Artykuły

Wariat i zakonnica

Separatka z wirującym za sprawą szaleńca żelaznym łóżkiem wprowadza nas w stan obłędu.

Tak się pana strasznie bałam - zwierzała się pewna dama pozująca Witkacemu - a pan jest zupełnie normalny i nawet dobrze wychowany.

Są dwie możliwości: albo to my jesteśmy normalni, a zwariował świat wokół nas, albo świat jest normalny, a w naszej jaźni szaleje własna, swojska, nieokiełznana paranoja. Witkacy brał pod uwagę, obie te możliwości Pomagano mu w tym skutecznie wizja spisującego obłąkańcze rojenia psychopaty zataczała coraz szersze kręgi. Nic więc dziwnego, że wystawiana kilka razy w latach dwudziestych sztuka Witkacego Wariat i zakonnica obwarowana była zakazem wstępu na widownię "dla żołnierzy i nieletnich". Zabawy jednych bądź drugich ładunkiem wybuchowym ukrytym w materii dzieła groziły widać totalną katastrofą.

Matki boją się zamawiać portrety swoich córek w mojej firmie - pisał Witkacy - dorośli mężczyźni siadają z niewyraźnymi minami "na aparat", jakby się spodziewali, że zamiast rysować powyrywam im znienacka zęby lub wykluję oczy ołówkiem.

Zaintrygowany tym publicznie smaganym przedmiotem obłędu, autor postanowił sam, z perspektywy normalnego świata, zbadać pod lupą ów monstrualny okaz w osobie alter ego.

Skomplikowane? Trochę. Na ogół teatr komplikuje te autorskie zabiegi jeszcze bardziej. Buduje piętra i nadbudówki, dosmacza witkacowski absurd, powodując u najbardziej entuzjastycznego widza niestrawność, po której tenże kuruje się parę miesięcy. Krakowski Teatr Stu, który zjechał do Warszawy na gościnne występy z "Wariatem i zakonnicą", zrobił widzom w tym względzie przyjemną niespodziankę. Przyprawiony przez Jasińskiego Witkacy okazał się arcydaniem podanym wyśmienicie.

Krzysztof Jasiński zawierzył autorowi, który wyznał nie bez racji: jestem facetem cudownie zorganizowanym mimo piekielnego chaosu zewnątrz. W istocie napisana w 1923 roku sztuka odznacza się wyjątkową precyzją i zwartością dramaturgiczną Jasiński niemal do finału używa efektów niezmiernie oszczędnie. Cóż więc mamy na scenie? Skromną separatkę z łóżkiem pełnym delikwenta i Siostrą Anną pełną lęku w obliczu stojącego przed nią eksperymentu. Zgodnie z teorią Freuda, jej zadaniem będzie dotrzeć do podświadomości pacjenta, by odkryć praźródła jego obłędu. Widz niepostrzeżenie identyfikuje się z zapoznanym geniuszem zamkniętym w celi furiata jak w umotywowanym logicznie, gęstym od psychologii, dramacie. Zapoznanym geniuszom nie pozostaje nic innego, jak pogrążyć się we własny obłęd. Artysta musi być obłąkany w świecie, w którym nie ma miejsca dla artystów, a że nie ma w nim miejsca i dla obłąkanych, krąg się zamyka. Każda indywidualność to zagrożenie dla zunifikowanego świata, niezależnie od tego, czy świat ten skazuje na rutynę koszmarnego czy szczęśliwego bytowania. Dochodzi do symbiozy totalitarnego państwa z ludźmi nauki dla wypracowania jedynie słusznego modelu życia w szczęściu i dyscyplinie.

Podzielamy więc płomienne uczucia Siostry Anny, która z entuzjazmem zrzuca zakonne szaty, by zrekompensować desperatowi krzywdy, jakie wyrządził mu świat. "Ja wybierając los swój wybrałem szaleństwo" - szepczemy ze zrozumieniem, podążając z ufnością za Wielkim Magiem rzucającym wyzwanie Wielkiej Nicości.

Przekraczamy z bohaterem wszelkie granice, logikę faktów zastępuje bełkot furiata, ofiara przejmuje rolę mordercy, zatracamy wraz z Siostrą Anną zdolność pojmowania, ogarnia nas wszechobecna dementia praecox, separatka z wirującym za sprawą szaleńca żelaznym łóżkiem wprowadza nas w stan wirówki obłędu. Ale jakoś tu jednak śmiesznie i wesoło.

Metafora świata jako szpitala wariatów spowszedniała, Lot nad kukułczym gniazdem potwierdził siłę totalitaryzmów uosobionych w siostrach Ratched, na buntowników wynaleziono skuteczną metodę - lobotomię, świat wyszedł z formy i dotychczas nie powrócił, co więc pozostało?

Zwielokrotnienie szaleństwa w absurdalny korowód powszechnej błazenady, finał, z którego zwycięsko wyjdą potępieńcy i ofiary, kaci i eksperymentatorzy. Bal na tysiąc par. No, może na dziewięć reżyser spektaklu nie zademonstrował w stolicy pełnej realizacji swojego pomysłu, na jaki wpadł jesienią 1991 r. Wówczas to w Krakowie pokazał jednocześnie Trzy przedstawienia "Wariata i zakonnicy" wyreżyserowane w identycznym kształcie inscenizacyjnym na trzech różnych scenach, z trzema różnymi obsadami: w Krakowie, Wrocławiu i białoruskim Mińsku. Zwieńczeniem tego pomysłu był spektakl, w którym grały trzy obsady jednocześnie, pojawiające się w kulminacyjnym momencie. Trzy zakonnice wyznające gwałtownie miłość trzem geniuszom, trzej furiaci mordujący trzech lekarzy, by osłupiałą a przecież wciągniętą w zabawę publiczność zaskoczyć powtórnym zmartwychwstaniem trojga (więc dziewięciorga!) bohaterów! Nie ma złego, co by na jeszcze gorsze nie wyszło, jak głosi podtytuł sztuki: wykonująca solowy taniec na żyrandolu Siostra Przełożona chcichocze w imieniu autora, który wszakże głosił: życie nie na szczycie czego-bądź jest nonsensem. Choćby był to sceniczny reflektor.

Oto widzimy teatr czysty w formie, "poza pojęciami śmiechu i płaczu, komizmu lub tragizmu, teatr pozbawiony kłamstwa, dziwny jak sen".

Aktorzy, nie znani na ogół warszawskiej publiczności, otrzymali brawa za rzetelną dyscyplinę i wyczucie konwencji. Demonstrująca pełną gamę środków, od dyskrecji po rozbuchanie, Maja Barełkowska-Cyrwus jako Siostra Anna, Dariusz Gnatowski - witalny Walpurg, Andrzej Róg i Halina Wyrodek przyczynili się do sukcesu niebanalnego spektaklu, oprawionego muzyką Jana Kantego Pawluśkiewicza. Nie sposób nie wymienić roli Włodzimierza Jasińskiego, pojawiającego się w finale jako deus ex machina.

A tak się pana bałam, panie Witkacy...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji