie. I dla was finał eseju Kotta o Ionesco, bo Bogiem a prawdą, wasz Witkacy ma czystość tych ciemnych fraz. "Los mu oszczędził grozy umierania. Umarł we śnie. Odszedł pieszo w powietrze".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji